Chodziłam kiedyś do liceum. Nawet je skończyłam. Jak łatwo się domyślić wówczas był to czas męczarni, koszmaru, lawirowania, kombinowania i w dodatku ten WF na zerówkę... Teraz oczywiście optyka jest znacznie inna i z chęcią bym w te czasy wróciła. A przypomniało mi się to z racji niewielkich porządków w niewielkiej szafce i znalezieniem kilku szpargałów z owych chwil. Nie wiem dlaczego, ale pierwszą osobą jak przyszła mi do głowy była nasza historyczka. Bardzo starsza Pani, którą oczywiście na początku traktowało się dość... lekceważąco, ale im dalej w klasy, tym szacunek rósł w postępie geometrycznym. Pamiętam oczywiście tylko nazwisko, bo w szkole - jakoś tak się składa - nauczyciele w znacznej większości nie mają imion. Zauważyliście?
Tak więc nasza historyczka była osobą dosć specyficzną. Nie stosowała zaleconych podręczników i nie musieliśmy mieć zeszytów. Nie robiła też kartkówek i klasówek. Po prostu musieliśmy umieć, bo pytała na każdej lekcji. Zwolnienie nas z obowiązku posiadania książek i artykułów papierniczych było oczywiście "łaaał"... dopóki się nie okazało, że nie oznacza to przyzwolenia na leserstwo. Jakoś tak po dwóch tygodniach każdy miał z własnej woli dwa zeszyty: jeden do notowania na lekcji tego, co Ona mówiła tak po prostu jak bajkę-opowiastkę z elementami dramatyczno-militarnymi, a drugi, żeby to potem w domu natychmiast przepisać póki się jeszcze pamięta co w tych bazgrołach jest, bo trzeba się było nauczyć.
Pani miała też kilka słabości... Np. uwielbiała słodycze, więc generalnie jak 26 osób w klasie, tak co lekcję któreś z nas miało urodziny. Dzięki temu przelatywało trochę minut, bo po poczęstowaniu psorki cukierkiem kilka razy w ciągu 45 minut padało z "katedry" pytanie: "Jacuś... Zostało ci coś tam jeszcze w tej torebce?" Fajne to było i jak początkowo stanowiło powód do drwin, tak z biegiem czasu dla każdego z nas zrobiło się to jakąś przyjemnością... Trzeba by było jeszcze zobaczyć jak ona się takim cukierkiem delektowała.
Poza tym była to kobieta, która zjeździła kawałek świata. I jak chcieliśmy ją odciągnąć od maglowania, to ktoś z klasy rzucał: "A opowie nam pani o małpieeee?", "Może dzisiaj historia o wielbądzieeee?", "Dawno nie opowiadała pani o tej psażerce na statku, co połamała sobie żebra!". Te trzy tematy były sztandarowe i znam je do dzisiaj na pamięć, a historyczka składała wtedy swoją strasznie ponaddzieraną tekturową teczkę z pożółkłymi notatkami w środku (które stanowiły jakiś koszmarny bałagan, w którym tylko ona się łapała) i zaczynała opowiadać. I my naprawdę słuchaliśmy tego z uwagą... Piąty, szesnasty, pięćsetny raz....
Nie wiem dlaczego akurat to mi się dzisiaj przypomniało. Przecież nie pachnie u mnie w domu naftaliną. Może tylko pomyślałam sobie, że historia czyni cuda i jeśli chce się ją znać i rozumieć, to trzeba mieć takiego przewodnika po dyscyplinie, luzie, wiedzy i własnej inicjatywie, by chcieć się z tym kimś dzielić pralinkami.
O! Przypomniało mi się imię. Maria.
Inne tematy w dziale Rozmaitości