Dziecięciem jeszcze będąc pierwszy raz usłyszałam pewną historię "rodzinną", która - jako jedna z wielu - zapadła mi w pamięć. Być może dlatego, że charakteryzująca się wydźwiękiem anegdotycznym, powtarzana była na wielu spotkaniach oraz przy okazji imienin, urodzin, świąt tudzież bez okazji.
Opowiesć dotyczy jedenej z wypraw moich (jeszcze wtedy nie) rodziców na narty. Jakaś zgrana ekipa, Szczyrk, śnieg, grzaniec, łoscypek i takie tam. Jedni sport zimowy uprawiali, inni opalali się pod chałupą gospodyni... Są w domu zdjęcia... Fajny na nich klimat i uśmiechnięte gęby.
Zdarzyło sie jednak, że mój tata tuż przed wyjazdem złamał nartę. Wiadomo... wówczas zwykłe dechy i sznurowane wiązania oraz buty, mniejsza tolerancja na wygięcia, przegięcia i nierówności terenu. No pękła i już. Wracając ze wszystkimi tobołami koleją żelazną mój tata postanowił więc owe narty "zgubić". Po kiego bowiem było tachać przez pół Polski popsute sztachety. Takie niewidocznie nadłamane, ale do jazdy już przecież niezdatne. Co z tego, że były z drzewa hikorowego? Kogo obchodziło, czy to właśnie orzesznik, czy zwykła brzoza.
Pierwszą próbę podjął w Szczyrku obok jakiejś bacówki. Postawił w rogu załomu-wyłomu budynku i niby nigdy nic zarzucił plecak na ramię, by z gromadą ruszyć ku stacji PKP. Nie uszedł jednak 30 metrów, gdy usłyszał za sobą "Panocku!!! Narty ostawiliśta!!!". Podziękował i zabrał "złom" na ramię. Druga próba nastąpiła na stacji przy toalecie. Niestety jakiś życzliwy podróżny dogonił mojego tatę na peronie wręczając mu (z miną tryumfatora) zapomniany sprzęt. W pociągu też się nie udało, bo czujnym okazał się konduktor, który akurat przechodził koło WC. I tak przez 12 godzin podróży mój tata próbował zgubić narty. Gdy wysiadając już na miejscu (po trzeciej przesiadce) dobiegło go zza pleców "Panieee!!! A narty???!!!" - popadł w depresję zmieszaną z chęcia zamordowania bogu ducha winnego kierownika pociągu, stojącego jak Statua Wolności na sopniach wagonu.
Nie muszę dodawać, że już przy drugiej próbie towarzystwo postanowiło robić zakłady kiedy uda się pozbyć kancery, co najpierw podobno było śmieszne, ale potem już przestało.
A zmierzam do tego, że wczoraj zostawiłam gdzieś w jakimś sklepie (i żaden z nich nie był wyludniony) bransoletkę. Wcale nie była cenna w przeliczeniu na PLN, ale zaczepiłam się o zamek kurtki i na chwilę ją zdjęłam. Zakręcona wyszłam bez niej. Została na ladzie przy nabiale (z tego, co sobie przypomniałam w domu). Nie wracałam po nią, ale jakoś nikt mnie nie gonił w sprawie zostawionych nart.
Czasy? Ludzie? Wartość?
Z drugiej strony tak mi przyszło do głowy, że ja lecę za babą przez pół ulicy, bo jej rękawiczka wypadła z kieszeni. A może ona przez tydzień próbuje ja zgubić...?
Inne tematy w dziale Rozmaitości