Mam klaustrofobię. Nie jakoś panicznie podpadającą pod jednostkę chorobową, wind się nie boję, ale generalnie jeśli mogę, to unikam pływania łodziami podwodnymi, zwiedzania kopalni w Wielczce oraz speleologii. W chowanego też wolę bawić się w parku niż w piwnicy. Jedynym powodem dla którego mogłabym wejść do studzienki kanalizacyjnej byłoby ratowanie czyjegoś życia. Ludzkiego, psiego, albo wiewiórczego.
Mam jednak wrażenie, że strasznie zadusza mnie ludzka bezmyślność. Mam kolegę takiego jednego, który popadł w totalną autoimmunoagresję. Kontakt z nim jest sporadyczny i sprowadza się właściwie raz na rok do telefonu z prośbą o ratunek. Nie tam, że finansowy... M/w raz do roku odbieram telefon z rozpaczliwą informacja z drugiej strony, że trzeba ratować jego trzustkę, pomóc jego dzieciom w dojechaniu na wakacje, powiedzieć jego żonie, że nie jest bydlakiem i takie tam. Facet rozpierdzielił życie sobie i bliskim. Nie lubię go, bo oszukuje siebie (to gorsze niż oszukiwanie kogoś), ale znam go tyle lat, że cholera trudno go zostawić w jego słabości i sile autodestrukcji.
I nie to jest w tym najgorsze. Najgorsze jest to, że gdy mija ten rok od poprzedniego telefonu ja zaczynam chodzić jak tygrys w klatce (właściwie podkorowo, bo nie jest to świadome), z racji tego, że kalendarz zaczyna świecić... zaraz coś się z kolegą wydarzy. Z jednej strony modlę się o to, żeby nie wyświetlił się w telefonie jego numer, a z drugiej mam jakiś dziwny pęd, by zapytać z własnej woli, czy czegoś nie potrzeba. Statystycznie jednak wychodzi, że i tak zadzwoni. I mam taką nadzieję, bo to będzie znaczyło, że żyje.
Czy właśnie teraz jest czas interwencji? No właśnie jakoś tak. Dlatego o tym pomyślałam. Mogłam oczywiście napisać, że Donald Tusk podpisuje fiskalne pakty (cokolwiek to znaczy), a Pan Jarosław przystaje na konsultacje oraz jakieś gnoje zaatakowały nożami Kuzaja, sprawa smoleńska tonie w chaszczach, pół świata szuka jakiegoś kitesurfera na Morzu Czerwonym, a siostrzenica Magdaleny Łazarkiewicz jest lesbijką i nie wiadomo, czy czci Wyklętych. Ale o tym przecież piszą wszyscy.
Mnie interesuje moje przyduszenie faktem, że nie dzwoni mój znajomy, którego wcale nie chcę słyszeć. Schizofrenia? Niekoniecznie.
Czasem trzeba zjechać windą do kopalni i popłynąć łodzią podwodną do studzienki kanalizacyjnej mimo klaustrofobii.
Inne tematy w dziale Rozmaitości