Będąc dzieckiem dawno temu udałam się z rodzicami do Francji. Niespecjalnie zauważałam fantastyczność architektury, różniorodność marek samochodów na ulicach i to, że na sklepowych wystawach leżały wędliny, które można było kupić na plasterki. Ot trzy na śniadanie. Nie interesowało mnie to. Wrażenie robiła na mnie karuzela na głównym placu miasta i to, że na bazarku mozna było kupić glinianą miseczkę, na której sprzedawca od ręki na moich oczach takim specjalnym piórkiem z farbą wypisywał imię kupującego (mam ją do dzisiaj, ale odłupało jej się jedno ucho). I jeszcze jedno... francuskie hotdogi. Bułka nadziana na szpikulec, parówka i plaster wybranego sera zapieczony na wierzchu. No i musztarda, która zupełnie nie miała koloru musztardy. "Naszej" musztardy. Nawet nie smakowała jak musztarda.
Potem czas mijał, się jeździło. Do różnych smaków i rodzajów musztardy zaczął się człowiek przyzwyczajać... Nawet do tego, że ludzie wyjmują pieniądze ze ścian. I zaczęło sie obserwować zupełnie inne rzeczy. Choćby to, że we francuskich kafejkach na blatach baru stoją wielkie miski z jajkami gotowanymi na twardo zamiast orzeszków, czy chipsów tak jak gdzie indziej. Nauczyło się, że frytki można jesć z majonezem mijając Manneken Pisa, a dubrownickie kamienne chodniki są tak błyszczące, że lepiej sie poprawia w nich makijaż niż we własnym lusterku z kosmetyczki. Poza tym czerwone skały Uzbekistanu, carabinieri zbierający z pobocza autostrady kontrabandę wraz z kontrabandzistą... Takie tam wycieczki.
W każdym razie zmierzam do tego - jak najbardziej banalnego - że cholernie zmienia się z czasem sposób postrzegania i wyławiania szczegółów, które dotąd nam nieznane, pojawiają się na naszej drodze. Jest to proces naturalny i związany z progresją świadomości. Tym samym nie wiem czy bardziej się cieszę, że moje dziecko wychwytuje z wiadomości aktualne arkana wojny somalijskiej, czy to, że niektórzy pozostali w zakurzonych meandrach archiwów wszelakich reżimów, które wybałuszają im oczy za sprawą roztoczy (nawet mi rym wyszedł).
Chyba wolę to uczucie, gdy pierwszy raz w życiu w czerwonych sztruksach zawiązanych kawałkiem konopnego sznurka (bo mi spadały) szłam po Chanse Lize i gryzłam świeżą bagietkę ze sklepu o tajemniczej wówcza nazwie Carrefour.
Inne tematy w dziale Rozmaitości