Ostatnio szykując obiad wymodziłam przy okazji - jak to zwykle - jakąś surówkę (czasem dodatek nie jest na surowo, ale do tego akurat buraczki tudzież marchewka z groszkiem nie szły). Nakroiłam, namieszałam, przyprawiłam, zalałam vinegretem, posmakowałam... Pyszna! Reszta posiłku zrobiona i czekająca na przybyszów.
Przybysze przybyli na raty i oczywiście dawaj mi w gary zaglądać, niuchać i paluchy w miski wkładać. Pogoniłam do mycia rąk, ale jedno głodne w progu zapytało "A to z zielonym ogórkiem?". Potwierdziłam, po czym przyszło mi do głowy, że przecież nie ma innych ogórków jak zielone.
Pominęłam dywagacje, czy głupie było pytanie, czy jeszcze głupsze moje "Tak.". Zaczęłam analizować kwestię zieloności ogórka. Wyszło mi, że niestety innego koloru nie znajdę. Gruntowy, szklarniowy, surowy, kiszony, marynowany, małosolny... No zawartość zielonego w zielonym nie ulega kwestii. Różnią się tylko formą i treścią.
I tak kręcąc się po kuchni i wykonując utomatyczne ruchy typu: talerz, łyżka, widelec, nałóż, dodaj, polej, podaj - stwierdziłam, że ludzie są jak te ogórki. Ta kluczowa forma i treść... No i to, że nie mogą być wszystkimi na raz, bo zwyczajnie by nie smakowały.
Od ogółu do szczegółu nastąpiła analiza (zaznaczam, że trwało to wszystko z 10 minut, więc wnioski mogą być niepełne) kilku "zielonych" przypadków, ale dla uczciwości przemyśleń wzięłam oczywiście możliwość przemiany z surowego w korniszona, albo pikle. Różnie się w życiu układa. Różne dzieje powodują, że człowiek staje się np. sałatką szwedzką. Ale kolor pozostaje ten sam. Chyba klucz polega na tym, żeby się go nie wyrzekać.
Przy zmywaniu po obiedzie byłam już pewna, że ludzie są jak ogórki.
I to ciekawe, że np. pomidory, sałata, czy pieczarki nie klasyfikują się do podobnych rozważań.
Inne tematy w dziale Rozmaitości