Uwielbiam moment, gdy szuka się wśród setek drzewek tej choinki, która na mnie "spojrzy" i wiadomo, że już jest moja, a ja jej. To się oczywiście dzieje w grudniu na targowiskach z bardziej lub mniej chętnymi do współpracy sprzedawcami. Magia tkwi oczywiście w uśmiechu i jakoś daje się sprawę szybko załatwić (wspominałam już w którejś notatce w jaki sposób kupuję lokomotywy... Było to chyba "Sposób nabywania"). W przypadku choinek nie ma różnicy w strategii.
Choinka kupiona ma tę zaletę, że po pierwsze jest świeża oraz zapakowana w kondonik z siatki. Panowie na bazarze mają wprawdzie zwykle problem, bo ja wybieram takie 3-metrowe i rozłożyste, ale w końcu robię im przysługę, bo nie każdy taką może kupić (ze względu na metry sześcienne mieszkania). Ja mogę.
Wniesienie jej jest wprawdzie uciążliwe, ale to jeszcze nic w porównaniu z myślą o tym jak ją potem będzie się wynosić. Jest jak najbardziej podlewana w sprytnym stojaku na wodę, ale potem niestety - ze swymi podeschniętymi i sztywnymi gałęziami i sypiącymi się igłami - stanowi pewien problem. Tak od 6-go stycznia człowiek chodzi dookoła tego pięknego i udekorowanego z niezwykłą precyzją drzewa i myśli "qrwa... jak to teraz ogranąć?!". Przez drzwi w całości się nie zmieści, gałęziami zmasakruje po drodze wszystkie rzeczy na regałach i jeszcze trzeba będzie zamiatać klatkę schodową lub balkon (jeśli wyjdzie opcja "zrzut"). Tym samym proceder z lenistwa i bezradności przesuwa się w czasie.
Na moją choinkę przyjedzie jednak czas jutro. Już się boję. Sekator gotowy, więc jakoś może dam radę. I podziękuję jej ładnie za pozostawanie ozdobą przez tak długi czas.
I tak sobie myślę, czy niektórzy ludzie nie mają wspólnego losu z taką świąteczną choinką...
Inne tematy w dziale Rozmaitości