Jeden z piszących tutaj blogerów (fuj! nie lubię tego słowa) natchnął mnie dzisiaj do buntu.
Pozbawił mnie bowiem tekstu.
Najgorsze jest to, że pozbawił mnie tekstu, który jeszcze nie powstał w formie pisanej. Tak sobie przysypiałam wczoraj i kołatały mi się pomysły na kolejny wpis. Jeden mnie olśnił i z poczuciem dobrze spełnionego, intelektualnego obowiązku - zasnęłam. Plan był taki, że jak tylko się zaloguję, to stworzę dzieło.
I cóż dzisiaj widzę?! Bezczelnie skopowiany mój pomysł i w dodatku napisany dobrze. To znaczy... oczywiście nie jest tak fantastyczny jakby wyszedł spod mojej klawiatury, ale jednak przyczepić sie nie można.
Nie wiedzieć czemu w tej sytuacji zaczęły mi się przypominać różne inne podobne kradzieże.
Dawno temu byłam z moją przyjaciółką za granicą na zupełnie nielegalnych saksach. Pracowałam oczywiście na zmywaku (i nie był to Londyn), ale wspominam dzisiaj czule, choć przygód miałyśmy dosć sporo i czasem nie do końca komfortowych. W każdym razie (rok był 91) widok człowieka wyjmującego pieniądze ze ściany nie był dla nas obrazkiem zwyczajnym i nawet zastanawiałyśmy się "No jak oni sie tak nie boją?!". Większe wrażenie zrobiły na nas jednak papiloty. No co? Tak. Papiloty. Do wyboru do koloru na półkach w sklepie i mimo, że nie używałyśmy, tośmy sobie kupiły. Tak wiem... Jak takie durne małpki, ale ubaw miałyśmy. Były one w postaci długich "patyczków" powleczonych jakąś pianką, z giętkim drutem w środku, że można tylko kosmyk nawinąć, myk - zagiąć i po sprawie. Po powrocie do domu pomyślałam, że można tutaj coś takiego zrobić. Jakaś wtryskarka, drut w środek i na rynek. I była jakaś impreza u mnie. I jeden kolega je zobaczył i mówi "A co to?" Po wyjaśnieniu rzucił "Aha", a teraz jest jednym z większych producentów takich papilotów w kraju. Na Europę też sprzedaje.
Potem była idea radiotaxi. Też pomyślałam, że u nas czegoś takiego nie ma, ale jak to zrobić... No... To nie minął rok od moich wewnętrznych dywagacji i pierwsze, prężne powstało. A potem już poszło.
A ostatnio stwierdziłam robiąc bigos, że nie lubię szatkować kapusty. Męczące to jest i nudne. Porżniętej nigdzie nie można kupić. I pomyślałam, że warto wymyślić system sprzedaży choćby w zwykłych warzywniakach szatkowanej na wagę. Kupić taką maszynę, pakować w worki i pójdzie, jak świeże bułeczki. I co? Trzy dni później widzę u mojej pani Ani w budce worki z szatkowaną kapustą.
Aż się boję co będzie jak pomyślę, żeby wprowadzić na nasz rynek antidotum na jad niektórych naszych polityków. Chociaż w sumie... Co się będę wysilać? Niech się inni pomęczą i inwestują.
Tak więc Drogi Pantryjoto tą bezczelną kradzieżą zapisałeś się w statystyce.
Inne tematy w dziale Rozmaitości