15 lat temu 1 maja 2004 roku Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Od tamtego czasu kraj zmienił się nie do poznania, miasta i wsie wypiękniały, ludzie odziani w wytworną konfekcję jeżdżą po nowych autostradach wypasionymi zachodnimi furami, zaś partia rządząca w roku wyborczym,, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z dnia na dzień Unię Europejską pokochała.
Ale proces zmian mentalnościowych ma ogromną bezwładność i trwa całymi latami. Więc najpierw coś Państwu opowiem, a na końcu Państwa o coś spytam.
W maju 2012 na krakowskim Rynku, podszedł do mnie elegancko ubrany młodzieniec. Przeprosił i zagaił, że ogromnie cię cieszy, iż mnie spotyka, bo jest tylko przejazdem w Krakowie, a już od dawna chciał mi podziękować za swoją karierę życiową. Zdziwiłem się po stokroć, a gdy dopytałem, kto zacz okazało się, że to mój były student pracujący w jakiejś amerykańskiej firmie w Irlandii, gdzie jak mi powiedział dostał pracę i błyskawicznie awansował głównie dzięki temu, że znał fachowy język angielski. Student nie dał mi dojść do słowa, bo chciał mi koniecznie opowiedzieć jak mu się w życiu powiodło. Na końcu oznajmił, cytuję: „panie doktorze, gdyby nie pański skrypt i to, że nam pan tłukł przez dwa semestry do głowy, że bez fachowego angielskiego nie dostaniemy nigdzie godnej pracy, to dzisiaj zapewne bym tyrał za nędzne pieniądze w jakimś markecie w Krośnie, skąd pochodzę”.
A teraz, opowiem Państwu w skrócie znamienną historię wydania tego skryptu drukiem.
Otóż przed laty, kiedy wstąpienie Polski do Unii Europejskiej stało się realne, pomyślałem sobie, że trzeba by napisać podręcznik do nauki technicznego języka angielskiego dla naszych studentów. Bowiem uważałem, że przekształcenie się polskich uczelni w konkurencyjne jednostki kształcące absolwentów o umiejętnościach dostosowanych do unijnych standardów jest wymogiem chwili. Inicjatywę tę zgłosiłem władzom mojego Wydziału. Odpowiedzią było kompletne désintéressement, gorzej, próbowano mnie już na wejściu zniechęcić. Tłumaczono, że my jesteśmy od kształcenia inżynierów, a nie od uczenia "jakiegoś tam angielskiego". Moje argumenty, że żaden anglista nie jest w stanie napisać podręcznika dla techników trafiały w głuchą próżnię. Nikt z decydentów nie chciał ze mną porozmawiać i odsyłano mnie od Annasza do Kajfasza. A po jakimś czasie wezwał mnie jeden z prodziekanów na dywanik i zwrócił uwagę, żebym trzymał się programu, a nie opowiadał studentom na zajęciach z geologii o uczeniu się angielskiego. Nie dałem jednak za wygraną i przez trzy kolejne lata dobijałem się by sprawę mojego skryptu rozpatrzyła Rada Wydziału. Z wyjątkiem jednostkowych przypadków, odpowiedzią były pogardliwe uśmieszki i stukanie się palcem w czoło przez uczelnianych mędrców z profesorskimi tytułami. I gdyby nie to, że sami studenci, którym zdradziłem swój pomysł, „zmusili” władze dziekańskie do zajęcia się sprawą, skrypt nigdy by się nie ukazał.
Gdy skrypt wreszcie wyszedł drukiem, okazał się jednym z największych bestsellerów w historii uczelnianych Wydawnictw Naukowych. Zniknął z półek natychmiast, a potem był wielokrotnie wznawiany. Podziękowaniom od studentów nie było końca. Natomiast nikt, dosłownie nikt z władz zakładowych, wydziałowych i uczelnianych nigdy nie wspomniał o sprawie ani jednym słowem. A kiedy skrypt został zauważony przez UNESCO International Certre for Engineering Education jako przykład promocji roli języka angielskiego w pokonywaniu interdyscyplinarnych barier komunikacyjnych, o czym napisała krakowska prasa, po przyjściu do pracy zastałem taką atmosferę, iż się w pierwszej chwili przeraziłem, że ktoś umarł. Bowiem większość „uczonych”, szczególnie tych utytułowanych, przestała się do mnie odzywać, a ze strony wydziałowych „elit” wiało mrożącym krew w żyłach chłodem, jak to pisał Dygat – "bezinteresownej zawiści". Gorzej. Otóż żywię podejrzenie, że ci zawistnicy, z których każdy jest autorem, co najmniej kilkuset pisanych pod wymogi algorytmu publikacji "naukowych" zrozumieli raptem, iż się jednemu z kolegów udało zrobić coś rzeczywiście pożytecznego.
Puentując notkę pozwolę sobie dorzucić ziarenko do rozpalającej się właśnie medialnej dyskusji o polskiej szkole. Otóż myślę, że jeśli rzeczywiście chcemy reformować nasze uczelnie, które przecież kształcą młodych nauczycieli to trzeba zacząć od tego, że gros naszych „uczonych” musi mniej myśleć o własnym siedzeniu, a więcej o studentach, bo to dla nich przecież są nasze uczelnie, o czym wielu „luminarzy” nauki polskiej notorycznie zapomina. Tak! Tak! Mości panowie akademicka "elita"! Jeśli mamy ratować szkolnictwo wyższe, musicie się wyzbyć koniunkturalizmu i zacząć myśleć nieco szerzej, niż tylko o grantach i układach. Poza tym najwyższy czas, żeby pomyśleć o ustąpieniu miejsca młodym. Niestety wciąż przybywa profesorów, którym sędziwy wiek sprawia trudność z wciśnięciem guzika od windy.
A teraz mam do Państwa wspomniane na wstępie pytanie. Ja już jestem ponad 10 lat na emeryturze, więc nie mam już codziennych kontaktów ze środowiskiem akademickim. Ale chciałbym spytać ludzi będących w stałym kontakcie z polskim szkolnictwem wyższym, a także z polską szkołą, czy ich zdaniem mentalność polskich akademików, którzy kształcą kadry nauczycielskie, chociaż trochę się zmieniła się od czasów, które na początku notki opisałem?
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)
Post Scriptum
Jak odchodziłem z uczelni na emeryturę wygłosiłem do moich Kolegów mowę pożegnalną, która zachowała się w zapisie filmowym. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, to proszę w wolnej chwili wysłuchać tego swoistego rachunku sumienia - vide: http://youtu.be/9WntjK-aUBE , co pozwoli jeszcze lepiej zrozumieć przekaz notki.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo