W Internecie znalazłem fotkę przedstawiającą mojego ulubieńca, pana Korwina Mikke wypoczywającego na Mazurach ze swą bynajmniej nieodrażającą nową młodą żoną. Choć znam poczucie humoru pana Korwina, zdjęć jego pięknej małżonki na wszelki wypadek nie załączam, bo cholera wie jakby dumny żonkoś zareagował, - ale od tych zdjęć aż się roi w Internecie. Natomiast w wyrazie sympatii dla euro-posła, który zatrząsł Brukselą chciałbym się z nim podzielić swym osobistym doświadczeniem. Panie Korwinie! Serdecznie panu gratuluję przepięknej małżonki, lecz jako żyjący wartko i doświadczony przez życie senior po prostu muszę się z Panem podzielić pewną mrożącą krew w żyłach opowieścią.
Otóż Drogi Panie Korwinie, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku poznałem moją drugą żonę, młodszą ode mnie jak obszył o dwadzieścia wiosen, więc pragnąc zamazać tę różnicę wieku chciałem jej nade wszystko czymś zaimponować. Opowiedziałem jej tedy parę anegdotek o kultowej warszawsko krakowsko łódzkiej „Grupie” odlotowych playboyów leżakujących, co roku na Półwyspie Helskim nie zapominając napomknąć, że to wszystko moi bardzo bliscy kumple, których jak dobrze pójdzie będzie mogła poznać. Zżerana ciekawością młoda żona niecierpliwie liczyła miesiące, dni oraz godziny dzielące nas od wyjazdu na Półwysep Helski, który jej się wydawał polskim Miami Beach. Gdy nadszedł wreszcie sierpień ruszyliśmy do Jastarni. Po przyjeździe wbiliśmy się z marszu w samo serce korso wypełnionego po brzegi falującym tłumem opalonych ludzi. Olśniona małżonka mająca świeżo w pamięci moje opowieści przebierała niecierpliwie nogami, kiedy wreszcie pozna tych demonów seksu, o których jej tyle naopowiadałem. I tu się zaczął pewien problem, bowiem na śmierć zapomniałem, iż od czasów świetności antenatów „Grupy” zdążyły upłynąć dwie dekady ze sporym okładem.
Pierwszy wyłonił się z tłumu mój koleżka Zyzio, znany warszawski tłumacz kabinowy i namiętny miłośnik wód wyskokowych, który słynął z tego, że jak się ostrzej napił to stawał w bezruchu pochylony jak wieża w Pizie, a przewracał się dopiero wtenczas, gdy alkohol z niego wyparował. Tak też się właśnie stało w trakcie naszego spotkania, bowiem na nasz widok Zyzio zesztywniał, bąknął coś pod nosem, kichnął i wywinął orła. Zdziwiona omsknięciem się Zyzia młoda żona zapytała nieśmiało czy znam tego pana, a mnie się cudem udało zmienić śmiertelnie niebezpieczny temat.
Po przejściu kilkunastu kroków dobiegł nas doniosły okrzyk powitalny niejakiego Slima, rekina biznesu, który kiedyś był szczupły, jak wskazuje ksywa. Slim, kiedy zobaczył moją młodą żonkę, wciągnął opasłe brzuszysko kipiące z najmodniejszych wówczas hawajskich bermudów i dysząc z upału huknął: - Witaj Przyjacielu! Po czym obrzucił moje cacko obleśnym spojrzeniem i walnął jak zwykle z grubej rury: - Mniam, mniam! A cóż to za pyszne, świeżutkie ciasteczko! Miło mi panią poznać, zapraszam na lampkę szampana. Zmartwiały z przerażenia, że ten zuchwały spaślak może dalej ciągnąć rozpoczętą kwestię, ściemniłem coś o zmęczeniu po długiej podróży i zanurkowałem w wakacyjnym tłumie.
Jak na ironię, w tym samym momencie zoczyłem sylwetkę kroczącego swoim słynnym kaczym chodem Ryśka Manickiego, znanego w całej Warszawie świrusa, który w latach młodości urwał sobie nogę szalejąc na skuterze z przepiękną modelką, później znaną projektantką mody Grażyną Hase. Po tym groźnym wypadku nadano mu ksywę „Ślepy”, bo go nie wypadało nazwać kulawym. Lecz wróćmy na promenadę. Ślepy jak to Ślepy, popatrzył powłóczyście na moją dziewczynę i palnął jakiś żałosny komplement odsłaniając w szerokim uśmiechu świeżo skrojony garnitur implantów, a ja kątem oka spostrzegłem na twarzy mojej połowicy już znacznie mniej skrywany objaw niepokoju.
Gdy sobie wreszcie poszedł moja koteczka spytała już znacznie markotniej, czy to ten sam „Wielki Ślepy”, o którym jej tyle naopowiadałem i jak sam Pan widzi, Panie Korwinie zrobiło się groźnie. Lecz to jeszcze nie koniec mojego nieszczęścia, gdyż z tłumu wczasowiczów wyłoniła się nagle Marta, kolejno: wielbicielka, narzeczona, służąca, a w końcu pielęgniarka słynnego Bartochy, niegdyś lowelasa wszech czasów, którego w między czasie skręciło lumbago. I tu nastąpiła totalna masakra, bowiem rozradowana Marta zapiszczała radośnie na mój widok: Cześć Krzysiu!!! Wspaniale, że cię widzę! Poczekaj, proszę chwileczkę! Już idę się przywitać, tylko oprę o drzewo Andrzejka.
To już była wtopa nie do odrobienia, a moja młoda małżonka syknęła prześmiewczo: - NO, NO! FAJNYCH MASZ KOLEGÓW! ILU JESZCZE SPOTKASZ?
Ogarnięty trwogą, że się znów nadzieję na któregoś z następnych kombatantów „Grupy” zarządziłem odwrót tłumacząc mojej nowalijce, że czas najwyższy odpocząć po ciężkiej podróży. Wieczorem zaś, gdy nieco ochłonąłem po tej katastrofie, chcąc wymazać z pamięci mojej młodej żony ten przykry incydent ostatkiem sił zabrałem ją do jakiejś podłej dyskoteki, gdzie w potwornym huku, przy heavi metalu, tłum oszołomionych gówniarzy telepał się debilnie na ciasnym parkiecie, a ja łykałem cichcem w kącie tabletki na serce.
Czuj! Duch! Druhu!
Krzysztof Pasierbiewicz (Jak pisał recenzent jednej z moich książek: „bywalec salonów Krakowa, Warszawy i paru jeszcze, obieżyświat, zdobywca kobiet i mąż paru żon, które na dodatek żyją ze sobą w przyjaźni)
Post Scriptum
I znowu, po lekturze pierwszych komentarzy autorstwa "ortodoksyjnych pisowców" żywię niebezpodstawną obawę, że podjęcie z nimi sensownej polemiki będzie trudniejsze, niż mojżeszowe przeprowadzenie Żydów przez Morze Czerwone suchą stopą.
Inne tematy w dziale Rozmaitości