Motto:
"Środowiska naukowego,w którym dominują postawy zachowawczo tchórzliwe
nie da się zreformować, bo w podupadającym burdelu
trzeba wymienić panienki, a nie łóżka" (Krzysztof Pasierbiewicz)
UWAGA! Niniejsza notka to przewrotny przekaz tylko dla kumatych!
Portal internetowy Salon24 – vide: https://www.salon24.pl/newsroom/871777,studenci-uniwersytetu-warszawskiego-protestuja-przeciwko-ustawie-gowina podaje, cytuję:
„Studenci Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczęli strajk okupacyjny na terenie uczelni w związku z ustawą ministra nauki i szkolnictwa wyższego Jarosława Gowina. Grupa studentów, doktorantów i pracowników naukowych - w sumie ok. 40 osób okupuje Pałac Kazimierzowski, w którym mieści się rektorat uczelni. Pomimo interwencji Straży Uniwersyteckiej, protestującym udało się dostać na balkon pałacu i wywiesić na nim transparent z napisem "Żądamy demokratycznych uniwersytetów". Protest jest sprzeciwem wobec reformy zwanej ustawą 2.0 przygotowanej przez Jarosława Gowina. Studenci twierdzą, że jest ona zwieńczeniem dekady zmian prawnych, których skutkiem będzie demontaż instytucji edukacji wyższej i nauki w całym kraju…”, koniec cytatu.
Otóż w przeciwieństwie do przemądrzałych profesorskich celebrytów i jeszcze bardziej bufońskich ekspertów nie będę się grzebał w szczegółach, a poruszę tylko sprawy wagi zasadniczej. Dlaczego? Bo w ciągu 50 lat, jakie spędziłem na uczelni zrozumiałem, że w nauce, podobnie jak w sztuce, prócz pracowitości, trzeba mieć jeszcze talent, intuicję, wyobraźnię i odwagę. I wiem, że prawdziwy nauczyciel akademicki to nie tylko „mędrzec”. Gdyż równie ważnym, jeśli nie ważniejszym jest by miał charyzmę, przyjazny ludziom sposób bycia i magnetyczną osobowość, która pozytywnie wpływa na innych, poprawia im samopoczucie, poszerza wyobraźnię, a co najważniejsze budzi ochotę do życia i działania. A poza tym utalentowany akademik musi mieć jeszcze polot, wrodzony instynkt aktorski, odrobinę malarskiej fantazji i cały ocean dobroduszności. Ale to jeszcze nie wszystko. Godny zaufania dydaktyk musi mieć odpowiedni dystans do tego, co robi. I znam setki przykładów, jak gros ludzi zajmujących się nauką wykonywało gigantycznie mrówczą pracę kompletnie na darmo, gdyż zbrakło im wyobraźni by spostrzec, że poszli w złą stronę, a co jeszcze gorsze, nie mieli odwagi, by w stosownym momencie porzucić błędnie obrany kierunek. Widziałem, jak się męczą, grzęznąc w coraz mniej istotnych szczegółach, uznając, jakże błędnie, to, co robią, za zgłębianie wiedzy.
A teraz do rzeczy. Reforma Gowina nie ma najmniejszych szans powodzenia. Dlaczego? Bo to jest pozorująca reformę reaktywacja tego, co już było wynikająca z tego, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. A teraz dokładniej. Wiecie Państwo, dlaczego reforma Gowina nie ma szans powodzenia? Bo, żeby rzeczywiście zreformować polskie uczelnie trzeba by zmniejszyć nabór kandydatów na studia o kilkadziesiąt procent, co poprawiłoby katastrofalną obecnie jakość nauczania studentów, przywrócić egzaminy wstępne, a jeszcze do tego zwolnić, co najmniej 1/3 kadry naukowo dydaktycznej, a szczególnie „profesorskiej” z przedziału 60. Plus, - i mniej więcej o połowę uszczuplić kadrę pracowników uczelnianej administracji. A na to póki, co żaden rząd, także rząd dobrej zmiany się nie odważy.
Bo prawda jest taka, że generacja akademików 60 Plus nie jest już w stanie się zmierzyć z nienotowanym dotąd przyśpieszeniem rozwoju cywilizacji, jakie nastąpiło w ostatnich dwudziestu latach i wciąż następuje, gdyż wiek XXI stał się wiekiem ekspansji coraz bardziej doskonałych technik generowania, gromadzenia, przekształcania i udostępniania informacji, a zjawisko, jakim jest Internet nie ma precedensu w historii cywilizacji. Te nowe warunki pociągają za sobą konieczność zmiany mentalności i przestawienia się na idące z duchem czasu nowoczesne myślenie, kompatybilne z tempem i specyfiką dokonujących się zmian. Niestety, znakomita większość ukształtowanych przez komunę reprezentantów pokolenia „60 Plus”, nota bene wciąż zajmujących na uczelniach większość stanowisk kierowniczo-decyzyjnych, nie nadąża za rozwojem świata nauki, co im jednak nie przeszkadza by się pazurami trzymać uczelnianej pensji, w wielu przypadkach wbrew Ustawie o Szkolnictwie Wyższym. Wiem, że zaraz spadną na mnie gromy, że mnie zgnoją i oplują, ale ktoś to musi w końcu powiedzieć. Otóż prawda jest taka, że znakomita większość polskich profesorów starszej generacji od dziesiątków lat niewychylających nosa poza progi swoich gabinetów „naukowych” nie zdaje sobie sprawy, że się kompletnie oderwała od otaczającego ich świata, a często „szacowni” akademicy nie mają bladego pojęcia, na jakim poziomie robi się obecnie światową naukę i jakich narzędzi do tego używa. Że wielu naszych „uczonych” nie zdaje sobie sprawy, iż jako w ich mniemaniu najwyższej marki specjaliści od czegoś tam, w realiach nowych czasów błądzą, jak dzieci we mgle. Niestety stare nawyki, jeśli w ogóle można, bardzo trudno zreformować. Bo nasi akademicy starszej generacji od lat chodzą na uczelnię tą samą trasą, a w pracy, w tym samym od niepamiętnych czasów rytmie, każdy ich dzień jest niezmiennie taki sam – a świat bezlitośnie ucieka do przodu. A nierzadko, Sic! kartki ich wykładowych konspektów są pożółkłe od starości, a jedynym, co ich naprawdę kręci to popisywanie się pseudonaukowym bełkotem na nudnych jak flaki z olejem dętych sesjach fasadowych instytucji PAN i PAU, a także uczestnictwo w uczelnianych spotkaniach towarzyskich przy okazji niepoliczonych nigdy obron prac magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych i rytualnych imienin, urodzin i jubileuszy, gdzie można coś na sępa przekąsić i miło pogadać. I choć w to trudno uwierzyć, takich imprez zdarza się często na uczelniach więcej niż dni w kalendarzu, a znam rekordzistów, którzy przy okazji popularnych imienin potrafią takich jubli obskoczyć kilkanaście dziennie. A nauka? Nie ucieknie przecież. Słowem, raj objawiony i życie lżejsze od snu.
Innym zagadnieniem jest paniczny strach akademickich oldbojów czujących na karku oddech młodych wilków. W efekcie gros „uczonych trzeciego wieku”, którzy o zgrozo wciąż decydują o losach naszych uczelni, bojąc się konkurencji, miast najzdolniejszymi otacza się miernotami, a błyskotliwych i zdolnych z reguły wypycha na margines. Jaki jest poziom nauki polskiej każdy widzi – koniec szóstej setki w światowych sondażach. A dlaczego? Między innymi, dlatego, że dożywotni profesorowie polskich uczelni nie podlegają praktycznie żadnej weryfikacji, choć zdarzają się przypadki, że przychodzą na uczelnię zaledwie dwa trzy razy w roku, żeby za darmo znajomych obdzwonić. Kolejnym zagadnieniem jest problem zarządzania uczelnią, wydziałem, katedrą bądź zakładem. Niestety, stanowiska wszystkich szczebli struktury uczelnianej są nadal w dziewięćdziesięciu procentach obsadzone przez kompletnie pozbawionych zdolności menadżerskich profesorów starszego pokolenia, którzy do grobowej deski nie ustąpią miejsca młodym.
Nie mniej ważnym problemem są niepomierne szkody wyrządzone przez miernoty naukowe, które za czasów komuny awansowano na uczelniach nie za rzeczywiste osiągnięcia naukowe, lecz za aktywną działalność w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. To z tej właśnie grupy wywodzą się rzesze profesorów, którzy dzisiaj dzierżą w swoich łapskach kluczowe uczelniane stanowiska „wychowując” swych następców, którym przekazują w spadku mentalność wyzutą z wszelkich zasad etyczno moralnych. Bo każdy przecież wie, czym były niegdyś polskie uniwersytety. Że te uczelnie wypracowały bezcenne zdobycze w dziedzinie polskiej nauki, niezmiennie pielęgnowały tradycje historyczne i wiele pokoleń patriotów polskich wychowały. Te świątynie nauki polskiej odegrały w przeszłości niebagatelną rolę nie tylko w pogłębianiu wiedzy naukowej, lecz także w kształtowaniu postaw moralno etycznych ich absolwentów w najtrudniejszych okresach polskiej historii. W czasach współczesnych polskie uczelnie oparły się nawet brutalnemu reżimowi komuny i udało im się obronić autonomię myśli naukowej i poza niechlubnymi wyjątkami tych, którzy poszli na współpracę z władzą ludową i bezpieką, znakomita większość ich uczonych zachowała twarz dochowując wierności etosowi nauczyciela akademickiego. Niestety ta sztuka nie udała się w dwudziestopięcioletnim okresie post-komunistycznej Trzeciej Rzeczpospolitej, kiedy to standardy moralno etyczne naszych uczelni sczezły jak niegdysiejsze śniegi. Nasuwają się, więc pytania, jak to możliwe i kto na to pozwolił? Otóż w okresie III RP na polskich uniwersytetach wykształtowały się dwie struktury zarządzania. Pierwszą jest niemająca nic do gadania struktura formalna, czyli oficjalne władze uczelniane, które de facto zajmują się administrowaniem uniwersytetem, zaś druga to struktura nieformalna, czyli dzierżąca faktycznie władzę i od 25 lat narzucająca lewackie normy moralno etyczne i ideologiczne trendy klika jajogłowych świętych krów akademickich w znakomitej większości o pezetpeerowskim rodowodzie, jak nie gorzej, której jak dotąd nikt się podskoczyć nie odważył, gdyż tym światopoglądowym hochsztaplerom udało się wprowadzić na polskich uniwersytetach system feudalnego porządku strachu i szantażu. Ale żeby nie oskarżać totalnie polskich uniwersytetów, na których na prócz rzeczonych przefarbowanych z czerwonych na różowych doktrynerów pracuje także gros akademików kryształowych i oddanych w równym stopniu nauce, co polskiej sprawie wyjaśniam, - że wyrosły z salonowego pnia UD-UW-PO „różowy matecznik” fundamentalistów post-okrągłostołowych mieści się głównie na uniwersyteckich wydziałach prawa, filozofii i socjologii. I co by nie mówić, to dziś pisowski minister Gowin z tego właśnie pnia wyszedł, a to musi skutkować określonego rodzaju mentalnością.
Nasuwa się, więc logiczny wniosek, że polskimi uczelniami powinni zacząć zarządzać ludzie młodsi w wieku 35 do 50. Po pierwsze, dlatego, że z racji wieku nie są skażeni odziedziczonym po komunie strusiowato nielotnym myśleniem, po drugie, że dojrzewali już w dobie Internetu, po trzecie zaś, że w przeciwieństwie do tchórzliwie zachowawczych postaw pokolenia starej generacji, odznaczają się odwagą, świeżym spojrzeniem, umiejętnością podejmowania odważnych decyzji i rozmachem na miarę wyzwań nowych czasów. Dlatego uważam, iż warunkiem sine qua non, żeby nauka polska ruszyła do przodu jest dokończenie „rewolucji” rozpoczętej przez NSZZ „Solidarność”, brutalnie stłamszonej stanem wojennym, a potem zdradzonej przy okrągłym stole - przykro mi to mówić - przy haniebnie biernym przyzwoleniu zdemoralizowanych komuną akademickich środowisk opiniotwórczych, które w imię partykularnych interesów nie sprzeciwiły się, a powinny przecież się sprzeciwić lustracji i do dziś nie zmieniły zdania na ten temat. I dlatego uważam, że tę „rewolucję”, którą trzeba zacząć od dekomunizacji polskich uczelni są w stanie dokończyć tylko i wyłącznie ludzie młodzi. Bo młodzi potrafią myśleć niezależnie i nie są wplątani w pajęczynę post-komuszych układów i powiązań. A jak im się uda, pokażą Polsce i Światu, że można raz na zawsze skończyć ze starym myśleniem i postawić na nogi niegdyś renomowane uczelnie. Tak! Tak! Na polskich uczelniach rozpoczyna się właśnie „rewolucja” młodego pokolenia, które w przeciwieństwie do trzęsących dotąd uczelniami niereformowalnych zgredów stukających w klawiaturę jednym palcem, pisze na komputerze z zamkniętymi oczami, jak Halina Czerny-Stefańska na Steinwayu.
Trzymam kciuki za strajkujących studentów, wszakże pod warunkiem, że nie jest to lewacka prowokacja.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)
Czytaj także: „Ministra Kolarska-Bobińska karci jagiellońskich jajogłowych” – vide: https://www.salon24.pl/u/salonowcy/575693,ministra-kolarska-bobinska-karci-jagiellonskich-jajoglowych
Inne tematy w dziale Społeczeństwo