Dziś Barbórka, święto patronki mojej Almae Matris Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, Wszechnicy, z którą nierozerwalnie związałem swoją studencką młodość, a później dorosłe życie zawodowe.
Wczoraj wieczorem pojechałem przejąć córkę z wycieczkowego autokaru, bo zmarzła na słowackim Chopoku, gdzie rozpoczęła narciarski sezon. Wracając do domu miło ogrzanym autem ujrzałem na gmachu głównym AGH świątecznie rozświetloną postać św. Barbary i jak bumerang powróciło wspomnienie, jak w roku 1962 po raz pierwszy przekroczyłem próg mojej macierzystej uczelni, gdzie skończyłem studia, a potem blisko czterdzieści lat przepracowałem.
I tak sobie myślę, iż paradoksalnie, w tamtych zdawać by się mogło beznadziejnie ponurych czasach głębokiej komuny w Krakowie odbywały się, co roku niepoliczone bale karnawałowe i nie było tygodnia bez jakiejś hucznej imprezy w mieście. By wspomnieć Bal Palestry, Bal Plastyka, Bal Aktora, Bal Medyka, Bal Architekta, Bal Filozofa, słynny Bal Barbórkowy na AGH na dwanaście orkiestr i pięć tysięcy uczestników… innych nie wymieniam, bo było ich tyle, ile dziedzin wiedzy, a nawet więcej. Były to uroczyste fety aranżowane z maestrią i wyszukanym smakiem w myśl zasady, że jak w mrokach komuny nie zabawimy się sami, to nikt nas nie zabawi. I choć się nie chce wierzyć, to właśnie w latach 60. ubiegłego wieku, jak już nigdy potem miałem szczęście przeżyć niezapomniane chwile wyszukanej rozrywki ludzi szczęśliwych chwilą, którzy nie bacząc na bieg historii, oddawali się żywiołowej zabawie nieznającej zwykle jutra. I wszyscy byli weseli i na swój sposób szczęśliwi, choć nie było tlenu. Na tych spontanicznych biesiadach będących de facto desperackim pląsem kreślonej znakiem czasu tragikomicznej farsy doby Peerelu, przy ciepłej wódeczce i śledziu w oleju bawił się kwiat krakowskiego teatru, nauki i nestorów sztuk wszelakich, a mimo wszechobecnej bryndzy, upodobanie wolności dodawało ludziom jakiejś irracjonalnej radości życia i nadprzyrodzonej siły. Ileż ci ludzie wtedy mieli pomysłów, by z niczego coś zrobić, ile mieli pasji, ile im się chciało! A co najważniejsze mieli sobie coś do powiedzenia, gdyż łączyło ich krnąbrne wobec komuny poczucie humoru, polot, fantazja i ów znamienny dla tamtej epoki stan przekornej losowi beztroski. I choć było siermiężnie i ciasno, ludzie się ze sobą spotykali, bo się wszyscy znali i mieli wewnętrzną potrzebę wzajemnej komunikacji, - a co najistotniejsze nie bali się jutra.
W dzisiejszych czasach, kiedy w centrum Królewskiego Miasta dziesiątki bajeranckich barów, pubów i dyskotek proszą się o gości moja dwudziestopięcioletnia córka mi mówi, że „wszędzie jest tak samo”, co przekładając na język mojego pokolenia oznacza, że jest beznamiętnie, anonimowo i nijako, - i coraz częściej myślę, że mimo wszystko, chyba bym się z córką na młodość nie zamienił.
Nie mogę się także opędzić od myśli, że w dobie, kiedy prawie wszystko zdaje się być możliwe na jedno kliknięcie, bądź pstryknięcie palców Pan Bóg nas chyba tą wolnością pokarał, bo coraz powszechniej, zwaśnione politycznie rodziny nawet do Wigilii zasiadają osobno, a Polska się w oczach zmienia w dom wariatów, od lewa, przez środek, do prawa, gdyż wreszcie wolni Polacy z własnej woli kroczą ku krytycznej fazie jakiejś paranoidalnej schizofrenii zrodzonej z nienawiści ideologicznej natury.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)
Inne tematy w dziale Rozmaitości