Bezsilność
Ocknął się na potwornym kacu. Kazik smażył jajecznicę z dwunastu jaj na bekonie. – Musisz dużo jeść boś jak patyk chudy – orzekł troskliwy kolega. Jego nowi kumple wynajmowali niewielkie mieszkanie przerobione z piwnicy. Luksusów nie było, ale o niebo lepiej niż u ciotki. Obydwaj byli chłopcami prostymi, ale nie prostackimi. Więc dali się lubić ujmując go serdecznością.
Po śniadaniu, Krzysztof nieoczekiwanie poczuł przeszywający ból w prawym boku. Za tłusty był ten bekon – pomyślał. Jednak następnego dnia boleści się tak wzmogły, że nie mógł usiedzieć bez zmiany pozycji. W fabryce pilnował się, żeby nikt nie spostrzegł tej niedyspozycji. Walcząc z bólem coraz trudniej wytrzymywał wlekące się niemiłosiernie godziny, a pod koniec dniówki czas zdawał się stać w miejscu. Niestety, z każdym dniem było coraz gorzej.
W piątek Kazik z Antkiem wydali kończącą roboczy tydzień zakrapianą kolację, a jak już mieli wszyscy mocno czubie Kazik wypalił: – Wiesz Krzychu, nie obraź się marniejesz w oczach. Coraz mniej jesz i choć się z tym kryjesz widzimy, jak się skręcasz z bólu. Przyciśnięty do ściany zwierzył się kolegom ze swych dolegliwości. – Jak nie masz insiury, to nawet nie myśl o szpitalu – przestrzegł Antek. – Oskubią cię na zero i puszczą w skarpetkach. Ale nic się nie martw! Znam jednego taniego polskiego doktora. Przyjmuje za rogiem. Jutro do niego pójdziemy.
Doktor już na pierwszy rzut oka nie wzbudzał zaufania. Zadał parę zdawkowych pytań, postukał, pomacał i wydał diagnozę: – To wrzody na żołądku! Trzeba je osuszyć! – mamrotał wypisując receptę na jakieś lekarstwo i nie podnosząc wzroku dodał: – Wizyta u mnie kosztuje pięćdziesiąt dolarów. Ładny mi tani lekarz! – przeraził się Krzysztof wygrzebując z portfela prawie wszystko, co zdołał zarobić przez ostatni tydzień. Jak przykazał medyk, zażywał regularnie przepisane leki, lecz ból nie ustąpił, a co gorsze dostał na uszach jakiejś brzydkiej wysypki, czemu towarzyszyło potworne swędzenie. Podczas następnej wizyty sugerował alergię na leki, lecz medyk taką możliwość wykluczył i nakazał regularne zażywanie przepisanych pigułek.
Kolejny tydzień tyrał na swojej maszynie kończąc jedenastą godzinę mozolnej pańszczyzny. Ból w prawym boku stawał się nie do zniesienia. Znacznie gorsze było jednak nasilające się swędzenie uszu, które z czasem pokryły się czymś w rodzaju łuski. Chyba nie przetrwam tej ostatniej godziny! Ból zniosę, ale tego swędzenia nie wytrzymam. Za chwilę chyba oszaleję! To jakaś koszmarna tortura! – skamlał pod nosem. Ponieważ obie ręce miał stale zajęte i musiał uważać by spadająca, co chwila prasa nie zmiażdżyła mu palców nie mógł podrapać uszu i co chwila potrząsał głową, jak koń oganiający się od much, a pracujący obok zaczęli mu się podejrzliwie przyglądać. Pragnąc choć na moment uśmierzyć doprowadzający go do obłędu świąd od czasu do czasu przykładał rozpalone uszy do chłodnego korpusu maszyny, co na kilka sekund przynosiło ulgę. Jednak po chwili swędzenie wracało ze wzmożoną siłą i każda kolejna minuta zdawała się wiecznością. Z coraz większym trudem znosił tę koszmarną torturę i zaczęły go nachodzić samobójcze myśli.
Pewnego dnia, kiedy bliski szaleństwa zmagał się ze swoim koszmarem podszedł do niego zmianowy ekonom, kuzyn właściciela, i zakomunikował oschle: – Wiesz Chris, zauważyłem, że coraz gorzej pracujesz, bez przerwy się wiercisz i śpisz na maszynie. Ostrzegam! Jak się nie weźmiesz serio do roboty, to się pożegnamy. Boże! Jak ja tego skurwysyna i jego Ameryki nienawidzę – myślał kończąc dniówkę.
Kiedy się dowlókł do domu, Antek grzebiąc w torbie powiedział: – Wiesz stary! Tak żeś ostatnio wychudł, że kupiłem dziś przecenioną wagę. Wskakuj przyjacielu! Okazało się, że Krzysztof stracił dwadzieścia dwa kilo ze swojej normalnej wagi. – Nie znam się na choróbskach – podrapał się w głowę Antek, ale chyba chłopie nie za dobrze z tobą. Marniejesz w oczach, jesz jak wróbel i jęczysz po nocach. Nie ma rady, Krzycho! Chyba się nie obędzie bez tego szpitala. – Dajcie mi święty spokój! – żachnął się Krzysztof. Jakiego szpitala? Czyście poszaleli? Skąd na to wezmę pieniądze? Zapadła cisza. - No, tego to my nie wiemy, ale na nas nie licz – burknął ze spuszczoną głową Antek. – Trochę ci pomożemy, ale… no wiesz stary jak jest! Nam też dolary z nieba nie spadają.
Resztkami sił tyrał jeszcze przez kilka tygodni. Lekarz zabierał mu prawie wszystko, co zarobił. Co dwa tygodnie oddawał chciwemu medykowi całą pensję, a ten drań wydawał mu z tego piętnaście dolarów, by mógł przeżyć do kolejnej wypłaty. Na domiar złego zauważył, koledzy z pracy zaczęli go unikać w obawie, że będzie chciał od nich pożyczyć pieniądze. Czuł, że z dnia na dzień coraz bardziej słabnie, że trawi go jakaś śmiertelna choroba. Przestał się golić i popadał w coraz głębszą depresję.
Dobijała go myśl o spotkaniu z Ewą. - Przecież ona nie może mnie zobaczyć w takim stanie, zadręczał się całymi dniami. Nie spał po nocach bo sen spędzała myśl, że żywcem gnije od tego choróbska. Napisał do niej na poste restante kilka listów napomykając o chorobie, ale nie zdradził szczegółów w obawie, że i tak mu nie uwierzy. Ewa odpisywała, że nie może sobie bez niego miejsca znaleźć, lecz w każdym kolejnym liście dało się wyczytać między wierszami, że mu coraz mniej ufa i podejrzewa, iż coś kombinuje. Gryzła go przyprawiająca o szaleństwo bezsilność, gdyż trudno było wylać na papier na jak ciężką próbę wystawiło go życie.
Męczyły go także myśli o Danucie, która zasypywała go listami. Nie znalazł w sobie jednak dość siły, żeby jej wyznać prawdę. Odkładał to na później, gdy wróci do kraju. Wyniszczony chorobą, rozbity, ogarnięty poczuciem, że Bóg go opuścił zwolna godził się z myślą o najgorszym.
Opatrzność
Codziennie o świcie wlókł się do roboty. Nie miał już siły walczyć. - Chyba tu zostanę pod zieloną trawką, myślał utraciwszy nadzieję, że zwalczy tę chorobę.
Któregoś dnia spostrzegł, że na sąsiedniej maszynie podjęła pracę jakaś nowa Polka, bardzo przystojna, około trzydziestki, delikatna i niepasująca do fizycznej pracy.
W czasie przerwy śniadaniowej podeszła do niego: – Cześć! Mam na imię Beta, byłam lekarką w Poznaniu, ale tak się złożyło, że życie dało mi kopniaka i muszę szybko zarobić. Wyciągnął do powitania rękę, a zawstydzony swym opłakanym wyglądem, a Beta wprawnym lekarskim ruchem ujęła go za przegub, skręcając go fachowo, by obejrzeć wewnętrzną część dłoni. Przytrzymując go delikatnie za skronie odciągnęła dolne powieki. – Człowieku! Przecież ty umierasz! Masz ostatnie stadium żółtaczki, prawdopodobnie zakaźnej! Musisz iść natychmiast do szpitala! – zawyrokowała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Sorry, ale mam już dość lekarzy i do żadnego szpitala nie pójdę! Beta chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz przeraźliwy brzęk dzwonka obwieścił koniec przerwy.
Następnego dnia, kiedy wychodził za bramę fabryki poczuł, że ktoś go ciągnie za rękaw. To Beta z jakimś szykownym mężczyzną wzięli go pod pachy i wepchnęli prawie na siłę do zaparkowanego opodal mercedesa. – To jest pan doktor Świrski, mój bliski przyjaciel – przedstawiła znajomego Beta. – Doktor przyjmuje w Down Town. Musi cię szybko zbadać. Nie masz nic do gadania! – rozkazała.
W wytwornym gabinecie doktor Świrski wprawnie opukał prawy bok pacjenta znacząc coś na skórze czerwonym mazakiem. – No nieźle! – westchnął głęboko. – Ma pan ponad dwukrotnie powiększoną wątrobę. Trzeba natychmiast jechać do szpitala!
W drodze do kliniki doktor zapytał: – Kto pana leczył, na te – uśmiechnął się wymownie – „wrzody na żołądku”. – Pan doktor Pękała, odparł Krzysztof. – Znowu ten sukinsyn Pękała! – zaperzył się Świrski. – Nie ma na drania rady! Niedawno przyjechał z Polski i leczy na czarno. Nie mógł pan gorzej trafić. To pospolity oszust i szarlatan. Wrzody na żołądku! Co za kanalia! Nie rozpoznał, a raczej nie chciał rozpoznać żółtaczki! Żeby pana wydoić do ostatniego centa! – Niech pan podziękuje Bogu, że pan trafił na Betę, bo jeszcze parę dni, a zamiast szpitala przydałby się panu grabarz.
Matnia
Leżał w sterylnej pościeli na wygodnym łóżku prywatnej chicagowskiej kliniki. W drzwiach ukazał się doktor Świrski. – Rany Boskie! – przeraził się Krzysztof. – Przecież za ten szpital będę musiał zapłacić co najmniej parę stów zielonych! Czytając w jego myślach, przyjaciel Bety zagadał z przyjaznym uśmiechem: – Proszę teraz nie myśleć o kosztach leczenia! Obecnie najważniejsza jest szybka i fachowa pomoc!. Życzę panu rychłego powrotu do zdrowia! – uśmiechnął się ujmująco. – Przepraszam, ale muszę zmykać, bo moi pacjenci czekają.
Badania kliniczne potwierdziły diagnozę Bety. Miał finalne stadium zakaźnej żółtaczki. Zarażono go w Polsce przed wyjazdem w czasie szczepienia przeciwko żółtaczce, źle wygotowaną igłą.
Opiekę miał królewską. Zawsze miło uśmiechnięte siostry spełniały każde życzenie. Codziennie dostawał serię jakichś zastrzyków i po kilku dniach ból wątroby ustąpił, a co najważniejsze skończyła się męka wiecznie swędzących uszu.
Po dwu tygodniach, w trakcie obchodu, prowadzący go lekarz oświadczył: – No, to pierwszą fazę kuracji mamy za sobą, wyniki są już lepsze i wyjdzie pan z tego. – Bardzo dziękuję - ucieszył się Krzysztof. – Nie ma za co – odparł z uśmiechem lekarz, a w progu rzucił przez ramię: – Niebawem przyjdzie do pana ktoś z administracji, bo trzeba będzie podpisać wypis. – Pewnie będę musiał wybulić ze trzy, cztery setki! – zamartwiał się Krzysztof.
Po jakimś czasie przyszła do niego miła, czarnoskóra pielęgniarka z papierami. – Tu trzeba podpisać, w czterech egzemplarzach – zaszczebiotała przymilnie wskazując stosowne miejsce. – A co to takiego? – zapytał. – Rachunek – odparła sucho siostra. – Będzie pan płacił gotówką czy czekiem? Wziął do ręki dokument i poczuł, jak krew stygnie mu w żyłach. Rachunek opiewał na sumę dwu tysięcy dwustu sześćdziesięciu dolarów. Jezus Maria! – przeraził się. – Serce podeszło mu do gardła. Przecież tyle kosztuje w Niemczech ganc nowe moje wymarzone BMW 1600! – Sorry, ale ja nie mam pieniędzy – wyjąkał pobladły. – Nic nie szkodzi. Proszę tu podpisać! Zaraz przyjedzie doktor Świrsk.
Siostra jeszcze nie dokończyła kwestii, gdy w drzwiach pojawił się przyjaciel Bety. – Dzień dobry panie Krzysztofie! – powitał go radośnie. Spanikowany wydukał: – Panie doktorze! Ja jestem bez grosza!... – Proszę się uspokoić – uśmiechnął się doktor. – Założę tę sumę za pana. Zostanie pan w Stanach, dorobi się z czasem i odda mi pan forsę. No? Już lepiej? Proszę się nie martwić! Niestety, muszę pana przeprosić, bo jak zwykle się śpieszę do pacjentów – skłonił się uprzejmie doktor.
Z trudem zbierał skołatane myśli. Przeliczył szybko, że chcąc oddać tę forsę, będzie musiał zostać w Ameryce co najmniej dwadzieścia miesięcy. Jezus! Mario! A co będzie z Ewą?! – panikował. – Co ja jej powiem? Jeśli powiem prawdę pomyśli, że to wykręt, bo chcę zostać w Stanach! Gorzej! Ona gotowa pomyśleć, że jestem jakimś niepoważnym dupkiem, nie zasługującym na prawdziwą miłość! Jezu!!! Jestem w matni!!!
I raptem przypomniał sobie słowa starszej pani z „Batorego”, która przestrzegała:
„Kochani! Zapamiętajcie to sobie! Choćby było nie wiem jak trudno, pielęgnujcie tę miłość! Nie pozwólcie jej zniszczyć, bo los takiej szansy więcej nie da!”.
Łatwo powiedzieć, jęknął.
Dotarło do niego, że nie jest w stanie udźwigać tych wszystkich nieszczęść i do reszty się załamał.
Kapitulacja
Mimo, że lekarz zabronił mu tykać alkoholu w drodze ze szpitala kupił po drodze trzy butelki wódki. Zasiedli by wypić za zdrowie rekonwalescenta. Pili do upadu, a kiedy Antek z Kazikiem już spali pod stołem wyrwał kartkę z kalendarza i na odwrocie krzywymi kulfonami nagryzmolił:
Ewuniu!
Cokolwiek bym napisał i tak nie uwierzysz.
Zostaję w Stanach.
Nie czekaj na mnie,
Krzysztof
Zaadresował kopertę. Wypił jeszcze jednego. Dowlókł się do najbliższego rogu. Przeżegnał się. Namacał szparę skrzynki pocztowej. Przez moment się zawahał i wrzucił kopertę.
Armagedon
Ewa biegła na pocztę już trzeci raz tego samego dnia, by sprawdzić, czy coś nie nadeszło na poste restante. Od czasu, kiedy się rozstała z Krzysztofem w Montrealu, jej życie stało się bezustannym wyczekiwaniem na wiadomości od niego. Każdy jego list był dla niej jak tlen przywracający siłę i ochotę do życia.
Podjęła już decyzję, że odchodzi od Andrzeja. Nie było jej łatwo, bo wiedziała jak bardzo ją kocha. Ale nigdy nie miała odwagi mu powiedzieć, iż już od dawna nic jej z nim nie łączyło. I dopiero na Batorym zrozumiała, że zaznała szczęścia, o jakim nie miała przedtem pojęcia. Że to, co ją łączyło z mężem było tylko przywiązaniem. Dopiero na środku Oceanu uświadomiła sobie, czym jest prawdziwa miłość nieosiągalna dla większości małżeństw. Miłość, której doświadczają jedynie wybrańcy,
Pędziła od strony Jezuickiej na pocztę przy Rynku warszawskiej Starówki. Po drodze, koło „Bazyliszka”, wpadła na Andrzeja. – A gdzież ty tak pędzisz, skarbie? – zapytał zdumiony małżonek. Stanęła jak wryta. Serce waliło jej młotem. Przez chwilę się zawahała i zdecydowała, że teraz albo nigdy: – Andrzejku! Muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć! – zaczęła stanowczo. – A cóż to takiego? – spytał. – Mam innego mężczyznę! – wyznała ze spuszczoną głową. Zapadła niezręczna cisza. Andrzej opanował się pierwszy, pogłaskał ją po głowie i pewnym siebie głosem oświadczył: Chyba jesteś przemęczona po tym kanadyjskim Expo. Jutro ci dam pieniądze. Pojedziesz sobie na parę dni w góry, odpoczniesz i dojdziesz do siebie. Po czym dorzucił na odchodnym: – Muszę już lecieć, bo jutro mam oddać terminowy projekt.
Pani z trzeciego okienka już ją znała. Zdążyła zauważyć z jakim utęsknieniem jej klientka wyczekuje każdej wiadomości. Intuicyjnie czuła, że to musi być jakieś nieziemskie uczucie. Obaczywszy zadyszaną Ewę krzyknęła zza szybki: – Jest! Jest! Nowy list do pani! I pokręcając bezwiednie obrączkę na pobrudzonym tuszem palcu dodała z zazdrością: Musi go pani rzeczywiście bardzo kochać! Widać to po pani!
Ewa porwała list. Zamknęła się w wolnej kabinie telefonicznej i drżącymi palcami rozerwała kopertę. Gdy przeczytała cztery krótkie zdania świat się zakołysał, jakby się zatrzęsła ziemia… – Dobrze się pani czuje? – urzędniczka waliła pięściami w drzwi kabiny. Ewa stała bez ruchu z otwartą kopertą w ręku. – Strasznie pani blada! Wezwać pogotowie?!... Ewa w końcu oprzytomniała: – Nie, nic mi nie jest. Dziękuję! Dam sobie sama radę – wydukała przez łzy. - Musi pani wyjść na świeże powietrze! Wyprowadzić panią?... Ewa nic nie odpowiedziała.
Kroczyła przed siebie jak ślepiec tak zbolała i niezdolna do płaczu. Bez czucia i chęci do życia. Jej nadzieja na szczęście rozsypała się w pył w ciągu kilku sekund.
Upokorzenie
Obudził się z dokuczliwym bólem głowy.
Antek z Kazikiem już poszli do miasta. Zostawili mu jednak śniadanie, z kartką zatkniętą pod sztućcami: – „Głowa do góry, Krzychu! Z każdego dołka można się wygrzebać!” – Porządne chłopaki – rozczulił się, sięgając po karton z mlekiem. Powoli wracał do życia. – No już nie mam Ewy – uprzytomnił sobie i ledwie dopadł łazienki. Ocierając ręcznikiem zroszone zimnym potem czoło zadecydował: – Zostanę w Stanach tylko do dnia, kiedy spłacę długi za leczenie. A potem natychmiast spierdalam do Polski z tej pieprzonej Ameryki.
Harował miesiąc w miesiąc odkładając pieniądze na spłacenie długu. Aż pewnego dnia znalazł zatknięte w drzwiach wezwanie. Miał się niezwłocznie stawić w Urzędzie do Spraw Imigracji Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych, Dearborn Street 219.
Po wejściu do przestronnego holu ujrzał kłębiący się rój rodaków złapanych na pracy bez zielonej karty. Po przyjrzeniu im się z bliska znowu się zawstydził, bo nie miał dotąd bladego pojęcia, że w jego ojczyźnie żyje taka kategoria ludzi. Koszmarnie ubrani, wystraszeni, czekali w milczeniu patrząc na siebie wilkiem. Oczywiście nikt z tego towarzystwa nie umiał wydukać słowa po angielsku.
I to okazało się jego atutem. Bowiem gdy prowadzący sprawę inspektor zapytał, czy potrzebuje tłumacza, a on zaprzeczył płynną angielszczyzną zdumiony urzędnik podniósł znad papierów głowę i spojrzał na niego z dającym się wyczuć wyrazem sympatii.
Na wstępie oznajmił, że musi wszcząć dochodzenie, bo ktoś złożył donos. Na rutynowe pytanie o pracę Krzysztof usiłował coś kręcić. Wtedy zniecierpliwiony inspektor wyrecytował mu z jakiejś kartki, kiedy przyjechał do Stanów Zjednoczonych, co robił i gdzie pracował, po czym wygłosił formułkę, że złamał amerykańskie prawo, więc musi być deportowany do Polski. Lecz ku zdumieniu Krzysztofa wręczając mu akt deportacji zrobił do niego oko i dał drugą kartkę, gdzie w kilku punktach było napisane, co i jak trzeba zrobić, by deportacji uniknąć.
Ależ porządny facet, odetchnął z ulgą Krzysztof. Chodziło o specjalną wizę dla studentów, zezwalającą na okresową pracę w Stanach. – Good luck! – powiedział inspektor. – Poproś następnego!
Wówczas Krzysztof spytał inspektora: – Mówiłeś, że mnie ktoś zadenuncjował. Czy możesz mi powiedzieć, kto? Pytam z ciekawości. Inspektor zawahał się przez moment, po czym odpowiedział: – Niestety Chris, nie mogę, bo takie mamy procedury. Ale jedno ci powiem... – Tak? – Krzysztof zamienił się w słuch. Inspektor spojrzał mu w oczy i wygarnął: – W Stanach Zjednoczonych są wszystkie narodowości świata. Ale całą robotę w tym wielkim gmachu robią nam Polacy. Wielokroć się zastanawiałem, dlaczego wy tacy jesteście? Dlaczego wy się tak nienawidzicie wzajemnie? Jak tylko jednemu się coś uda, drugi go natychmiast podkopie. Popatrz na Żydów, Włochów, nawet Portorykańczyków! Jak oni się wspierają! Czy wy tak nie potraficie?
Krzysztof nic nie odpowiedział.
Krzysztof Pasierbiewicz
CDN w następnych odcinkach
Poprzednie odcinki:
Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1
Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2
Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3
Zachęcam do śledzenia na Twitterze - https://twitter.com/krzycho44
Inne tematy w dziale Kultura