Ewa i Krzysztof
Ewa i Krzysztof
echo24 echo24
2548
BLOG

Magia namiętności – odcinek (2)

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 84

Wniebowzięcie

Drugiego dnia pod wieczór, „Batory” zbliżał się do portu w Kopenhadze. W oddali widać było migoczące światła portowego miasta. Wsparty o burtę czuł podmuch wiatru od lądu, który mu się zdawały tchnieniem wolnego świata. Z zazdrością rozmyślał, że żyją tam wolni ludzie, którzy trzymają paszporty w szufladach nie musząc o nie żebrać przy każdym wyjeździe za granicę, a potem, całymi tygodniami czekać na łaskawą decyzję stosownych urzędów. Ludzie wolni jak ptaki, mogący się udać w każde miejsce świata, kiedykolwiek zechcą. Stał wpatrzony w majaczący na horyzoncie „lepszy świat”.

Ech! Wrednie się z nami obeszła historia w tej Jałcie, pomyślał z goryczą. Zrobiło mu się chłodno. W chwili, kiedy odchodził zziębnięty od burty poczuł na plecach czyjś wzrok. Obejrzał się instynktownie i spostrzegł przycupniętą na ławce z podkurczonymi pod brodę nogami drżącą od chłodu dziewczynę. Gdy wymienili spojrzenia rozpoznał tę samą piękną brunetkę, która mu się wczoraj przyglądała ukradkiem w loży kapitana.

– Widzę, że pani przemarzła – zagadnął. – Zaraz znajdę coś do okrycia.

Na sąsiedniej ławce dostrzegł porzucony spacerowy pled. Kiedy się pochylił, by okryć nogi zmarzniętej dziewczyny poczuł coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Jakby przeskok iskry w sercu. Zakręciło mu się w głowie i prawie stracił oddech. 

– Mam na imię Ewa, usiądzie pan na chwilę? – spytała. Robi się coraz chłodniej, niech się pan też okryje.

Osłonięci wielbłądzim suknem wsłuchiwali się w milczeniu w odgłos zawodzących w oddali syren okrętowych. Fale uderzały  miarowo o burtę.

– Brrr! Zimno! – poskarżyła się, przysuwając się bliżej. Gdy ujmował w dłonie jej przemarznięte stopy wyczuł pod palcami wibrujące drżenie, a jak otulał ją pledem przyśpieszyła oddech. Poczuł, jak jej spięte ciało wiotczeje.

Pokład opustoszał. Wiatr smagał im twarze słoną bryzą. Zapomnieli o chłodzie. Oszołomieni afektem, jakiego dotąd nie znali. Gwiazdy przygasły przysłonięte ciężką chmurą. Zerwał się wicher. Wtuliła się w niego, jakby go chciała przeniknąć na wylot.   

– Chcę być z tobą! – zaskowyczał. – Chodź! – zakwiliła.

Wokół huczał żywioł, a oni zapadli się w czeluść szczęścia absolutnego w najczystszej postaci.

Błogosławieństwo

Obudził się w swojej kajucie. Starał się zebrać myśli. Zdumiony nieznaną mu dotąd tęsknotą. Pomyślał o matce i Danucie, lecz szybko dotarło do niego, że to nie do nich go ciągnie. Uświadomił sobie, że tęskni za Ewą.

Nie mógł się doczekać śniadania. Łażąc od ściany do ściany liczył dłużące się minuty. W końcu ją zobaczył. Stała zajęta rozmową z jakimś przystojnym mężczyzną. Jezu! Toż to Lucjan Kydryński! – pomyślał rozpoznawszy znanego z „Rewii piosenek” prezentera. O kurczę! Ona zna takich facetów! Patrzył na Ewę urzeczony. Boże! Cóż to za przepiękna dziewczyna, pomyślał.  

Pierwszym, co przykuło jego uwagę były niewiarygodnie długie nogi zdające się sięgać szyi. Potem dostrzegł jedwabiste, ciemnobrązowe włosy opadające na wąskie biodra. Kiedy podszedł bliżej, pod ciasno opiętą bluzką dostrzegł nieduże, lecz zmysłowo wykrojone piersi. Nie wiedział wtedy jeszcze, że to jedna z najpiękniejszych kobiet Warszawy końca lat sześćdziesiątych, crème de la crème świata ówczesnej Mody Polskiej.

Ewa zdawała się znać sławnego prezentera od lat. Wyglądają jak z zachodniego żurnalu, pomyślał i poczuł piekący ból w dołku. Czyżbym był o nią zazdrosny? – zdumiał się. Jak dotąd nigdy niczego takiego nie czułem. Nie miał śmiałości podejść i przestępując z nogi na nogę udawał, że ich nie widzi. Aż wreszcie go dostrzegła i nie przerywając rozmowy skinęła przyjaźnie. Serce podeszło mu do gardła. Nie miał odwagi się ruszyć. Szczęśliwym trafem słynnego prezentera ktoś odwołał, a Ewa podbiegła i wtuliła się w niego. Znowu się zdumiał, bo mu się wydało jakby się znali od zawsze.

– Już myślałam, że się od niego nie uwolnię.

Nie wierzył, że to wszystko się dzieje naprawdę. Wiedział, że się podoba dziewczynom, ale… Oszalały ze szczęścia tulił ją nie bacząc na zgorszone spojrzenia pasażerów.

– W końcu wydusił z siebie: – Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale nie potrafię się bez ciebie obyć! Jak cię nie ma, nie mogę sobie znaleźć miejsca! Kochana! Kochana! Kochana! – powtarzał całując jej przymknięte powieki.  

Wtuleni w siebie nie zwracali uwagi na pasażerów zmierzających na śniadanie. Opuszkami palców dotknął wytęsknionych brwi, powiek, koniuszka nosa i nabrzmiałych ust. Przywarła do niego biodrami. Czuł coraz silniejsze drżenie jej kruchego ciała. 

– Jezuuu! jęknęła, a po jej rozpalonym policzku spłynęła łza. Stali rozdygotani i w siebie wpełznięci. Spostrzegli ze wstydem, że im się ludzie przyglądają. I wówczas do nich podeszła elegancka, wciąż piękna staruszka i z pogodnym uśmiechem, za którym krył się cień smutku, powiedziała: – Kochani! Bardzo was przepraszam, lecz muszę wam coś powiedzieć. Stremowani, uśmiechali się nieśmiało. – Posłuchajcie proszę! – zaczęła, nie pytając o zgodę. – Widziałam, jak się kochacie. Nie wiem, czy macie świadomość, że to, co podarował wam Pan Bóg zdarza się niezwykle rzadko, a wielu ludziom nie przytrafia się nigdy! – powiedziała, kładąc akcent na ostatnie słowo. A po krótkim namyśle, dorzuciła ze smutkiem: – Mnie też Bóg kiedyś wyróżnił. Ale nie umiałam sprostać prozie życia. Dlatego posłuchajcie, proszę! – głos jej się załamał i przez sekundę jakby się zawahała. – Proszę mówić! – powiedzieli jednocześnie. Starsza pani wyciągnęła ku nim rękę, jakby ich chciała pobłogosławić: – Kochani! Zapamiętajcie to sobie! Choćby było nie wiem jak trudno, pielęgnujcie tę miłość! Nie pozwólcie jej zniszczyć, bo wam los takiej szansy więcej nie da.

Przysięga

Pobiegli na dek spacerowy posiedzieć na ławce, ich ławce. Zapomnieli o śniadaniu. W czasie, gdy wszyscy zajadali wymyślne frykasy wyczarowywane przez mistrzów kuchni okrętowej, oni, przytuleni, wystawiali twarze do jeszcze ciepłego październikowego słońca. Chłodna bryza smagała ich po policzkach. Bajkowy transatlantyk pruł fale lekko wzburzonego oceanu.

– Krzysiu! Mój malutki! – szepnęła pieszczotliwie, tuląc się jak małe dziecko. – Tylko nie malutki – odparł naburmuszony. Zdążył już zauważyć, że na obcasach Ewa była od niego wyższa o dobre pół głowy. – No dobrze już, dobrze, jak będziesz grzeczny, będę chodzić boso – przekomarzała się, chichocząc.

Kiedy tak siedzieli szczęśliwi, raptem wyznała łamiącym się głosem: – Wiesz, byłam dotąd z paroma mężczyznami, lecz nie miałam pojęcia, że może mi być z kimś tak cudownie. To jest niesamowite, Krzysiu! Jak jestem przy tobie, czuję się tak szczęśliwa, że o wszystkim zapominam. Kochany mój! Tego się nie da wypowiedzieć! Kiedy byłam z robą zdawało mi się, że za chwilę umrę ze szczęścia. Chciało mi się jednocześnie śmiać, płakać, krzyczeć. To jest jakieś apokaliptyczne szaleństwo!

Oddychała głęboko, a gdy trochę ochłonęła, ścisnęła go za rękę mówiąc: – Ale im lepiej mi z tobą, Krzysiu, tym bardziej się boję. – Czego? – spytał zdziwiony. – Wiesz – zarumieniła się – Nie powiedziałam ci, że jestem mężatką. Popatrzyła na niego z przestrachem, ale nie reagował. – Andrzej, mój mąż, kocha mnie na zabój. Jest niezwykle szlachetnym człowiekiem, dobrze urodzonym i bardzo zamożnym. Świata za mną nie widzi. Oprócz mnie, o co jestem trochę zazdrosna, kocha jedynie swoją siostrę bliźniaczkę, która mieszka w Brukseli, bo ma tam świetnie prosperujące biuro architektoniczne.

Z każdym jej słowem czuł coraz dotkliwszy ból w okolicach dołka. O kurczę! Ale wielki świat!, myślał upokorzony. Z czym do gościa? Takie bogactwo, a ja, student bez grosza przy duszy. Zauważyła, że zmarkotniał i przytuliła go mocniej, jakby się obawiała, że ucieknie. Przez jakiś czas walczyła ze sobą, aż naraz, zaczęła dziko całować jego dłonie i patrząc mu w oczy przyrzekła: – Krzysiu! Mój kochany! Będę już zawsze z tobą! Zawsze i wszędzie! Na dobre i na złe! Pamiętaj! Nigdy cię nie opuszczę! Nigdy! Oszołomiony, wplótł palce w jej włosy i przyciągnął ją gwałtownie do siebie, aż pisnęła z bólu i przyrzekł: – Ja też będę z tobą i tylko z tobą! Nie dam ci zrobić krzywdy! Nie oddam cię nikomu! Za żadne skarby świata. Pamiętaj!!!

Znów świat zaczął wirować. Niebo się zapadło. Morze wystrzeliło w górę. Zdumiony, zdał sobie sprawę, że płacze ze szczęścia. Ona też płakała.

Brawura

Szóstego dnia baśniowego rejsu, kiedy już byli na środku oceanu, pogoda się załamała. Kapitan przestrzegł przed nadchodzącym sztormem.

– Chodźmy na chwilę na spacer! – kusił, mimo przestróg załogi. – Zobaczmy, co Neptun potrafi! – Ale kapitan zabronił – zganiła go wzrokiem. – To niebezpieczne! – Może i niebezpieczne, ale los takiej okazji więcej nie powtórzy – namawiał do złego. No chodź! – pociągnął ją za rękę.

Kiedy z trudem udało im się wypchnąć drzwi prowadzące na pokład, uderzył ich ryk rozszalałego oceanu. – Chodź! Trzymaj się mnie mocno! – nakazał, łapiąc się poręczy. Wicher smagał ich po twarzach. Ledwie trzymali się na nogach. – Chwyć się mocno burty! – wrzeszczał na całe gardło usiłując przekrzyczeć szalejący żywioł. – Co mówisz!? Nic nie słyszę!!! – odkrzyknęła przerażona. – Wracajmy już, Krzysiu! To się może źle skończyć! – Czekaj! Jeszcze tylko chwilę! Zobaczmy to z bliska!  - kusił.

Raptem zrobiło się ciemno, a niebo pokryły ciężkie, ołowiane chmury. Wiatr zamieniał się w orkan. – Czujesz to bujanie?! – wrzeszczał jej do ucha. – To niesamowite, te fale mają chyba ze dwadzieścia metrów! – Krzysiu! Ja się boję! – pochlipywała, trzymając go kurczowo za rękę. – Spójrz tylko, co się dzieje! Czy to nie piękne? Morze zdawało się piekłem. Fale, jak spiętrzone góry stawały dęba pod niebo, by po chwili opaść huczącą kaskadą w gotującą kipiel. Wszystko wokół wyło, zawodziło, jakby pobudziły się demony. Ogromny transatlantyk huśtał się na falach jak łupinka. Stali równie przestraszeni, co zauroczeni rozwścieczonym żywiołem. Aż nagle jakaś znarowiona fala przedarła się przez burtę i na szalonych kochanków spadła góra lodowatej wody. – Wiejemy!!! – rozkazał Krzysztof, widząc, że żarty się kończą. Zmagając się z wichrem, oślepieni bryzgami słonej wody, po omacku,  w ostatniej chwili uciekli z pokładu.

Gdy zatrzasnęli za sobą metalowe wrota, Ewa wykrzyknęła: – Niezły wariat z ciebie! Lecz za to cię kocham, Krzysiu! – Może jestem szalony – uśmiechnął się. – Ale teraz wiemy, co potrafi ocean.

Sztorm wzmagał się z godziny na godzinę, a statek zmienił się w gigantyczną huśtawkę. Większość pasażerów zaniemogła, zwalona z nóg morską chorobą. Ludzie przestali schodzić na posiłki, grupując się w osi statku, gdzie najmniej huśtało.

Oddanie

W końcu dopadło Ewę. – Krzysiu! Chyba tego bujania dłużej nie wytrzymam – skarżyła się pobladła jak papier. – Jak fala opada odnoszę wrażenie, że mózg rozsadza mi czaszkę. – To dopiero pierwszy dzień sztormu, a kapitan mówił, że może tak huśtać około pięćdziesięciu godzin – zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim zzieleniała i w ostatniej chwili dopadła łazienki.

Wróciła chwiejąc się na nogach i ocierając pot z czoła wyszeptała zbolałym głosem: – Krzysiu, mam do ciebie prośbę. Chciałabym, żebyś mnie zostawił samą, aż ten sztorm ustanie. Przed chwilą przejrzałam się w lustrze. Żałośnie wyglądam i nie chcę, byś mnie widział w takim stanie. Zrozum. To dla mnie krępujące! Co ty wygadujesz?! – obruszył się. – Przecież ci mówiłem, że cię pokochałem na dobre i na złe. Pamiętaj! Nigdy nie zostawię cię w biedzie, choćbyś miała tyfus czy jakiekolwiek inne szkaradne choróbsko. Wierzysz mi? – Staram się – szepnęła, zbyt wyczerpana, by ciągnąć rozmowę.

Spojrzał jej głęboko w oczy: – Dla mnie jesteś piękna! – szeptał czule, wpatrując się w jej umęczoną buzię. – I nie ma żadnego znaczenia, że jesteś trupio blada, z sińcami pod oczami i bez makijażu. Sztorm wciąż się wzmagał. Statkiem zaczęło tak huśtać, że podłoga zdawała się stawać do pionu. Już drugi dzień nie jedli, a choroba morska doszczętnie wyniszczyła Ewę. Krzysztof jakoś się trzymał.

– Krzysiu! Ja już nie mam siły biegać do łazienki – wymamrotała zwinięta w kłębek. Wytrzymaj jeszcze trochę! – prosił tuląc ją czule. – I nie krępuj się! Jak będzie trzeba to wołaj.

Przez okrągłą dobę kursował tam i z powrotem, nosząc ją na rękach. Czuwał przy niej nie zmrużywszy oka. Aż kiedy ją po raz nie wiadomo, który układał na łóżku złapała go za rękę i powiedziała przez łzy: – Kochany mój! Teraz już wiem, że mnie rzeczywiście kochasz. Nikt dotąd się mną tak nie zajmował, oprócz mamy. – Cśśś! – przyłożył palec do ust. – Nic nie mów i się do mnie przytul – szeptał ocierając zwilżoną chusteczką jej spierzchnięte wargi.

– Już nieco mniej buja, sztorm powoli ustaje, zaraz ci zrobię kompres i przyjdziesz do siebie – mówił zdumiony, że go stać na czułość, jakiej wcześniej nikomu jeszcze nie okazał. Zrozumiał, czym jest autentyczna miłość. Dotarło do niego, że, po raz pierwszy w życiu, w trudnej sytuacji, ani przez chwilę nie myślał o sobie. 

Euforia

Mijały kolejne dni. Bezmiar oceanu potęgował wrażenie, że są sami ze sobą na jakiejś zaczarowanej wyspie. Nie rozstawali się ani na moment. Kapitan szczęśliwej fregaty, który spostrzegł rodzącą się miłość użyczył im luksusowej kabiny, jaką trzymał dla specjalnych gości.

Rozłączali się tylko w porze obiadowej, gdyż jedli w oddzielnych turach. W czasie, kiedy schodziła na posiłki czekał na nią w barze „Lido”. I chociaż jej przy nim nie było, czuł zapach jej skóry. A kiedy wracała, z zachwytem patrzył, jak kołysząc zmysłowo biodrami stąpa majestatycznie ku niemu, jak królewska czapla.

Wszędzie bywali razem – na promenadzie, na pokładzie słonecznym, na basenie, w kawiarni, na bingo, porannych koncertach, fajfach, barach, nie odstępując się na krok. Byli nieskończenie szczęśliwi, a ich uczucie poczęło fascynować nawet największych zgorzknialców. Zrazu sceptyczni współpasażerowie zaczęli podziwiać rodzącą się na ich oczach miłość, poddając się jej magicznej mocy. Ludzie stawali się dla nich coraz bardziej mili. Zaczęli się do nich uśmiechać, pozdrawiać życzliwie.

A oni, w użyczonej przez kapitana dziupli zapadali się w siebie bez wytchnienia, dniami i nocami. Ich szaleńcza miłość buzowała nie znanym im dotąd pożądaniem. Byli wciąż siebie głodni. Sycili się sobą bez opamiętania, do utraty zmysłów, by, kiedy wracał oddech, zapaść w siebie ponownie ze zdwojoną siłą, za każdym razem żarliwiej, jakby się chcieli nacieszyć sobą na zapas przeczuwając kres nieziemskiej podróży.

Ocknienie

„Batory” zbliżał się do portu w Montrealu. Na statku zapanowała nerwowość. Wszyscy się gotowali do zejścia na nowy kontynent.

Tylko oni, od rana siedzieli wtuleni w siebie w pustym barze „Lido”. Dyskretny barman zostawił ich samych. Trzymali się kurczowo za ręce. – Krzysiu! Ja nie chcę wysiadać – szeptała bliska płaczu. – Mam w nosie Amerykę, wracajmy do kraju! – O niczym bardziej nie marzę, lecz przecież wiesz, że to niemożliwe – tłumaczył. Zapadła cisza. – Za trzy miesiące wrócę do Polski – odezwał się w końcu. – To szybko przeleci. Ty w tym czasie przeprowadzisz rozwód, bo przecież mówiłaś, że od dawna żyliście z mężem w separacji. – Tak, Krzysiu! Już zdecydowałam. Tak właśnie będzie! Nie miałam odwagi ci tego powiedzieć – wyznała z wyraźną ulgą. – Będzie mi bez ciebie bardzo ciężko przez te trzy miesiące, lecz jakoś przetrzymam. Zrobię dla ciebie wszystko, bo dałeś mi coś, o czym nie miałam pojęcia – mówiła poruszona. – Nie mam wyrzutów sumienia, bo jakbym teraz została z Andrzejem, tak ma na imię mój mąż, skrzywdziłabym go w dwójnasób. Bo od pierwszej chwili, gdy tylko cię zobaczyłam, pokochałam cię, Krzysiu. Nie mogłabym już być z żadnym innym mężczyzną. Wzruszony, wydukał: – To niesamowite! Jak z jakiegoś tandetnego romansu. Ale, wierz mi, chciałem ci przed chwilą powiedzieć słowo w słowo to samo! Kochanie ty moje! Już wiem na pewno. Pan Bóg darował nam coś, co się przytrafia jedynie wybrańcom. Teraz zrozumiałem, że gros ludzi przechodzi przez życie w złudnym przekonaniu, że się kochają, nie mając pojęcia, czym może być miłość. Przez chwilę się zawahał i dalej ciągnął: – Ja też już bym nie mógł wrócić do Danuty. Ach! Zapomniałem ci powiedzieć, że miałem w Polsce narzeczoną. Wiem, że jej wyrządzę okropną, niczym nie zawinioną krzywdę. Bardzo mnie to boli. Lecz czuję, że już z nią nie będę, bo i tak by wyczuła, że pokochałem kogoś innego.

Przez chwilę zapomnieli o rozstaniu, ale ból powrócił. Wyszli bez słowa na pokład. Choć lądu nie było widać instynktownie wyczuwali bliskość kontynentu, który miał ich rozdzielić. – Tak się cieszyłem na tę Amerykę, a teraz ją przeklinam – burknął ze złością Krzysztof. – A ja, marzyłam o tym Expo w Montrealu. I co? Jedno, czego bym teraz chciała, to wrócić z tobą natychmiast do Polski.

Poczłapali do kajuty darowanej im przez kapitana. Długo leżeli obok siebie bez słowa, porażeni wizją zbliżającego się rozstania. – Wiesz, Krzysiu? – odezwała się pierwsza. – Nie uwierzysz, co wymyśliłam? – Jak tylko mi zapłacą za pokazy, przyjadę do ciebie do Stanów. Mam w konsulacie w Toronto znajomych i może załatwią mi wizę. Wówczas odwiedzę cię w Chicago. Spojrzała mu głęboko w oczy: – A teraz już idź, Krzysiu! – wyksztusiła przez łzy. – Idź i nie żegnaj się ze mną, bo tego nie zniosę. Pamiętaj, że cię kocham każdą cząstką siebie, całą duszą i sercem, a od tej chwili, moje życie będzie już tylko czekaniem na ciebie. Idź! Kochany! Proszę!!! 

Powoli ruszył do wyjścia. W mózgu świszczał mu jakiś nieznośny, metaliczny dźwięk. Trudno mu było oddychać. Wyszedł na pokład zaczerpnąć powietrza. Ocknął się na ławce. Tej samej, na której przed dziesięcioma dniami zobaczył zmarzniętą Ewę. Nie bacząc na chłód przesiedział do białego rana. O brzasku, powlókł się do swojej kajuty, gdzie wpadał tylko czasami, żeby zmienić rzeczy. Uprzytomnił sobie, że się nie spakował. Bez składu i ładu powrzucał do walizki rozrzucone ciuchy.

Ktoś zapukał do drzwi. Zerwał się z nadzieją, że to może ona. Niestety. Steward przypominał o porze śniadania. Usiadł przy pustym stoliku. W jadalni już nie było nikogo. Na pytanie, co podać, poprosił o cokolwiek do picia. – Może pan jednak coś zje – namawiał kelner. – Jedzie pan do Chicago, a to kawał drogi. – Nie, dziękuję – odparł. – Jak pan sobie życzy. Mimo to przyniosę drylowanego grejpfruta, dobrze panu zrobi. Porządny gość, pomyślał, łykając łapczywie kawałki soczystego owocu.

Dopadła go znowu chandra. Pójdę jeszcze chwilę posiedzieć na naszej ławce, zdecydował. I nie wiadomo jak długo by tam jeszcze siedział, gdyby nie głos stewarda, który napominał, że już najwyższa pora na zejście ze statku.

W czasie odprawy celnik zapytał o bagaż. – Słucham? – spytał Krzysztof. – Bagaże! Nie ma pan bagażu? Z zamyślenia wyrwało go wołanie zdyszanego stewarda: – Proszę pana! Proszę pana!  Zapomniał Pan o walizkach.

Zawstydzenie

Oprzytomniał, gdy zszedł na nabrzeże i jego uwagę przykuła szokująca scena. Kanadyjscy celnicy odbierali siłą schodzącym ze statku Polakom przedmioty niespełniające lokalnych wymogów higieny. Gdy się przyjrzał bliżej, zdumiał się, z kim podróżował na kultowym statku. Byli to bowiem podróżujący na najniższym pokładzie ziomkowie jadący do Ameryki na stałe. Słowem – emigranci, a dokładniej rozwrzeszczane hordy rodaków z Podhala i tak zwanej Ściany Wschodniej.

Jezu! A cóż to za buractwo! Nie miałem pojęcia, że takie okazy mieszkają w moim kraju – pomyślał ze wstydem, gdyż o czymś podobnym czytał w „Ptaku Malowanym”, którego niedawno połknął w jakimś broszurowym wydaniu z drugiego obiegu. Czytając był przekonany, że to literacka fikcja. Niestety to, co zobaczył zdawało się przemawiać za racją autora. Z niedowierzaniem patrzył, jak prostacki ludek walczy z celnikami o swoje. Nasi emigranci wieźli ze sobą za wodę pożółkłe pierzyny, dziurawe poduszki, szafliki, miednice, żeliwne nocniki, sznury suszonych grzybów i opasłe pęta zzieleniałej kiełbasy domowej roboty. Urosła tego całkiem spora sterta, a Krzysztof po raz pierwszy na amerykańskiej ziemi zawstydził się, że pochodzi znad Wisły.

Ta odrażająca scena tak go zbulwersowała, że przez chwilę zapomniał o rozstaniu z Ewą. Bezradna gawiedź, nie znająca żadnego obcego języka biegała bez ładu i składu z zawieszonymi na szyi na konopnym sznurku tekturkami z nazwiskiem i celem podróży. No, no, nieźle się zaczyna, pomyślał.

Szczęśliwie wkrótce podstawiono autokary, które miały to bractwo przewieźć na dworzec kolejowy, skąd się mieli rozjechać, do różnych miast Kanady i Stanów Zjednoczonych. I tu się zaczęła prawdziwa masakra. Bowiem brać polska ruszyła kupą na podjeżdżające autobusy. Pośród wrzasków, jęków, przekleństw i złorzeczeń, taszcząc bagaże, jeden przez drugiego, tratując się wzajemnie parli do przodu jak stado baranów tarasując przejście. Ktoś wrzeszczał: – Dzieci! Dzieci! Ludzie! Stratujecie dzieci!

Kurwa! Gdzie ja jestem? – pomyślał.  Przecież to bezrozumne stado na śmierć się zadepcze! Odwrócił się nie chcąc dalej oglądać tej żałosnej sceny. Upychanie rodaków trwało prawie dwie godziny. A gdy wrzawa ucichła, bez żadnych problemów wsiadł do autokaru.

Ruszyli w kierunku kolejowego dworca. Z rozdziawionymi ustami przyglądał się rozłożystym limuzynom sunącym po wielopasmowych jezdniach. Patrząc na płynące po gładkich jak stół autostradach eleganckie fordy, szykowne chevrolety, dystyngowane cadillaki i sportowe mustangi z zawstydzeniem myślał o polskich dziurawych drożynach, gdzie straszyły toporne warszawy, pokraczne syreny i śmieszne trabanty.

Gdy wsiadał do ekspresu Montreal – Chicago, rozegrała się równie żenująca scena. Polacy zajęli wagony pierwszej klasy, a kiedy ich poproszono o wyjście towarzystwo zawyło, że chyba po ich trupie. W efekcie pociąg odjechał z dużym opóźnieniem, a zawstydzony Krzysztof zrozumiał, dlaczego tak trudno o wizę do Stanów.

Krzysztof Pasierbiewicz

CDN w następnym odcinku

Poprzednie odcinki:

Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1

Zobacz galerię zdjęć:

MS BATORY
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (84)

Inne tematy w dziale Kultura