Dedykowane jastarnianej „Grupie” moich wieloletnich Przyjaciół
Motto muzyczne: https://www.youtube.com/watch?v=BdiMTnMe8Yk
Czym jest zapomnienie???
Zanikiem pamięci? Wygaśnięciem uczuć? Zaniedbaniem?...
Myślę, że wszystkim po trosze. Ale jest jeszcze jedna kluczowo ważna sprawa. Otóż każdy z nas przeżył coś, co chciałby ocalić od zapomnienia, lecz mało kto zdaje sobie sprawę, że jak „to coś” nie zostanie zapisane, za dwadzieścia parę lat pamięć o tym bezpowrotnie zaginie.
I właśnie dlatego przeczuwając, że już niebawem może być za późno, w roku 2006 napisałem książkę o „Grupie” moich wieloletnich Przyjaciół, z którymi od prawie czterdziestu lat spędzaliśmy wspólnie każde letnie wakacje w naszej ukochanej Jastarni. Tam właśnie odbyła się promocja tej książki dając zaczyn organizowanym przez autora pięciokrotnym zborom towarzyskim pod nazwą „Doroczne Spotkania z Helską Balangą w Domu Zdrojowym w Jastarni”.
I czasem myślę, że to Autor słów: „śpieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą” poddał mi ten pomysł. Bo ci z „Grupy”, którzy odeszli po dacie wydania „helskiej epopei” zdążyli się jeszcze nacieszyć książkowym opisem ich szczęsnej młodości, którą pozostawili na Półwyspie. Ponadto książka zostanie i jeśli jej ktoś nie wyrzuci na śmietnik być może któreś z dzieci, wnuków, bądź znajomych przeczyta kiedyś opowieść o „helskiej balandze”, która była piękna, bo łączyła ludzi.
Piszę o tym, żeby Was w porę zachęcić do zapisania, jak kto potrafi świadectwa tego, co w Waszym życiu było ważne i niezwykłe, zanim zaczniecie żałować, że byliście zbyt gnuśni by taką kronikę sporządzić, a teraz ręka nie ta, pamięć zawodzi i nawet nie ma kogo spytać o detale.I to nie muszą być wcale dzieła literackie. Chodzi o to, by pozostawić dokument na piśmie czegoś, co było warte udokumentowania.
Posłuchajcie tedy, co między innymi pisałem w książce pt. „Epopeja helskiej balangi – GRUPA”, a może Was to zmotywuje by złapać za pióro i zapisać to „coś”, co nie powinno popaść w zapomnienie.
Od początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, każdego roku na przełomie lipca i sierpnia przyjeżdża do Jastarni „Grupa”, co barwniejszych postaci Warszawy, Krakowa, Poznania i Łodzi - swoista „arystokracja” kochających życie ludzi, lubiących i umiejących się bawić.
Praszczurowie „Grupy” jeździli do Jastarni już w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy to na „bałtyckiej riwierze” pączkował zalążek szykownego stylu spędzania wakacji podług rytualnego rytmu: rano uliczny spacer w wyjściowej pidżamie i siatką na głowie, potem plażowa rewia mód, wieczorem zaś wytworny dancing w porcie, na którym przygrywały z fasonem okrzyczane big-bandy Golda i Petersburskiego, a towarzystwo tańczyło w obowiązkowo białych smokingach i sukniach, by nad ranem wypłynąć stylowym parostatkiem na wody Bałtyku w „rejs powitania słońca”.
Niestety ów szczęsny czas brutalnie zgwałciła hitlerowska nawałnica.
W pierwszych latach po wojnie sukcesorzy przedwojennej „Grupy” pojechali do Sopotu, który im się marzył polskim Miami Beach. Niestety owo pragnienia zmyła na pięćdziesiąt lat niwecząca wszystko, co piękne fala polskiego „tsunami” - pełzającej pandemii „Wczasów Pracowniczych”. Wówczas „Grupa” ruszyła na emigrację, a obiektem swojego „zesłania” wybrała dziewiczą Jastarnię, skromną rybacką wioskę, do której ojcowie „Grupy” zjechali na motocyklach polną piaszczystą drogą nie wiedząc wtedy jeszcze, że urok tego miejsca, gdzie z nieba leje się szczęście o barwie bursztynu zwiąże ich z tą ziemią na kilka pokoleń.
Prócz fascynacji dzikim żywiołem Bałtyku i egzotycznym krajobrazem Półwyspu Helskiego niewylewających za kołnierz „odkrywców” zatrzymała tam również ozdrowieńcza aura przesycona przywracającym młodość, wigor i energię jodowym aerozolem, który uleczał kaca nim jeszcze ośmielił się zrodzić. I tak, w tamtych ponurych czasach, kiedy szczytem marzeń większości Polaków był romans z kaowcem domu wczasowego powojenni prekursorzy „Grupy” tworzyli na Półwyspie Helskim podwaliny nowej „szkoły wytwornej rozrywki ekskluzywnego kurortu”.
Pionierzy powojennej „Grupy” zastali swoją Jastarnię pustą, siermiężną i przaśną, gdzie oprócz dzikiej plaży, kościoła i maleńkiego portu z nieśmiało przycupniętą rybacką osadą nie było właściwie nic. Pomieszkiwało się tedy pod jednym dachem z helskimi Kaszubami w ich skromnych i zgrzebnych obejściach z wychodkiem na podwórzu i odbijającym zabójczo na zmianę pogody wiecznie przelanym szambem, a za łazienkę służyły miednica, dzbanek i cynowy kubeł z lodowatą wodą.
Pierwszym wizytom „Grupy” kaszubscy włodarze nie byli przychylni, gdyż nie umieli pojąć, że harce tych „odmieńców”, „błaznów” i „cudaków” to desperacki taniec kreślonej znakiem czasu tragikomicznej farsy doby Peerelu. Dopiero gdy z nimi wypili morze „Czystej Wyborowej” przekonali się, że ci „odmieńcy” to normalni, ciepli i serdeczni ludzie, na których w dodatku można wcale niezgorzej zarobić. Wtedy to dumni i nie dla wszystkich otwarci Kaszubi przyjęli „Grupę” na Hel wpisując ją w pejzaż wakacyjnej Jastarni.
W latach 50/60/70 „Grupa” bawiła się w starym „Domu Zdrojowym”. Nieco snobistycznym pensjonacie, gdzie przed wojną na historycznych już dzisiaj dancingach tańczyła crême de la crême Drugiej Rzeczypospolitej: Mościcki, Beck, Kossak, Bodo, Halama, Kiepura, Smosarska i wiele innych znaczących postaci. W tej helskiej świątyni rozrywki duch dawnego wykwintu przetrwał nawet w mrokach późniejszej „komuny”. Bowiem w drugiej połowie XX wieku, przy ciepłej wódeczce i zeschłym tatarze bawił się w tym czarownym miejscu konglomerat ówczesnych gwiazd teatru i filmu, świata nauki, nestorów wszelkich sztuk, przeróżnego autoramentu niebieskich ptaków i bombastycznych krezusów ówczesnego świata polskiej finansjery.
Jednym, co pozostało z czasów przedwojennej świetności były stoliki zawsze przykryte krochmalonymi obrusami i okrągły taneczny parkiet. Lecz na przekór szpetocie, sztampie i bylejakości komuny towarzystwo żyło w zadziwiająco harmonijnej symbiozie ludzi z nazwiskami, pozycją, fantazją, pieniędzmi, których łączyło desperackie poczucie humoru, polot, fantazja, upodobanie wolności i jakże znamienny dla tamtej epoki stan sielskiej i całkowicie bezkarnej beztroski. Bowiem polski pieniądz wtedy nic nie znaczył, a towarzystwo nie myślało o kasie rzucając się spontanicznie w wir szalonej zabawy ludzi szczęśliwych chwilą, pachnących słońcem i morską bryzą niemających nic do stracenia „szczęśliwców” niebojących się jutra.
W środku polskiego lata, Gdy "Grupa" zjeżdżała na Hel cały półwysep był nasz, a tej aneksji polskiej "riwiery północy" towarzyszył samorodny podział władzy, bowiem w Chałupach królowali artyści, w Jastarni rządzili birbanci, w Juracie zaś panoszył się biznes i jego popłuczyny. Jednak od czasu do czasu barwna paleta"komediantów" z Chałup znudzona już swym wiecznie rozgadanym towarzystwem wzajemnego zachwytu nad samymi sobą, razem z tuzami biznesu z Juraty utrudzonymi kleceniem doraźnych strategii i dętych aliansów, chcąc zabić swoje lęki, frustracje i stresy ruszały do Jastarni by dołączyć do "Grupy" i oddać się nieustającej tam nigdy spontanicznej balandze nieznającej jutra.
Za "Grupą" zjeżdżały na Hel najpiękniejsze kobiety tamtych lat, żony, kochanki, flamy i metresy prominentów ówczesnej władzy, pezetpeerowskich kazyków i magnatów prywatnej inicjatywy. Owe pełnokrwiste kobiety śmiertelnie znużone mdłym karierowiczostwem swych "panów" desperacko szukały miejsc i ludzi ciekawych. I w szeregach "Grupy" znajdowały mężczyzn potrafiących im dać choć przez chwilę to, na co zasługują, a także docenić, sprawdzić i potwierdzić wykwint, namiętność i smak ich niezwykłej urody. Kobiety, którym "Grupa" pozwalała wspaniałomyślnie brylować na swoich bankietach przywracając im wiarę, że życie potrafi być piękne, czego późniejsze wspomnienie miało im dodać siły, by po powrocie do swych luksusowych rezydencji przeczekać u boku swych buraczanych "dobroczyńców" do następnego lata w Jastarni.
Legenda „Grupy” i jej „helskich rycerzy” ściągała także do Jastarni każdego roku nowe i nieprzebrane stada pragnących wejść do towarzystwa i lubiących się zabawić prześlicznych dziewczyn i dziewcząt, które, że się tak wyrażę same szły pod lufę. A wieczorem na dansingach w starym „Zdrojowym” niestrudzeni myśliwi „Grupy”,jak poławiacze pereł na swoich straganach prezentowali dumnie świeży towar, a kapituła surowo oceniała urodę rozochoconych „aspirantek”, by im ewentualnie uchylić rąbka tajemnicy, jak pięknie można przeżyć swe pierwsze wakacje bez taty i mamy.
Jednakże sztandarowi waganci „Grupy” musieli słono zapłacić za ich barwny żywot, gdyż ci łakomie zachłanni na życie koryfeusze niezawisłej istoty szczęścia żyli tak szaleńczo, wartko i beztrosko, iż nie zdążyli, a może nie chcieli spostrzec, że słońce zaczyna powoli zachodzić, a oni zostali na plaży sami.
Wiem jednak, że ta samotność była ich świadomym wyborem, gdyż ci krnąbrnie wolni mężczyźni mieli charaktery zbyt harde, by się dać wcisnąć w ramy tworzonych przez ludzi kornych konwenansów, którymi buńczucznie gardzili i niefrasobliwie, nie bacząc na utarte kanony czerpali z życia samo piękno i radość. I choć zawsze wiedzieli, że za ten ich „wagancki” żywot trzeba będzie zapłacić wiedzieli również, że skarbu życia przebytego pięknie nikomu odebrać nie sposób. I warto się zastanowić, czy owi „samotnicy” nie byli de facto mniej samotni, niż ci, których przez całe życie spędzone w roztropnych i bezpiecznych stadłach męczyło skwapliwie skrywane przed samymi sobą poczucie kneblującej doznanie prawdziwego szczęścia dokuczliwej duszności.
I choć minęło już tyle lat wciąż mam przed oczami uśpione wydmy Półwyspu porosłe rozczochranymi wiatrem garbatymi sosnami i otulające mierzeję od północy bladozłote helskie plaże wyścielone miększym niż puch z gęsiej szyi miałkim kwarcowym piaskiem, gdzie upał zawsze przegrywał z rześką bałtycką bryzą.
Nigdy też nie zapomnę wystawianych przed kaszubskimi chatami na koślawych zydlach mieniących się srebrem rolmopsów z gorczycą i pachnących jałowcem świeżo wędzonych fląder połyskujących w promieniach gasnącego słońca miodowym blaskiem jantaru. I do ostatnich dni będę czuł snujący się wieczorami po Jastarni aromat świętego dymu starych kaszubskich wędzarni wabiący najwybredniejszych z wybrednych smakoszy do tych zaczarowanych miejsc, gdzie jak w cynamonowych sklepach na osmalonym ręcznie kutym ruszcie zwisały ciężko ociekające ciepłym sokiem szkarłatno brunatne płaty bałtyckich łososi i grona opasłych węgorzy wędzonych z tajemną maestrią na czereśniowym drewnie, owych nieziemskich cymesów a smaku, który podlany kieliszeczkiem czystej przywracał wątpiącym pewność, iż życie potrafi być piękne.
Lecz czas jest bezlitosny i jak mówi piosenka „zapałka już drży i coraz trudniej nam iść…”
Lecz nic to. Bowiem mimo upływu lat i co tu dużo gadać już nie tej, co kiedyś kondycji wierni synowie „Grupy”, wszyscy bez wyjątku, każdego lata, skądkolwiek by byli i nie wiadomo, co ważnego mieli do zrobienia, jak ptaki do swych gniazd wracają i póki im sił starczy będą do końca wracali do ich ukochanej Jastarni. Tak, jak niezmiennie od lat, na tamtejszy kościelny mur każdego dnia powraca cień krzyża.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Suplement
Notkę tę napisałem by ślad po „Epopei helskiej balangi” nie zaginął. Bo książki mogą przepaść bądź spłonąć, natomiast coś raz umieszczone w cyberprzestrzeni pozostanie tam na zawsze. Bowiem dopiero na pogrzebie „Bartochy” (Andrzeja Bartoszyńskiego), ojca duchowego „Grupy”, który wykreował socjologiczny fenomen „epopei helskiej balangi” pojąłem, jak mocno, głęboko i trwale może ludzi połączyć zabawa. Bo ludzie tworzący „Grupę” spotykali się de facto tylko w Jastarni, nie widząc się częstokroć przez cały okrągły rok. A jednak na ostatnią drogę „Bartochy” zjechało do Krakowa pół Warszawy, a na ekspres „Lajkonik” zabrakło miejscówek. I dopiero na Cmentarzu Rakowickim do mnie w pełni dotarło, jak silną i kochającą się „Grupę” dozgonnych przyjaciół zrodziła „helska balanga”, a także, że w życiu bywają wartości ludyczne na przemijanie odporne.
Post Scriptum
Na promocję „Epopei helskiej balangi” na tarasy widokowe Hotelu SPA Dom Zdrojowy w Jastarni przybyło wielu znakomitych gości, a członkowie „Grupy” otrzymali z rąk Burmistrza Gminy Jastarnia pana Tyberiusza Narkowicza i Przewodniczącej Rady Miasta pani Elżbiety Budzisz honorowe dyplomy, za „nieoceniony wkład w kształtowanie powojennej szkoły wytwornej rozrywki ekskluzywnego kurortu” – patrz załączona galeria fotografii.
UWAGA:
Warunkiem przyjęcia w poczet „Grupy” było nadanie ksywki. Stąd w galerii fotografii przed nazwiskami członków „Grupy” znajdują się ksywy, pod którymi rzeczeni przeszli do historii.
Patrz Także:
Międzynarodowy Festiwal Sztuki Książki „CZAS” XII 2006 – XII 2008
http://2006.bookart.pl/index.php?module=Pagesetter&func=viewpub&tid=1&pid=56
Dokumentacja filmowa:
https://plus.google.com/102872979446699842993/videos
Inne tematy w dziale Kultura