Wczoraj byłem na spotkaniu koleżeńskim 50 lat po maturze, którą zdawaliśmy w III Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Kochanowskiego w Krakowie.
Przed paroma laty, jeden z kolegów przysłał mi mejlem zdjęcia naszej klasy, które zrobił w roku 1962-gim ubiegłego wieku. Czarnobiałe, wypłowiałe, ale właśnie dzięki temu porażające w swej wymowie.
Jedno z tych zdjęć przedstawiało naszą klasę siedzącą w szkolnych ławkach tuż przed rozpoczęciem lekcji łaciny. Gdy spojrzałem na to zdjęcie poczułem jakby mnie przysłowiowy piorun strzelił. Nie mogłem się opanować z wrażenia, bo wciąż mi chodziła po głowie absurdalna myśl, że już gdzieś to zdjęcie widziałem.
Aż raptem mnie olśniło. Przypomniałem sobie krakowską premierę spektaklu Tadeusza Kantora pt. „Umarła klasa”, który to spektakl został uznany przez krytyków teatralnych najlepszym spektaklem w historii światowego teatru. Pamiętam, że to przedstawienie wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Wiedziałem już wtedy, że powstało dzieło wiekopomne, ale nie umiałem tego zdefiniować.
Wczorajsze nasze pomaturalne spotkanie rozpoczęliśmy Mszą Świętą w Sanktuarium Matki Bożej Pani Krakowa na ulicy Karmelickiej 19, gdyż do tej to Parafii należała nasza Szkoła. Msza została odprawiona w Kaplicy naszej Patronki Matki Bożej Piaskowej.
Przed Podniesieniem, przyszedł moment odczytania nazwisk kolegów, których już nie ma między nami. Strasznie długo trwało to wyczytywanie. O wiele za długo.
A teraz proszę Państwa, zrobimy magiczną sztuczkę:
Popatrzcie Państwo na dwa zdjęcia pod tytułem notki. Najpierw popatrzcie na moją klasę (zdjęcie z lewej) a następnie kliknijcie małe zdjęcie po prawej.
Już???
Myślę, że teraz Państwo jeszcze lepiej rozumiecie, na czym polega niepowtarzalny i ponadczasowy geniusz Tadeusza Kantora.
Zbitkę tych dwu fotografii zamieściłem w mojej książce wspomnieniowej pt. „Podaj hasło!”. W rok po jej wydaniu dostałem tajemniczy list z Paryża. Jak się okazało pisała pani Jacquine Bablet, jedna z najsłynniejszych fotograficzek i krytyczek teatralnych na świecie, która fotografowała spektakle Tadeusza Kantora. Pisała, że choć nie zna języka polskiego, patrząc na te dwie fotografie obok siebie, bez czytania wie, o czym jest moja książka. Do dziś nie wiem jak ta książka trafiła w jej ręce.
Przyznacie Państwo, że życie potrafi pisać niesamowite scenariusze.
Wczoraj, na uroczystej kolacji, zadedykowany egzemplarz tej książki miałem zaszczyt podarować wychowawcy naszej klasy, panu profesorowi Stefanowi Gulowi, który przyszedł do nas w pełni sił, ponadczasowy, wyprostowany jak struna i wygłosił bez kartki prawie półgodzinną mowę. Mówił o wielu arcyciekawych sprawach lecz na koniec nam powiedział, że tak naprawdę w życiu liczy się tylko to, co po sobie zostawimy. Powiedział też, że przyszedł dlatego, że zawsze był licealnym dyrektorem, a tylko raz wychowawcą klasowym, właśnie naszej klasy.
Ten postrach krakowskich liceów, a zarazem fenomenalny matematyk, który ze mnie jednak matematyka nie zrobił, bo mnie się matematyki nauczyć nie dało, gdyż się urodziłem humanistą, nauczył mnie czegoś znacznie ważniejszego, czyli logicznego, a co za tym idzie samodzielnego myślenia. I właśnie dzięki tej umiejętności, ci, którzy odwiedzają mój blog będą wiedzieć, o czym mówię, nie dałem się nabrać na bajer tak zwanej „poprawności politycznej”, czym obecna władza zastępuje cenzurę.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Post Scriptum:
A teraz zapraszam Państwa do lektury (bynajmniej nie obowiązkowej) fragmentu tej książki, cytuję:
„W roku 1958 dostąpiłem zaszczytu przyjęcia mnie w poczet uczniów elitarnej szkoły, nazywanej przemyślnie „Trzecim Zakładem imienia Jana Kochanowskiego w Krakowie”. Celowo piszę „Zakładem”, bowiem słowo liceum było zakazane, a chlubna nazwa „Zakład” była zastrzeżona wyłącznie dla naszej, męskiej szkoły średniej, o bezprzykładnie ostrym drylu.
W tym niesamowitym liceum słowo „koedukacja” miało wzbudzać w uczniach, jeśli nie obrzydzenie to przynajmniej politowanie, kpinę i pogardę, co na większości adeptów tej niezwykłej sztuby wywarło znamienne piętno, o czym się już niedługo przekonacie sami.
W naszej szkole panował wszechobecny terror oparty o kodeks niezliczonych nakazów, zakazów, kar oraz restrykcji.
Z tej budy omal nie wyleciałem z hukiem za, słuchajcie uważnie: - „sianie pornografii w terenie publicznym”. A że było to pięćdziesiąt lat temu, to przyznacie, że jak na pornografię zacząłem dość wcześnie. Już mówię, o co chodzi.
Pod koniec listopada roku 1962 w Krakowie spadły pierwsze śniegi, a my wracając ze szkoły wpadliśmy na pomysł by w „Parku Krakowskim”, miast bałwana, ulepić ze śniegu posąg Wenus z Milo.
Rzeźbił uzdolniony artystycznie klasowy kolega o nazwisku Swałtek, a reszta donosiła śnieg sprawdzając proporcje. Praca wrzała i zgrzani „artyści” zdjęli nieopacznie szkolne czapki, co jak starsi z was może jeszcze pamiętają, w terenie publicznym było zakazane.
Robocie przyglądał się z boku nieznany jegomość, jak się miało okazać dzielnicowy kapuś, który do dzisiaj nie wiem, jak to zdołał zrobić, bo przecież wtedy nie było komórek, dał cynk na milicję.
Dowódca przybyłego patrolu wobec jego zdaniem gorszącego faktu „siania pornografii w terenie publicznym”, spisał nas wszystkich na miejscu, po czym służbowym gazikiem przewieziono nas do szkoły. Tam w gabinecie Dyrekcji zadecydowano, że za sianie zgorszenia, w dodatku bez czapek, niesforni chuligani zostają zawieszeni w prawach ucznia, plus publiczna nagana i natychmiastowe wezwanie rodziców.
Do dziś mam w oczach scenę, jak moja kochana mama, która by przyjść do szkoły musiała się zwolnić z pracy, wpadła do gabinetu dyrekcji jak bomba i zdenerwowana, nie bacząc na obecność pana Dyrektora Jastrzębskiego, zganiła mnie z wyrzutem: - Synu! Na litość boską! Jak już musiałeś rzeźbić w parku gołą babę to, dlaczego kretynie, zdjąłeś szkolną czapkę?
Dziś myślę, że już wtedy, kiedy byle buraczany milicjant mógł postawić w parku na baczność grupę młodych ludzi za to, że wyrzeźbili ze śniegu posąg boskiej Wenus, a na szkolnych lekcjach musiałem wysłuchiwać, co wówczas nawijał Gomułka i jego zadziwiająco liczni poplecznicy zrozumiałem, że naszych polskich spraw nie sposób traktować poważnie. Że trzeba wyrobić sobie filozofię traktowania polskich spraw na luzie.
Chodziło głównie o to by walczyć z komuną, nie popadając jednak w nutę martyrologiczną, co większość naszych rodaków ma niestety we krwi. A więc nie biadolić, myśleć niezależnie i z humorem się starać tym naszym nieszczęściem mimo wszystko bawić. Bo instynkt mi podpowiadał, że traktowanie tego wybryku historii z nadmierną powagą prowadzi w prostej linii do zgubnej maniery mędliwej upierdliwości nieprzyjaznej ludziom. A jak czas pokazał (Bierut, Gomułka, Gierek skończywszy na Tusku), dzięki tej filozofii udało mi się przeszwarcować młodość, przynajmniej młodość ducha, jeżeli nie na zawsze to na bardzo długo.
Niezapomnianą postacią tej dziwacznej szkoły był profesor Pietras, - prze-porządny człowiek, który prócz biologii uczył nas również życia i swoistych manier. Ten zakręcony belfer cierpiał na manię skrótów. Polegało to na tym, że jeśli normalny pedagog mówi do swych uczniów: - Dzień dobry, proszę się przygotować, będziemy teraz pisali ćwiczenie sprawdzające, - pan profesor Piertas wyrażał to samo mniej więcej w ten sposób: - Stop! Błysk! Cwicz! Sprawdz! Pisz!”, - i wszyscy musieli wiedzieć, o co mu chodziło.
Pamiętam jak kiedyś wychowawca klasy zobaczył w dzienniku przy nazwisku Mamcarczyk uwagę profesora Pietrasa, zapisaną skrótowo: „Oł./Pi.”. Skrót ten rozszyfrował metodą dedukcji i zapytał wójta, który musiał wiedzieć, co się w klasie działo, dlaczego uczeń Mamcarczyk pisze na biologii ołówkiem. Na co wójt stanął na baczność, bo tak było nakazane, i wyrecytował: - To nie tak jak pan myśli panie profesorze, bo „Oł.” - to brak ołówka, a „Pi.” - to panie profesorze - koszula jak pidżama. Tu muszę Państwu wyjaśnić, że do szkolnych mundurków trzeba było nosić wyłącznie koszule gładkie, a Mamcarczyk dostał w paczce z Ameryki koszulę w chabrowe palmy, w jakiej wtedy Elvis Presley śpiewał swoje słynne Blue Hawaii.
Pewnego roku, nakazem Ministra Oświaty, poszerzono szkolny program o nowofalowy przedmiot nazwany „Higieną”, którego miał nauczać profesor biologii. Przenigdy nie zapomnę jak poczciwy Pietras rozpoczął pierwszą lekcję higieny w taki oto sposób:
- Stop! Batiarygi! Moja mama - twoja mama, moja siostra - twoja siostra, moja kuzynka – twoja kuzynka, regularnie, co dwadzieścia osiem dni – O W U L U J Ą - Pisz!!!
- wystraszona klasa notowała wstydliwie, a Pietras grzmiał dalej:
- A jak przyjdziesz kretynie po lekcjach do domu i zobaczysz tłumoku, że twoja mamusia właśnie zaniemogła, to nie drzyj się chamie od progu, co jest do jedzenia, tylko przyłóż mamusi na czoło kompresik i weź sam sobie obiad!
– Zrozumiano?
– TAAAK! – Beczała skrzekliwie klasa, bo wszyscy byli właśnie świeżo po mutacji.
W ten właśnie sposób pan profesor Pietras już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wprowadzał swoich uczniów do nowej Europy próbując nas nauczyć szacunku dla kobiet. Ale ten zakręcony belfer był wielką osobowością tej szkoły i wspaniałym człowiekiem, bo w tamtych czasach, za co groziło, jeśli nie więzienie to utrata pracy, miał odwagę nam mówić głośno na lekcjach: „Pan Oparin. W każdym calu Europejczyk. Co jednak nie znaczy panowie, że Sowieci kreują światową naukę”.
Inną manią Pietrasa było obsesyjne sprawdzanie szkolnych czapek. Pewnego dnia Mamcarczyk pragnąc zaszpanować przyszedł do szkoły z gołą głową. Ponieważ profesor Piertas od samego rana czatował przy bramie, ktoś rzucił Mamcarczykowi czapkę przez okno. Niestety, czujne oko Pietrasa od razu dostrzegło, że czapka jest za mała, co się skończyło wezwaniem mamusi do szkoły.
Gdy pani Mamcarczykowa przyszła na biologię w wyznaczonym terminie, Pietras przegadał z nią całe czterdzieści pięć minut, po czym tuż przed dzwonkiem powrócił do klasy i odezwał się do nas tymi oto słowy:
- Panowie! Po prostu nie wytrzymam! Chyba mnie szlag trafi! Widzieliście sami! Pani Mamcarczykowa, przeurocza kobieta ciężko harująca od świtu do zmroku musi przyjść do szkoły. - A czemu? Bo ten fasoniarz Mamcarczyk, co ma łeb jak ceber, sprawił sobie czapkę jak na krasnoludka. - A po co? Żeby kusić dziewczyny wysmarowaną brylantyną plerezą! – Tu młodszym z Państwa wyjaśniam, że plereza była to modna fryzura „na Elvisa Presleya”, w kształcie fali z grzywaczem łamiącym się dziesięc centymetrów przed czołem, utwardzanym na żelu z zagęszczonej brylantyny.
W naszej niesfornej klasie od samego początku zaznaczył się podział na małą grupkę prymusów, kujonów, fajtłap i lizusów i znacznie liczniejszą ferajnę z natury inteligentnych leni i nieuków. A jak później życie pokazało, że ci pierwsi przeżyli w cieniu, a z grupy „czarnych owiec” wyrosła plejada błyskotliwych karier.
Z grona klasowych birbantów wykwitła z czasem kompania zwana bankietową. Była to elitarna, z natury hulaszcza, sfora bystrych uczniów z wrodzoną kindersztubą i wybitnie luzackim podejściem do życia.
Ta świetnie zgrana paczka, do której a jakże by inaczej, również należałem, spędzała większość czasu na nieustających balangach zwanych w tamtych czasach prywatkami, montowanych pod nieobecność rodziców metodą „last minute”, w mieszczańskich domach starego Krakowa, w większości profesorskich, lekarskich, adwokackich...
Pamiętam, że gro tych prywatek odbywało się w starym krakowskim mieszkaniu pana profesora Cholewy, ojca naszego koleżki, przeuroczego hulaki. Pan profesor, jako uznana sława polskiej medycyny bardzo często wyjeżdżał na różne kongresy, oczywiście z małżonką, a my mieliśmy chatę, gdzie się odbywały trudne do opisania juble. I właśnie tam, w trakcie jednej z birbantek, w prywatnym gabinecie pana profesora, pod jego ogromnym mahoniowym biurkiem, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem, w czym leży magnetyczna siła niewieściego ciała.
By jakoś przetrwać szarzyznę komuny, ściągaliśmy na te prywatki panienki bynajmniej nie szare. Bywały, przeto modelki z Zakładów Futrzarskich, zmanierowane córki miejscowych notabli, wyzwolone studentki krakowskiej Szkoły Teatralnej, pilnie strzeżone dziewoje z katolickiego Liceum Prezentek, i nieprzebrane gromady wchodzących nieśmiało w życie panien z dobrych domów, świeżutkich nowalijek, lecz także, w dni posuchy, szarych myszek, którym też się przecież coś od życia należało.
A wszystko to wirowało w tragikomicznie desperackim tańcu pawi doby peerelu w rytmie rockendrola, który po falach radia z Luksemburga przebijał się z trudem przez brzęk zagłuszarek.
Post Post Scriptum
Jeśli strzeliłem jakiegoś byka w tekście to wybaczcie Państwo, ale piszę on line, a po wczorajszym wieczorze jestem jeszcze z lekka rozhuśtany.
Patrz również:
Inne tematy w dziale Rozmaitości