Wczoraj, patrz fotografia pod notką, - znalazłem w Internecie zdjęcie opatrzone pytaniem:
„Usiadłbyś z nami przy tym skromnym wiejskim stole? ”
Chciałbym tedy panu Rafałowi Trzaskowskiemu coś opowiedzieć.
„Był rok 1972. Zbliżało się Boże Narodzenie. A może by odwiedzić brata? - Jacek był ostatnim bliskim, jaki mu się jeszcze ostał, lecz los zrządził, że prawie się nie widywali.
Krzysztof zamówił zamiejscową. Kiedy go wreszcie połączono usłyszał zaniepokojony głos bratowej: – Co się stało, że dzwonisz? – Nic ważnego, chciałem tylko spytać, co robicie w święta? – My? Jak zwykle, w domu, a ty? – Jeszcze nie wiem – przygadał się. – To przyjedź do nas na Wigilię. Będzie, co prawda kupę gości, ale jakoś się zmieścimy. – O której siadacie do stołu? – Koło szóstej, ale przyjedź trochę wcześniej! Postaram się – odkrzyknął, odkładając słuchawkę.
– Nie ułożyło mi się z tym bratem! – westchnął. Dołożył do pieca i raptem wróciło wspomnienie, jak w roku 1952 ludzie z bezpieki wykończyli ojca. Miał wtedy siedem lat, a Jacek był w drugiej klasie jednego z krakowskich liceów.
Szczęśliwym trafem koledzy ojca z RAF–u pomagali mamie i od czasu do czasu przysyłali paczki. W jednej z nich były modne wtedy na Zachodzie owerole, jakich używali do ćwiczeń angielscy piloci. Jacek poszedł w tym wystrzałowym stroju do szkoły.
Przypomniał sobie, jak Jacek przyszedł po lekcjach do domu blady i jakiś dziwnie zmięty. – Coś taki smutny? – zapytała mama, unosząc głowę znad maszyny. Jacek nic nie odpowiadał. – No mówże! Jacuś! Przecież widzę! Zgnębiony chłopak w końcu przemówił dziwnie nieswoim głosem: – Mamo! Ja już nigdy więcej nie pójdę do szkoły! – Co takiego?! – przeraziła się mama. O nic więcej nie pytaj! – odparł. – Chryste Panie! Mów natychmiast, co się stało!
Jacek w końcu się przemógł: – Dobrze! Powiem! Ale do szkoły więcej nie pójdę! I wyrzucił z siebie: – Na lekcję wychowawczą przyszła dyrektorka, wiesz ta partyjna Żydówka. – I co? – spytała zaniepokojona matka. – Jak mnie zobaczyła w tym angielskim dresie okropnie się wściekła i powiedziała mi przy całej klasie... Walczył z płaczem. – Co ci powiedziała? – spytała pełna złych przeczuć matka. Jacek wybełkotał łamiącym się głosem: – Powiedziała mi: „Jak ty wyglądasz, łachudro! Zawsze mówiłam, że takie szczeniaki akowskie trzeba było topić w wiadrze zanim otworzą oczy”. A to podła suka! – syknęła mama. – Cała klasa się ze mnie śmiała! – wydukał Jacek. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie potrafiąc powstrzymać łez schował się w łazience.
Słowa dotrzymał. Ku rozpaczy matki do szkoły nie wrócił. Rana zadana przez czerwoną żmiję była zbyt głęboka…
O kurczę! Dość tych wspomnień! – oprzytomniał uświadomiwszy sobie, że siedzi w zapadających ciemnościach. Zapalił światło i spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej. – Cholera! Bratowa mnie udusi – mruknął pod nosem. Pośpiesznie założył koszulę, garnitur, krawat i zbiegł do samochodu.
– Dobrze, że wczoraj w nocy stanąłem po benzynę – pomyślał przejeżdżając obok stacji CPN, gdzie się ustawiła kilometrowa kolejka.
Okrutnie się z nami obeszła ta historia – rozmyślał. – Na szczęście byłem za mały, by w zrozumieć rodzinną tragedię. Ale Jacek był o kilka lat starszy i jego wrażliwa natura nie wytrzymała draństwa stalinowskich czasów. Porzucił szkołę, zrezygnował z kariery, ożenił się z prostą dziewczyną, zminimalizował potrzeby i został kierowcą ciężarówki na prowincji.
Krzysztof często się zastanawiał, czy matka dobrze zrobiła załatwiając Jackowi pracę i mieszkanie na tym koszmarnym zadupiu, w przyzakładowym osiedlu, pośród prostaków pozwożonych z całej Polski, dla których jedyną atrakcją był sklep z wódką. Bo to właśnie od tamtego czasu ich drogi się rozeszły, a w miarę jak kończył kolejne szkoły, Jacek coraz bardziej się od niego oddalał. Chyba się po prostu wstydził, że został szoferem.
Pilnując kierownicy, bo śnieg sypał coraz gęściej, robił wigilijny rachunek sumienia: To prawda, że rzadko bywałem u brata. Ale on stale zapraszał na wódkę tych wieśniaków mówiących językiem przyprawiającym o dreszcze.
– No! Jesteś nareszcie! Już się o ciebie martwiłam – bratowa ucałowała go z dubeltówki wycierając ręce w fartuch. Dzieci pobiegły oglądać jego zachodni samochód. – A jesteś! To mój koleś! – Brat przedstawił mu jakiegoś podchmielonego jegomościa. – Napijesz się z nami? – Nie! Dziękuję! Może później – wykręcił się chcąc zachować możliwość odwrotu. – Wieki uczony! Z szoferami się nie napije! – mruknął Jacek do swojego kumpla mieszając jeszcze ciepłą przepalankę.
Z kuchni dochodził zapach wigilijnego barszczu.
– Siadamy do kolacji! – obwieściła uroczyście bratowa. Do wigilijnego stołu przystawiono krzesła zebrane z całego bloku. Przy każdym miejscu, na zwitku siana, leżał kawałek opłatka.
Rozpoczęła się święta wieczerza. Wszyscy goście wstali, bratowa poddała modlitwę podchwyconą chórem. Wzruszona gospodyni ze łzami w oczach wezwała do składania życzeń. W uroczystej ciszy rozlegał się trzask przełamywanych opłatków, słychać było ciepłe słowa, cmokania i pochlipywanie kobiet. I raptem uświadomił sobie, że stoi sam, z nieprzełamanym opłatkiem. Zazdrośnie się przypatrywał jak ci ludzie są dla siebie serdeczni.
Po chwili bratowa, która dostrzegła samotnego gościa krzyknęła przez ramię: – Dzieci! Proszę złożyć życzenia wujciowi Krzysiowi!
Goście rzucili się na wigilijne cymesy. Tak im smakowało, że zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Umilkły rozmowy i słychać było tylko siorbanie barszczu i postukiwanie sztućców. W tej zgrzebnej celebrze jest jakaś mistyczna siła, która tym ludziom daje nadzieję na jutro – pomyślał.
Bratowa dwoiła się i troiła donosząc coraz to nowe potrawy. Mimo protestów małżonki każde danie brat suto podlewał przepalanką. A jak już gościom zaszumiało w głowach ktoś krzyknął: – Prezenty! Wyczekujące tej chwili dzieciaki rzuciły się na leżące pod choinką paczki. Zaczęło się pośpieszne rozpakowywanie. Krzysztof z zazdrością patrzył, jak ci skromni ludzie się cieszą odwijając z szarego papieru tandetne misie, plastikowe laleczki i wystrugane z lipowego drewna ptaszki...
Ktoś zaintonował kolędę i bractwo gruchnęło, to altem, to basem: „Bóg się rodzi”. Też chciał się dołączyć, lecz głos uwiązł mu w gardle, gdyż nie umiał uciec od myśli, że w tej podniosłej chwili nie jest tym ludziom do niczego potrzebny. Zrozumiał, że ci, których tak bardzo żałował, - są de facto szczęśliwsi od niego. No, bo co mu było z tego, że się tak wykształcił, że pracował na uczelni, że zrobił doktorat i obracał się wśród krakowskich elit, skoro w wigilijny wieczór został sam jak palec.
– Czemuś taki smutny? – spytała bratowa biegnąca z tacą pełną złocistych serników. – Trochę jestem niewyspany, bo wczoraj stałem po benzynę do trzeciej nad ranem. - Nie zostaniesz do jutra? – bratowa udawała zasmuconą. – Nie! Będę się zbierał! Dziękuję wam za wspaniałą kolację, ale rozumiesz śnieg sypie coraz gęściej. Jak chce, to niech jedzie! – odkrzyknął podchmielony brat pochłonięty rozmową ze swoim kolegą.
Wracał do Krakowa nieśpiesznie. Nie tyle z powodu śnieżycy, co z obawy przed wejściem do pustego domu. Na szosie nie było ruchu, bo wszyscy siedzieli jeszcze przy świątecznych stołach. Za oknami przydrożnych chałup mrugały światełka choinkowych świeczek. Włączył radio. Frank Sinatra właśnie śpiewał jingle bells.
Boże! Każdy jest teraz z kimś! Tylko ja, od czasu kiedy wróciłem z Ameryki jestem sam i błąkam w szczerym polu pośród śnieżnej zawieruchy. Zapalił nerwowo papierosa przytrzymując łokciem kierownicę, bo samochód zaczął niebezpiecznie tańczyć. Przez chwilę mu się wydawało, że rzeczywiście słyszy pobrzękiwanie dzwoneczków niosące się po zawianych śniegiem polach.
W samochodowym radiu spiker zapowiedział piosenkę Ewy Demarczyk, dedykowaną wszystkim spędzającym wigilijny wieczór w samotności. Rozległo się pobrzękiwanie fortepianu i przenikliwe kwilenie skrzypiec. Krakowska Czarna Madonna wypłakiwała słowa Juliana Tuwima:
A może byśmy tak, najmilszy, Wpadli na dzień do Tomaszowa?... Jeszcze mi tylko z oczu jasnych Spływa do warg kropelka słona…
– O cholera! – zaklął, gdyż samochód postawiło bokiem. Odbił odruchowo kierownicą i dodając gazu cudem wyratował się z poślizgu.
Do domu dojechał przed północą. Po drodze mijał ludzi ciągnących na Pasterkę. Wszyscy byli radośni, uśmiechnięci i szczęśliwi.
Idąc do siebie na górę, z bólem w sercu wsłuchiwał się w dolatujące zza drzwi sąsiadów strzępki bożonarodzeniowej kolędy i radosne dziecięce okrzyki. Nawet poszczekiwanie psa z trzeciego piętra wydało mu się mniej napastliwe niż zwykle. Tylko za drzwiami jego mieszkania panowała cisza.
Wszedł i nie zdejmując kurtki zapalił światło w salonie. Na dywanie leżała związana sznurkiem choinka. - Trzeba by ubrać to drzewko, pomyślał i przystawił krzesło do pawlacza. Po omacku wygrzebał przedwojenne pudło po butach od Baty, przewiązane wstążką. Usiadł na fotelu, rozwiązał kokardkę i delikatnie uniósł tekturowe wieczko. Czegóż tam nie było?! Na wierzchu leżał szpic, który tata, co roku uroczyście nabijał na czubek jodłowej choinki. Był też kolorowy łańcuch, ten, który kiedyś własnoręcznie posklejała babcia. Ozdobny krzyżyk ze szklanych paciorków nanizanych na jedwabną nitkę, przechowywany w rodzinie od kilku pokoleń. Porcelanowe krasnale w czerwonych czapeczkach, koszyczki z poziomkami i kiście winogron. A także niezdarnie sklejone aniołki, które przed laty wycięli z bratem z celofanu, pająki, srebrzysto-złote warkocze anielskich włosów, wyleniały pajac od wuja, co zginął w Katyniu, i kilka barwnych bombek polukrowanych obficie błyszczącym brokatem...
Długo się wpatrywał w rodzinne pamiątki biorąc każdą z osobna do ręki delikatnie, jak ksiądz hostię w czasie podniesienia.
– Brrr! – przeleciały go dreszcze. Obtarł oczy, uniósł się ciężko z fotela i podszedł do pieca. Kafle były lodowate. Zajrzał w palenisko. Na wygasłym ruszcie wiatr buszujący w kominie rozdmuchiwał resztki siwego popiołu. Nie ma sensu rozpalać, a drzewko ubiorę jutro – pomyślał. Pożółkłe pudełko postawił przy łóżku - pod ręką, jakby się bał, że i to utraci...
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Powyższy tekst to fragment mojej powieści autobiograficznej "Magia namiętności ", wydanej przez krakowską witrynę ARCANA. Nakład został już dawno wyczerpany. Ale tę książkę opublikowałem na Saloni24 w odcinkach. A żeby było śmieszniej, tę autobiograficzną powieść opluwał i ośmieszał w komentarzach guru krakowskiego KOD-u i podwawelskiej Platformy Obywatelskiej, piszący przemiennie pod nickami @janhenryk i @henrykjan stary pezetpeerowiec z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Jan Woleński, który, żeby było jeszcze śmieszniej szczuł i nadal szczuje na mnie prawicową elitę blogerską Salonu24, która razem z nim złorzeczyła na tę patriotyczną książkę, - wszystko jest do sprawdzenia w komentarzach dodawanych do kolejnych odcinków, - vide: https://www.salon24.pl/u/salonowcy/691742,magia-namietnosci-odcinek-26-ty-i-ostatni
Taka jest ta nasza polityka, proszę państwa. Zakłamana, pogmatwana, paskudna, nieuczciwa, pełna nienawiści, pomówień i insynuacji.
Inne tematy w dziale Polityka