Po ogłoszeniu dekretów stanu wojennego moja Almae Matris Akademia Górniczo Hutnicza w Krakowie, jako jedna nielicznych przeprowadziła strajk okupacyjny, za co wtenczas straszono wieloletnim więzieniem, jak nie gorzej.
Już wtedy życie dało mi pierwszą nauczkę, bowiem za ogłoszeniem strajku głosowali wszyscy, a więc blisko trzy tysiące osób, a na strajk przyszły cztery setki z niewielkim okładem. Reszcie rozchorowały się dzieci, pomarły teściowe, bądź dopadł ich atak woreczka.
Moja troskliwa i solidna żona zakopała w piwnicy pod węglem bibułę, zniszczyła ulotki, po czym mnie spakowała jak przystało na wojnę w brezentowy plecak wypchany po brzegi środkami higieny i suchym prowiantem. Następnie ze łzami w oczach pobłogosławiła, a ja objuczony jak wielbłąd w wyznaczonym czasie stawiłem się na strajku.
Pierwszy dzień minął spokojnie i można powiedzieć, że nic się nie działo, ale dręczyło nas pytanie, co z nami będzie, gdy przyjedzie ZOMO.
Drugiego dnia było gorzej, gdyż nam odcięto światło, gaz i wodę, a dzień upływał pod znakiem zapchanych toalet i niemytych zębów. Wszystkich jednak nadal gnębiło pytanie: - Przyjadą czy nie przyjadą? - Nie przyjechali, ale drugą noc z rzędu nikt oka nie zmrużył.
Trzeciego dnia zmęczenie pokonało nerwy i wszyscy zapadli w głęboki sen grudniowej nocy.
Gdy spaliśmy snem kamiennym obudził przeraźliwy okrzyk jednego z kolegów: - WSTAWAĆ!!! SZYBKO!!! WSTAWAĆ!!! ZOMO!!! CZOŁGI!!! JADĄ!!!
Wszyscy skoczyli do okien. To już nie były żarty. W świetle wojskowych reflektorów, po skutym mrozem śniegu sunęły w naszą stronę transportery bojowe z wycelowaną w nasze okna i gotową do strzału bronią maszynową z ostrymi nabojami. Przed oddziałem pancernym szły trzy kordony uzbrojonych po zęby zomowców skrytych za tarczami, w które walili miarowo pałami.
I spacyfikowano strajk. Wygoniono nas przed budynek biblioteki i musieliśmy w dwuszeregu przez trzy godziny stać na szesnastostopniowym mrozie, aż przyjechał milicyjny gazik, który przywiózł uczelnianego kapusia, który idąc wzdłuż szeregu niepokornych naukowców wskazywał palcem członków komitetu strajkowego, których zapuszkowano, a resztę spisano, a właściwie nagrano dane osobowe na magnetofon i puszczono do domów..., - tyle opowieści.
Czy warto było iść na ten strajk? Sam już nie wiem.
Bo, po latach życie pokazało, co się stało z etosem, o który walczyłem z koleżankami i kolegami. Bowiem ów etos zawłaszczyli na własny rachunek cwani dekownicy, których na strajku nie było, - a później, każdego roku, miast ubywać, przybywało "walecznych kombatantów", zaś lista obecnych na strajku ponoć zaginęła w nieznanych okolicznościach.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Oczywiście było warto wziąć udział w tym strajku. To jest bezsprzeczne. Idąc na ten strajk nie myślałem o jakichkolwiek korzyściach, lecz uznałem, że jest to moim patriotycznym obowiązkiem.
Natomiast, przekazem tej notki jest pokazanie, jak wielu cwaniaków cudzym kosztem wykreowało się na "kombatantów" walki z komuną.
Bo, gdy pisałem jedną z moich książek wspomnieniowych, pytałem w naszej uczelnianej "Solidarności" oraz "Solidarności" krakowskiej, kto ma listę uczestników strajku na AGH w stanie wojennym. Tu i tam odpowiedziano mi, że nie mają takiej listy, która podobno (Sic!) zaginęła i nawet jej nie ma w IPN.
Komuś tedy zależało na tym, żeby nie było tej listy, bo dzięki temu, nie będąc uczestnikami tego strajku, - wielu karierowiczów dorobiło sobie w życiorysach zasługi "kombatantów" walczących z komuną. I dziwnym trafem, przy każdej następnej rocznicy strajku, na obchodach było coraz więcej farbowanych "kombatantów".
Inne tematy w dziale Rozmaitości