Portal internetowy Salon24, - vide: https://www.salon24.pl/.../1389320,tusk-o-zwolnieniu... informuje:
„Jedenaście zarzutów, w tym udział w zorganizowanej grupie przestępczej, nie znika. Prokuratura dobrze wykonała swoją robotę, gromadząc rzetelne dowody. Co się odwlecze, to nie uciecze - napisał premier Donald Tusk po tym, gdy sąd nie zgodził się na na tymczasowe aresztowanie posła Marcina Romanowskiego.
"Sceny jak z gangsterskiego filmu. Podejrzany wychodzi z aresztu dzięki prawnym kruczkom, zasłaniając się wątpliwym immunitetem. Na stróży prawa spada lawina krytyki, publiczność jest rozczarowana" - napisał szef rządu na platformie X. Stwierdził, że "w walce z przestępczością zdarzają się i takie momenty". "Ale jedenaście zarzutów, w tym udział w zorganizowanej grupie przestępczej, nie znika. To nie jest koniec filmu. Państwo prawa ma same zalety, oprócz jednej: nie jest proste i tak jak w gangsterskich filmach, źli też potrafią to wykorzystać. Ale tylko na krótki czas" - napisał Tusk. Ocenił, że prokuratura "dobrze wykonała swoją robotę, gromadząc rzetelne dowody". "A więc: co się odwlecze, to nie uciecze" - dodał premier.
Na wpis premiera Donalda Tuska zareagował pełnomocnik Romanowskiego mecenas Bartosz Lewandowski. Prawnik stwierdził, że jego klient będzie zmuszony pozwać szefa rządu za ten wpis…”
Mój komentarz:
Mecenas Bartosz Lewandowski jest młodym prawnikiem, więc chciałbym Mu opowiedzieć pewną autentyczną historyjkę z morałem, z prawniczego podwórka Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa.
Jak nam w roku latach 50. bezpieka wykończyła Tatę, Mama musiała zamienić mieszkanie na mniejsze. I tak, z czteropokojowego mieszkania przenieśliśmy się do ciasnego M2. Na domiar złego w nowym miejscu zamieszkania okazało się, że za ścianą mieszka ubek, który ma na parterze kolegę, również pracownika bezpieki.
Dopóki Mama żyła był spokój, ale gdy w roku 1967 odeszła na zawsze, ów ubecki duet postanowił mnie usunąć z mieszkania, bo jak się odgrażali na podworcu: „nie chcieli mieć w swoim bloku inteligenta”.
Chcąc mnie wykurzyć z mieszkania, ubecy zawarli przymierze z panią Genowefą, mieszkającą pode mną nawiedzoną dewotką. Wybrali sprawdzoną ubecką metodę robienia z ludzi nauki chuliganów. A jak? Przy pomocy organu pozasądowego o nazwie „Kolegium ds. Wykroczeń”. Ich plan polegał na tym, że ilekroć ktoś do mnie przyszedł, kilka minut po dwudziestej drugiej ubek zza ściany dzwonił po milicję. Przybyły patrol spisywał moich gości, a nie stwierdziwszy niczego zdrożnego jechał dalej.
Jednak po dwóch tygodniach dostawałem wezwanie na rozprawę przed wspomnianym Kolegium, w oparciu o treść notatki służbowej milicjantów, którzy u mnie byli dwa tygodnie wcześniej, gdzie ci funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej raportowali, że w moim mieszkaniu trwała całonocna libacja, a oni nie mogli uciszyć towarzystwa.
Kolegium składało się zwykle z trojga aktywistów, sądząc po aparycji ormowców. Świadków obrony nie przesłuchiwano i po krótkiej naradzie składu orzekającego dostawałem czapę, czyli karę zasadniczą w najwyższym wymiarze. Była to grzywna pieniężna w wysokości trzech tysięcy złotych, co przy mojej pensji asystenta Akademii Górniczo–Hutniczej sięgającej w porywach do dziewięciu stówek, stanowiło sumę zawrotną.
Zasądzanych mi grzywien tedy nie płaciłem próbując się odwołać do wyższej instancji. I choć Panu będzie trudno w to uwierzyć, po kilku latach nalotów na moje mieszkanie wydano takich wyroków siedemdziesiąt sześć, co jak niektórzy twierdzili dawało wtedy wynik lepszy od tego, jakim w tamtych czasach szczycił się Jacek Kuroń. Do dzisiaj mam w domu pożółkłą książeczkę zrobioną z wezwań na kolegium, - patrz zdjęcie, którym zilustrowałem dzisiejsze wspomnienie.
Przebieg rozprawy był zawsze taki sam. Najpierw zeznawali ubecy, potem milicjanci, którzy łgali w żywe oczy, jak to w dniu zajścia stwierdzili na miejscu całonocną libację obywateli w większości niepracujących, co było w pewnym sensie prawdą, albowiem część moich przyjaciół jeszcze studiowała nie mając w dowodach osobistych pieczątki o zatrudnieniu. Następnie, wkraczała do akcji wspomniana pani Genowefa, która w trakcie zeznań, co chwilę omdlewała i zanosząc się szlochem pomstowała, że, cytuję za panią Genowefą: „*ten dziwkarz, co nie chodzi rano do roboty nic tylko zakłada narty na samochód i jeździ do Zakopanego tam i z powrotem, a te wszystkie ladacznice tego rozpustnika, to co godzinę, - jedna wychodzi, a druga przychodzi *”. W tym miejscu jestem Panu winien wyjaśnienie, że wtenczas dorabiałem do mojej uczelnianej pensji lekcjami angielskiego, a tak się jakoś składało, że na te lekcje uczęszczały w znakomitej większości przedstawicielki płci pięknej z najbardziej szanowanych krakowskich domów.
W miarę upływu czasu, moje sprawy w kolegium zyskiwały w Krakowie coraz większy rozgłos, zmieniając się z wolna w rodzaj odcinkowego serialu z „dysydentem” w roli głównej, który konkurował z ówczesną superprodukcją sensacyjnych przygód kapitana Klossa. Te odlotowe spektakle w ściągały do Kolegium ds. Wykroczeń gromady moich znajomych, głównie naukowców, artystów i ludzi palestry, którzy przychodzili, na te rozprawy, jak do teatru. Zaś z czasem, - sensacyjne relacje z tych tragikomicznych procesów zaczęły docierać także do stolicy.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie znany redaktor „Szpilek” pan Krzysztof Teodor Toeplitz. Na umówionym spotkaniu poprosił, żebym mu szczerze wyznał, czy te szykany to prawda, gdyż chciałby o tym napisać artykuł do swojej gazety, ale mu trudno uwierzyć, iż w czasach gierkowskich w Krakowie wciąż jest możliwe takie szykanowanie obywateli.
Zbierając materiały do swego artykułu pan Teodor dotarł między innymi na moją Almae Matris Akademię Górniczo-Hutniczą, gdzie w mojej teczce personalnej odnalazł autentyczny dziennikarski diament. Był to pisany odręcznie donos, który do dziś pewnie jeszcze leży w Rektoracie, w którym ubecy wraz z panią Genowefą opisali mnie jako niepracującego bikiniarza, w dodatku erotomana niewstającego rano do pracy. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że pracując na uczelni miałem nielimitowany czas pracy i często wychodziłem z domu na zajęcia w godzinach południowych.
Najcenniejsze jednak było mające mnie ostatecznie pogrążyć, - ostatnie zdanie tego donosu, gdzie stało napisane, cytuję:
„Obywatel Krzysztof Pasierbiewicz jest w posiadaniu psa rasy spaniol, który systematycznie leje po schodach, co nie przystoi, jak na psa naukowca ”.
Wytrawny publicysta natychmiast wysmolił artykuł do „Szpilek” zatytułowany, jakże by inaczej, „Pies naukowca” właśnie, a na ten tytuł czekało niecierpliwie całe środowisko krakowsko warszawskie. Niestety pan Teodor zapomniał o wszechmocnym wówczas Urzędzie Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, który tę perełkę sztuki dziennikarskiej schował do szuflady. Lecz mimo to, tekst tego artykułu długo robił furorę na salonach podwawelskiego Krakówka i mazowieckiej Warszawki, - w tak zwanym drugim obiegu.
Jednakże, gdy ilość orzeczeń kolegium zaczęła mi zagrażać wyrzuceniem z pracy w AGH, gdyż miałem etat naukowo dydaktyczny, - postanowili mi pomóc krakowscy prawnicy, których wtenczas znałem prawie wszystkich. Sprawę wziął w swoje ręce prawdziwy tuz tamtych czasów mecenas Stanisław Warcholik, ówczesny dziekan Izby Adwokackiej. Po serii narad strategicznych postanowiono wykonać w Kolegium coś w rodzaju wejścia smoka, w oparciu, o jak się zdawało, niepodważalne zeznania świadków obrony wyselekcjonowanych starannie z grona najbardziej szanowanych krakowskich prawników.
Na zbliżającej się rozprawie przed Kolegium Orzekającym miałem tedy mieć za świadków, oprócz dziekana krakowskiej Izby Adwokackiej, takich oligarchów ówczesnej krakowskiej palestry jak słynny karnista śp. Karol Buczyński, uznany cywilista, śp. profesor Franciszek Studnicki, - i jeszcze na dobitkę wzięto ówczesnego szefa Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych prof. Marka Waldenberga. Wszyscy, a jakże by inaczej, wykształceni w Jagiellońskiej Wszechnicy.
Zgodnie z założonym scenariuszem, mój adwokat, przezacny śp. mecenas Jerzy Parzyński poprosił Kolegium o przesłuchanie zgłoszonych świadków obrony. Na co przewodniczący składu orzekającego obrzucił moich świadków wzgardliwym spojrzeniem i zakomunikował, że, cytuję: „nie obchodzą go zeznania jakichś przygodnych obywateli pozbieranych z ulicy”.
Tego mecenas Buczyński nie był w stanie puścić płazem i zgłosił formalny protest, na co przewodniczący kolegium nakazał moim świadkom opuszczenie sali. A gdy się zaczęli sprzeciwiać poprawił się w siodle i władczym tonem zagroził, że jeśli natychmiast nie opuszczą sali rozpraw to wezwie milicję.
I wtedy, parafrazując „Ptasie radio” Juliana Tuwima, wszyscy zaczęli ćwierkać, świstać, kwilić, pitpilitać i pimpilić, a na końcu przyjechała milicja, i tak się skończyła ta legalistyczna audycja”.
I pewnie bym skończył jako bezrobotny wielokrotnie karany recydywista, gdyby nie amnestia, na mocy której darowano mi wszystkie wykroczenia. Na szczęście Bardzo mi wtedy pomagał śp, mecenas Jerzy Parzyński, przezacny i szlachetny człowiek, który chodził ze mną na wszystkie rozprawy nie biorąc za to ani grosza, gdyż wiedział w jakiej jestem sytuacji i jak mówił cenił moją odwagę w walce o praworządność i sprawiedliwość. Poświęcił mi wiele czasu, uczył mnie jak się bronić, co mówić na rozprawach, jak pisać odwołania. Człowiek o gorącym sercu i pięknym umyśle…”, - koniec opowieści.
A teraz morał.
Szanowny Panie Mecenasie! Na szczęście, mimo że niektórzy by tego chcieli, tamte czasy, kiedy chciało mnie zniszczyć autorytarne państwo reżimowe, - już nigdy nie wrócą. Nie mam tedy wątpliwości, że Pan Mecenas, jako człowiek inteligentny z pewnością rozumie, - dlaczego właśnie Panu tę historyjkę opowiedziałem.
I jeszcze jedna uwaga. Mam nadzieję, że Pan zdaje sobie sprawę z tego, że klient, którego Pan broni wywodzi się ze środowiska, które do niedawna nie uznawało wiodących organizacji i instytucji prawniczych Unii Europejskiej.
Z poważaniem,
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Inne tematy w dziale Polityka