Oprawa muzyczna: https://www.youtube.com/watch?v=WkdAvj4M66I
Portal internetowy Radio Kraków, vide: https://www.radiokrakow.pl/aktualnosci/krakow/akademia-gorniczo-hutnicza-w-krakowie-wprowadza-plan-rownouprawnienia-plci-rozmowa?fbclid=IwAR1uIIQXSW88L9ieeDjkf84J4TsTyijliwBDxg-CSsJO0li6odqIe8qrXKg informuje:
„Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie wprowadza Plan Równouprawnienia Płci [ROZMOWA]
Naukowcy Wydziału Humanistycznego AGH opracowali specjalny dokument, który zakłada m.in. przeciwdziałanie przejawom seksizmu czy zwiększenie udziału kobiet na istotnych stanowiskach. O dążeniach uczelni do równości i wolności od uprzedzeń nasza reporterka Magdalena Zbylut-Wiśniewska rozmawia z rzeczniczką AGH - Anną Żmudą-Muszyńską.
"To jest dla nas taki trochę drogowskaz na najbliższe lata, który ma mówić o tym, że w AGH jest miejsce dla wszystkich. Bardzo nam na tym zależy, żeby wszystkie osoby studiujące w murach naszej uczelni czuły się tutaj swobodnie, mogły w sposób otwarty i swobodny prezentować swoją różnorodność" - mówi Żmuda-Muszyńska…”
Mój komentarz:
Jak napisałem w tytule notki, w latach 50/60., w mojej Almae Matris Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie faktycznie panował swoisty patriarchat. A ponieważ rzeczniczka AGH pani Anna Żmuda Muszyńska jest osobą bardzo młodą, - vide: http://www.proto.pl/sites/default/files/styles/whoiswho_lista/public/whoiswho/images/anna_zmuda-muszynska_.jpg?itok=fq-0Re-- , myślę, że nie będzie od rzeczy, jak Jej, co nieco opowiem, jak to bywało na AGH na przełomie lat 50/60, kiedy miałem zaszczyt być studentem naszej AGHowskiej Wszechnicy.
Choć w Polsce toczyło się wtenczas szarobure życie Peerelu, prawdziwy wysyp studenckich zabaw nieznających jutra przeżyłem w trakcie moich studiów w mojej Almae Matris Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie, gdzie, co tu dużo ukrywać, znalazłem się trochę przez przypadek. Zawsze, bowiem marzyłem o studiach humanistycznych, lecz owe marzenia rozwiała skutecznie Mama, która po śmierci Taty kategorycznie orzekła, iż jako mężczyzna i przyszła głowa rodziny nie mogę być jakimś „srakotłuką” i muszę mieć zawód konkretny, czyli, tak jak Tata, mam być inżynierem. A jakim? Wszystko jedno! Żeby więc Mamie nie robić przykrości, wybrałem Akademię Górniczo Hutniczą, ponieważ miałem do niej stosunkowo blisko, a na geologię poszedłem, dlatego, że było tam mało matmy, której nie znosiłem.
Szczęśliwym trafem, na tych jak się miało okazać przeuroczych studiach, w temacie studenckich birbantek trafiłem na rocznik iście wyjątkowy, gdzie rej wodziły dwie grupy urodzonych wagantów. Pierwszą z nich była kompania zwana bankietową, złożona w zasadzie z samych wybitnych sztabowców, którzy na studia na AGH zjechali z całej Polski, - drugą zaś tworzyła niestrudzona, doborowa ferajna gorących miłośników wód wyskokowych uformowana w całości z kolegów ze Śląska. Tu muszę z żalem wyznać, że tym zawodowcom, jako amator z Galicji, choć robiłem, co mogłem, nie dorównałem ni razu przez dziesięć semestrów.
Zaś o tym, że właściwie pojęta zabawa w niczym nauce nie szkodzi, a wręcz przeciwnie wyzwala w ludziach ochotę do życia i działania najlepiej świadczy paradoks, że z naszego wydawać by się mogło straconego roku, zostało na uczelni aż trzynaście osób, z których wyrosło grono uwielbianych przez studentów profesorów.
Jak się łatwo domyśleć, ilości naszych studenckich birbantek policzyć nie sposób, a mimo to, jako student zdyscyplinowany ani jednej z nich nie opuściłem. Zasady tej zresztą przestrzegałem także w dorosłym życiu i jak zdrowie pozwoli, postaram się od niej do samego końca nie odstąpić.
Jako że cała Polska żyła wówczas z węgla, Akademia Górniczo-Hutnicza była wśród uczelni prawdziwym krezusem szczególnie, że jej zaocznym studentem był towarzysz Edward Gierek, który jak starsi pamiętają umiał i lubił wydawać pieniądze. W tym miejscu muszę napomknąć, że niektórzy złośliwcy nie bez podstaw twierdzą, iż ten sławny Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przyszedł na zajęcia jedynie raz w życiu, - po odbiór dyplomu.
W tamtych miodowych czasach na naszej Uczelni, co roku, czwartego grudnia na Świętej Barbary odbywały się, bez cienia przesady, wręcz apokaliptyczne bachanalia. Były to tak zwane Bale Barbórkowe, a tak naprawdę królewskie uczty, jakich sam Franc Josef by się nie powstydził. Tradycyjnie, dwanaście orkiestr w holach i westybulach tej ogromnej szkoły przygrywało do tańca kilku tysiącom rozbawionych ludzi biesiadujących pośród stołów uginających się od smakowitych potraw i drogich napitków. A wszystko na rachunek towarzysza Gierka i podległych mu dyrektorów zjednoczeń węglowych. I tylko pomyśleć, że było to w czasie słynnej epoki octu, kiedy w sklepach mięsnych świeciły puste haki, zaś do spożywczych rzucano mąkę i cukier od wielkiego dzwonu.
A jednak, jak już nigdy potem, mimo powszechnej bryndzy, w tamtych czasach w Krakowie odbywały regularnie przeróżne i nad wyraz wykwintne bale akademickie i nie było tygodnia bez jakiejś szałowej imprezy, że tylko wspomnę Bal Palestry, Bal Plastyka, Bal Aktora, Bal Medyka, Bal Architekta, Bal Polonistyki, Bal Filozofa, Bal Krakowskiej Wyższej Szkoły Teatralnej, - innych nie wymieniam, bo było ich tyle, ile dziedzin wiedzy, a może i więcej.
Boże! Jakież silne, bliskie i serdeczne były wtenczas więzi między nami. Czuliśmy się jak w rodzinie. I wszyscy byli szczęśliwi, choć nie było tlenu. Ot, przewrotny paradoks okresu komuny.
Brać żakowska tamtych czasów gościła również regularnie w kilku krakowskich nocnych knajpach działających do ostatniego gościa. W tym miejscu wypada wspomnieć takie kultowe krakowskie tancbudy jak Grand, Kaprys, Cyganeria, Feniks i przyjmująca gości w cyklu całodobowym Warszawianka.
Były to nocne knajpy gdzie lądowały krakowskie elity, te prawdziwe i te udawane, jak już miasto spało i nigdzie indziej nie można już było pokosztować napojów wyskokowych. W tych nocnych spelunkach, spotykała się nad ranem ekstraklasa krakowskich birbantów wracających z nigdy nie policzonych balów, rautów, bankietów, biesiad i popijaw. Tam, przy nieczynnej kuchni i dogasających rytmach pucio pucio dożynało się bractwo, a dokładniej mówiąc staranie oddestylowana czołówka pełnokrwistych podwawelskich wagantów w zadziwiająco szerokim wachlarzu, od niepachnących groszem krakowskich żaków i złotej młodzieży, dzieci kwiatów Krakowa lat 60. po największe nazwiska Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. Można tam było zobaczyć najwybitniejsze postaci wawelskiego grodu, nierzadko z pierwszych stron gazet, które weszły na trwałe do barwnej historii krakowskiej konfraterni. Tam gdy już przestały działać bar klubu Pod Gruszką i aktorski SPATiF redaktorzy gazet dzielili stoliki z nocnym proletariatem, słynni aktorzy pląsali w chocholim tańcu z panią bufetową, a uniwersyteckie elity profesorskie nadawały towarzystwu intelektualnego szyku ludzi mających sobie coś do powiedzenia. Dziennikarze i akademicy schodzili się wyjątkowo tłumnie. Zbratanie było pełne, gdyż bez względu na status społeczny, wszystkich łączyło wtedy upodobanie wolności, a także rozświetlająca mroki beznadziei Peerelu przemożna chęć dopicia przysłowiowej „ostatniej wódeczki” - jak to pięknie pisała Agnieszka Osiecka: „nim robotnicy wstaną”.
Nad ranem zaś, pustymi ulicami, w których błąkały się strzępy melodii hejnału z Wieży Mariackiej zagłuszane szurgotem ciągnionych po chodnikach kontenerów z mlekiem, sponiewierani twórczo waganci wracali do domu podkradając po drodze kapslowane flaszki, na co transportowcy przymykali oko w wyrazie braterskiego zrozumienia, że ta poranna kradzież to uświęcone prawo królów galicyjskiej nocy. Większość wracała piechotą, a ci, którym zostało jeszcze parę groszy łapali polewaczki, którymi za dychę można było podjechać w każde miejsce miasta, aż pod samą bramę.
A wszystko to pulsowało w rytmie rock end rolla przebijającego się z trudem przez szum zagłuszarek, - i wszyscy byli szczęśliwi, choć nie było tlenu.
I już na koniec słowo do szanownej Pani Rzecznik AGH.
Jak Pani widzi studencki Kraków w moich czasach balował bez przerwy. I co tu dużo gadać, pomimo wszechobecnej szarzyzny komuny, był to niezapomniany okres naszej cudownie beztroskiej młodości z kości i krwi, co nie ustoi w miejscu zbyt długo ona, co pierwszą jest potem drugą, - niebojących się jutra ludzi szczęśliwych chwilą.
Ale prawdą jest, że wtedy życiu braci studenckiej ton nadawali studenci, gdyż studentki siedziały w akademikach w wyniku jakże niesprawiedliwie utartego paradygmatu, że studiującym pannom balować nie wypada, - co mam nadzieję Pani Rzecznik naprawi z nawiązką w ramach zapowiedzianego „Planu Równouprawnienia Płci”, bo przecież Im też się coś należy od życia.
Z wyrazami najwyższego uszanowania i nadzieją, że Pani mi wybaczy ten żartobliwie filuterny tekścik, który z pewnością nie przypadnie do gustu pilnującego jak Cerber cnót niewieścich, - z Bożej łaski nam panującego ministra Czarnka.
Krzysztof Pasierbiewicz (emerytowany nauczyciel akademicki AGH z blisko czterdziestoletnim stażem oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Zaś z obecnym ministrem szkolnictwa i nauki chciałbym się przy okazji podzielić moim dydaktycznym doświadczeniem.
Otóż, blisko 40 lat pracy na uczelni nauczyło mnie, że prawdziwy dydaktyk to nie tylko specjalista w swojej dziedzinie naukowej. Bo równie ważnym, a po prawdzie stokrotnie ważniejszym jest, by miał przyrodzoną charyzmę, uwarunkowaną genetycznie ujmującą kulturę osobistą, zakodowaną w genach miłą powierzchowność, naturalnie przyjazny ludziom sposób bycia i magnetyczną osobowość, która pozytywnie wpływa na innych, poprawia im samopoczucie, poszerza wyobraźnię, a co najważniejsze budzi ochotę do zdobywania wiedzy oraz poszerzania życiowych horyzontów. Powiem więcej. Utalentowany dydaktyk musi mieć jeszcze samorodny polot, wrodzony instynkt aktorski, bodaj odrobinę malarskiej fantazji, poczucie humoru oraz cały ocean zakodowanej w genach skromności i dobroduszności.
Ale to jeszcze nie wszystko. Godny zaufania dydaktyk musi intuicyjnie wyczuwać świat, w którym żyją i dobrze się czują jego studenci i uczniowie, - a co się z tym wiąże musi znać kody porozumiewania się z młodym pokoleniem, a także umieć trafiać w gusta młodej generacji Polek i Polaków. Musi rozumieć, iż młode pokolenie chce, żeby wreszcie było normalnie, krótko, zwięźle i na temat..., a przekaz był zgodny z formami komunikacji jakie ono preferuje. Bez odstręczającego dla niego systemu wszechobecnych nakazów, zakazów, kar oraz restrykcji i bezustannego bogoojczyźnianego trucia, pouczania i moralizowania, - co z natury przekorne młode pokolenie odrzuca tak, jak organizm ciało obce.
No i rzecz najważniejsza. Doświadczony dydaktyk musi się umieć "bawić" tym, co robi.
W wolnej chwili zapraszam Panią Rzecznik do wysłuchania mowy pożegnalnej, którą wygłosiłem z okazji przejścia z mojej ukochanej Almae Matris Akademii Górniczo-Hutniczej na uczelnianą emeryturę, - vide: http://youtu.be/9WntjK-aUBE
Inne tematy w dziale Społeczeństwo