Na pohybel odbierającej nam radość życia pandemii koronawirusa, żeby Was przekonać, iż można sobie poradzić w każdej sytuacji, opowiem Państwu pewną tragikomiczną dykteryjkę sylwestrowo noworoczną.
Otóż, w ponurych czasach epoki wschodzącego Gierka, mimo, że na uczelni zarabiałem mniej, niż paryski kloszard, do dziś nie wiem jakim cudem, - spędzałem co roku dwutygodniowe zimowe wakacje na nartach w Zakopanem.
Po szalonym Sylwestrze, w Nowy Rok 1974, mimo koszmarnego kaca, obróciliśmy z uczelnianymi kolegami góra dół kilka razy na Hali Goryczkowej, - i kompletnie skonani chcieliśmy jak najprędzej ugasić pragnienie.
Wówczas ktoś wpadł na ułański pomysł, że żyje się raz, więc trzeba zaszaleć i wypić po piwku w hotelu „Kasprowy”, gdzie w porównaniu do naszej średniej krajowej ceny były wówczas takie, jak dziś w Sheratonie i to nie w Warszawie, ale na wyspach Hula Gula.
W tej orbisowskiej Mekce peerelowskich rekinów biznesu, sączyliśmy w ekskluzywnym barze schłodzonego „żywca” małymi łyczkami, bo na następną kolejkę już nam nie starczało.
W drugim końcu baru siedziała na wysokim stołku odstrzelona w głęboko wydekoltowane peweksowskie ciuchy nad wyraz ponętna laseczka, wierzcie mi na słowo, - istna Marilyn Monroe. Niestety otoczona potrójnym kordonem bombastycznych baronów czerwonej finansjery wachlujących nieziemską piękność plikami banknotów w kolorze zielonym.
Patrząc na ów seksowny cud natury myślałem z goryczą, że nie ma sprawiedliwości na świecie.
Lecz w pewnym momencie spostrzegłem na palcu owej Marilyn Monroe pierścionek z ogromnym brylantem, na pierwszy rzut oka kilkanaście karat. I raptem mnie olśniło, że jest jednak szansa by tę cudną laseczkę wyłuskać spasionym krezusom. Gdy się zwierzyłem kolegom z mojego zamiaru, ci stukając się w czoło orzekli, że mi chyba po Sylwestrze odwaliła szajba.
Nie bacząc wszakże na drwiny koleżków począłem dryfować w stronę owej damy, a kiedy się do niej zbliżyłem na odległość wzroku, spytałem ją przez ramię jakiegoś grubasa, czy ten przepiękny brylant, jaki ma na palcu to na pewno oryginał, gdyż jako geolog znający się na kamieniach szlachetnych podejrzewam, iż może to być syntetyczny szafir. Marilyn zbladła jak papier i jęknęła z lękiem, czy znam może jakiś sposób by ten kamień sprawdzić?
Odparłem jej tedy, iż nie ma problemu, tylko musiałbym skoczyć do wozu po lupę i rylec, - w tym miejscu muszę zaznaczyć, że wtenczas jeździłem rzężącym maluchem, którego odpalałem na kijek od szczotki.
I raptem, ku osłupieniu komuszych krezusów i zzieleniałych z zazdrości koleżków piękna Marilyn wyciągnęła do mnie dłoń z tymi oto słowy: - Mariola jestem! Za kwadrans na ciebie czekam w apartamencie - do dzisiaj pamiętam - numer dwieście siedem.
Gdy tylko zamknąłem od środka drzwi przytulnej alkowy pięknej Marylin wyznałem jej ze skruchą, że brylant jest prawdziwy, co ją tak uradowało, że wyjęła z lodówki butelkę szampana.
Wszystko szło jak po masełku.
Jednak, gdy Mariola patrząc mi głęboko w oczy oznajmiła, iż najwyższa pora na bruderszaft oblałem się zimnym potem, gdyż sobie uprzytomniłem stan mojej bielizny. Już mówię, o co chodzi. Jako że zima była wyjątkowo mroźna, miałem pod dżinsami obciachowe kalesony z troczkiem z żółtego barchanu w błękitne bławatki, które mi mama kupiła w pedecie, żebym na wyciągu nie przymarzł do krzesła.
Do śmierci nie zapomnę, jak przeprosiwszy na moment zmysłową Mariolę ściągałem pośpiesznie w łazience obciachowe gacie rozglądając się w panice, gdzie je schować. Aż je w końcu upchnąłem za kaloryferem, gdzie jak myślę leżą do dnia dzisiejszego, - i pewnie będą jeszcze długo tam leżały, aż je ktoś znajdzie po latach, jak słynną żółtą ciżemkę za mariackim ołtarzem Wita Stwosza.
Po cudnej tatrzańskiej nocy, gdy już wzeszło słonko, ku mojej rozpaczy Mariola mnie poprosiła żebym ją podrzucił do Zakopanego, bo się umówiła w Orbisie z kumpelami na śniadanie.
No i zaczęła się prawdziwa masakra. Bowiem na hotelowym parkingu, między mercedesami klasy „A” i volvami rangi biznesowej stał mój sraczkowaty maluch z urwanym zderzakiem.
Zaś, jak drżącymi palcami gmerałem nerwowo kluczykiem w zamarzniętym zamku Mariolę złapał taki atak śmiechu, że jej upadło do błota drogocenne futro.
A kiedy złapała oddech, zwijając się ze śmiechu wydukała:
- No! No! Niezłą masz furę Krzysiu! Sam sobie ją skręciłeś?
Szczęśliwego Nowego Roku!
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, aktualnie niezależny bloger Salonu24)
Post scriptum
Mam gości, więc tylko kątem oka podglądam zakopiańskiego "Sylwestra marzeń". Ku*wa! Takiej wiochy nigdy wcześniej nie widziałem.
Post Post Scriptum
Czytam komentarze i nic tylko bardziej lub mniej chamowaty hejt wynikający z jakiegoś irracjonalnego kompleksu niższości, kompletny brak poczucia humoru, wyssane z palca insynuacje, chora podejrzliwość, niezdolność do zabawy i radości oraz przebijająca z tych komentarzy dołująco ponura smuta.
Ale tekst tej notki opublikowałem także na FF, gdzie można przeczytać multum miłych, radosnych i przyjaznych ludziom komentarzy, - a tekst ma dużo udostępnień, vide: https://www.facebook.com/photo/?fbid=5123611840991046&set=a.608649822487293
Tekst ten polubiła nawet pani Anna Maria Anders Costa, - vide: https://www.facebook.com/photo/?fbid=5303602026333765&set=a.1143353215692021 , która moim zdaniem tak pasuje do PiS-u, jak pięść do nosa.
Płynie z tego wniosek, że na Salonie24 zaczynają coraz bardziej dominować komentarze pisolubnych osób życiowo przegranych, ponuro zgorzkniałych i nieumiejących się cieszyć życiem, - nawet w sylwestrową noc.
Myślę, że nad tym powinni się poważnie zastanowić nie tylko Autorzy tych komentarzy, lecz także Administracja Salonu24, - bo w takiej formule, - S24 Internautów nie przyciąga, lecz zniechęca i odstrasza, - co źle wróży portalowi na przyszłość.
Inne tematy w dziale Rozmaitości