Dedykowane blogerowi piszącemu pod nickiem Siukum Balala
Media krajowe i zagraniczne są zaskoczone oburzającym zachowaniem zarówno kibiców jak zawodników reprezentacji Anglii przed i po przegranym meczu finałowym meczu z Włochami. Chodzi o buczenie kibiców angielskich w czasie grania włoskiego hymnu, zdejmowanie z szyi srebrnych medali reprezentantów Anglii przegranym meczu na Wembley, a po meczu ataki angielskich kiboli na włoskich kibiców.
Mnie natomiast to prostackie zachowanie Anglików nic, a nic nie zdziwiło.
Dlaczego? Już wyjaśniam.
Dla poety Kraków to „zaczarowany dorożkarz, zaczarowana dorożka, zaczarowany koń”. Dla krakowian zaś ich miasto zawsze było oazą, gdzie pandemia czerwonej zarazy przegrała walkę z tradycją, a życie w tym bajkowym Królewskim Mieście od wieków płynęło spokojnie i tak wolno, iż kac mijał nim jeszcze zdołał się zrodzić.
Zaś w południowej porze zacni krakowianie spotykali się rytualnie w okalających średniowieczny Rynek ażurowo przeszklonych kawiarniach, skąd w atmosferze leniwej beztroski, cienkiego dowcipu i frywolnej plotki mogli się bez pośpiechu przyglądać, kto, z kim i po co dziś wyszedł do miasta.
I tak, o ile Paryżanie żyli urokiem Moulin Rouge i Montparnassu, a Wiedeńczycy uwielbieniem ich świętej Opery, Krakowianie od zawsze najbardziej cenili sobie święty spokój.
Aż nadszedł zgubny czas, kiedy Polska weszła do Europy i dystyngowany błogostan Królewskiego Miasta szlag trafił, a wszystko, co było pod Wawelem piękne sczezło na oczach przerażonych mieszczan.
Bowiem po otwarciu granic, w wyspiarskich metropoliach, jak grzyby po deszczu wysypały się stręczycielskie biura „turystyczne” do obsługi tamtejszego gminu zakładane przez „euro-alfonsów”, którzy z Krakowa zrobili „euro-burdel”, albo by zabrzmiało bardziej elegancko wschodnioeuropejskie Eldorado, gdzie można się do woli uchlać za półdarmo, odpryskać pod rynną, puścić pawia gdzie popadnie i bezkarnie sponiewierać na oczach policji - vide: https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/Mc2k9kqTURBXy80Njg3NWM0ZGE4ZTdiN2I2MDUzZjE4YmQ0OWRjMjFkMy5qcGVnkpUDAQDNEKzNCWGTBc0DSM0B-oKhMAGhMQE .
No i ruszyła na Kraków fala anglosaskiego tsunami, a nazywając rzecz po imieniu prostackiego chłamu z przemysłowych slumsów Anglii. Ci, co nie widzieli tej nieokrzesanej szumowiny nie mają pojęcia o stopniu zdziczenia tej hałastry. Bo euro-chłam to coś po stokroć gorszego niż nadwiślański cham i możecie mi wierzyć na słowo, że cham polski przy euro-chłamie to Pan.
I tak, w każdy piątek po fajrancie w wyspiarskich stoczniach, hutach, rzeźniach i zakładach oczyszczania miasta zbierała się wrzaskliwa hołota, która za parę funtów tanimi liniami wylatywała an mass do Polski na weekend, by jak żarłoczna szarańcza osiąść na płycie krakowskiego portu lotniczego.
Tę już w samolocie schlaną gawiedź sponsorowani przez pazerną na mamonę Radę Miasta Krakowa odbierali z lotniska „euro-alfonsi” lokalni, by ją spuścić z łańcucha w samym sercu Królewskiego Miasta.
I zaczynały się weekendowe orgie żałosnych euro-matołków poprzebieranych w pretensjonalne i jak im się zdaje śmieszne stroje, albo jak kto woli krakowski festiwal kaleczącej galicyjską wrażliwość euro-tandety.
W efekcie w porze weekendowej na ulicach Krakowa prawie już nie było widać kulturalnych twarzy, bo nobliwi mieszkańcy wawelskiego grodu wiali przed tą tłuszczą, gdzie pieprz rośnie.
A prastary Kraków z odwiecznej kolebki kultury wysokiej z dnia na dzień się zmienił w prowincjonalną euro-pipidówkę, gdzie rej wodzą mający się za elitę angielscy euro-kabotyni animujący skundlony pejzaż niegdyś nadobnego grodu.
Po upokorzonym mieście, w którym każdy kamień jest klejnotem kulturowego dziedzictwa włóczyły się rozwydrzone zgraje cuchnących skisłym piwskiem wyjców rudych, a wieczorem wygłodniała anglo-tłuszcza rozwalała się w uświęconych dla krakowian knajpkach i żarła bez opamiętania lejąc w siebie browar za browarem, bo tanio.
A jak już się dorżnęli do samego spodu, anglosaski lumpenproletariat ruszał wieczorową porą do krakowskich pubów i mordowni nazywanych szumnie nocnymi klubami. Nie wiem, co tam robili, bo stojące u wejścia od stóp do głów wytatuowane shreko-kształtne ogry takich jak ja nie wpuszczali.
Wiem natomiast, co się działo na zabytkowych uliczkach, po których niegdyś jeździły zaczarowane dorożki, a wcześniej przechadzali się: Królowe Jadwiga, Mikołaj Kopernik, Jan Długosz i wielu nie mniej dostojnych obywateli Królewskiego Miasta.
I tak, w koszmarnym harmidrze, po zapaskudzonych uliczkach prastarego miasta błąkały się lękliwie strzępki hejnału z Wieży Bazyliki Mariackiej ginąc w nieznośnej dla wyrobionego ucha kakofonii disco polo zmiksowanego z zawodzeniem ulicznych grajków rzępolących na rozstrojonych gitarach. Oszołomiony anglosaski motłoch wył bez opamiętania. Jeden kopał w rynnę, inny puszczał pawia, a ich panienki aż kwiczały z zachwyty. A muzyczka ino, ano, a muzyczka rżnie, a przy tej muzyczce rójanglo-kretynów ostro bawił się. Bo pod Wawel przybyli galanci anglo-cywili, mordy odrapane, włosy jak badyli…
Zaś ogarnięci trwogą krakowscy mieszczanie zakrywając oczy dziatwie spozierali strachliwie przez zatrzaśnięte okna, jak tłum zdziczałych euro-Hunów gwałci na ich oczach dostojną niegdyś aurę ich rodzimego miasta gubiącego bezpowrotnie swą wielowiekową tożsamość.
Na szczęście w nieszczęściu tę angolską hucpę przyhamowała pandemia, lecz obawiam się, iż tylko na chwilę.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Inne tematy w dziale Rozmaitości