Przypomniane w wigilię Dnia Matki ku pamięci mojej śp. Mamy, - a także celem unaocznienia młodym, czym była komuna
Motto:
Mother, do you think they'll drop the bomb?
(Mamo, myślisz, że zrzucą bombę?)
Mother, do you think they'll like the song?
(Mamo, myślisz, że spodoba im się ta piosenka?)
Mother, do you think they'll try to break my balls?)
(Mamo, myślisz, że spróbują złamać mi jaja?)
Mother, did it need to be so high?
(Mamo, czy ten mur musiał być aż tak wysoki?...)
(Pink Floyd, Mother)
Ilustracja muzyczna motta - https://www.youtube.com/watch?v=73UMWoXRbjg obrazująca, co odróżniało nadopiekuńcze matki wolnego Zachodu o polskich heroicznych matek, ochraniających swe dzieci przed draństwem komuny (puenta będzie na końcu)
Zbliżało się Boże narodzenie roku 1971.
A może by tak odwiedzić brata? – pomyślał. Jacek był ostatnim bliskim krewnym, jaki mu jeszcze pozostał. Jednak los zrządził, że się prawie nie widywali.
Dawno u niego nie byłem – westchnął i zamówił zamiejscową.
Kiedy go wreszcie połączono, usłyszał głos bratowej:
– Co się stało, że dzwonisz?
– Nic takiego, chciałem tylko spytać, co robicie w święta? – zapytał z głupia frant.
– My? Jak zwykle w domu wszyscy razem, a ty?
– Jeszcze nie wiem – przygadał się.
– To przyjedź do nas na Wigilię. Będzie trochę gości, ale jakoś się pomieścimy.
– To miło z twojej strony! A o której siadacie do stołu?
– Koło szóstej, ale przyjedź trochę wcześniej – zapraszała bratowa.
– Super! Postaram się przyjechać przed zmrokiem – ucieszył się, odkładając słuchawkę.
Znowu ciężko westchnął. – Nie ułożyło mi się z tym bratem!
Dołożył do pieca i zaczął odgrzebywać z pamięci, jak przed dwudziestu laty w 1952 roku ludzie z bezpieki zamęczyli ich czterdziestoczteroletniego ojca, a matka została z dwojgiem synów. Miał wtedy osiem lat, brat chodził do drugiej klasy jednego z najlepszych krakowskich liceów. Przypominał sobie, jak ojciec, zanim wyzionął ducha, zdołał jeszcze przetrwać dwa zawały, a matka, żeby zdobyć zagraniczne leki, sprzedawała rodową biżuterię, obrazy, porcelanę, dywany, a kiedy ojca zabrakło, zostali we trójkę w prawie pustych ścianach. Jak po śmierci taty mama musiała pójść do pracy za marną pensyjkę, a żeby związać koniec z końcem, dorabiała po nocach pisaniem na maszynie.
Znów dołożył do pieca i snuł wrócił do wspomnień. Szczęśliwym trafem koledzy ojca z RAF–u pomagali matce i od czasu do czasu przysyłali paczki. W jednej z nich przyszły modne wtedy na Zachodzie owerole, jakich używali do ćwiczeń angielscy piloci. Nie przeczuwając skutków, brat poszedł w tym stroju do szkoły.
Przypomniał sobie, jak Jacek wrócił po lekcjach do domu, blady i jakoś dziwnie zmięty.
– Czy stało się coś złego? – zapytała mama podnosząc głowę znad maszyny do pisania.
Brat nic nie odpowiadał.
– No mówże! Jacuś! Przecież widzę!
Zgnębiony chłopak w końcu zebrał się w sobie i odezwał się nieswoim głosem:
– Mamo! Ja już nigdy więcej nie pójdę do szkoły!
– Co takiego?! – krzyknęła przerażona matka.
– O nic więcej nie pytaj! – odparł.
– Chryste Panie! Mów natychmiast, co się stało!
Po dłuższym milczeniu, Jacek się w końcu przemógł:
– Dobrze! Powiem! Ale decyzji nie zmienię!
I wyrzucił z siebie:
– Na lekcję wychowawczą przyszła pani dyrektorka, wiesz, ta partyjna aktywistka.
– I co? – dopytała niecierpliwie mama.
– Jak mnie zobaczyła w tym angielskim dresie okropnie się wściekła i powiedziała mi przy całej klasie...
Walczył ze sobą, żeby się nie rozpłakać.
– Co ci powiedziała? – pytała matka przeczuwając najgorsze.
Jacek długo nie mógł się opanować, aż w końcu wykrztusił łamiącym się głosem:
– Powiedziała mi: „Jak ty wyglądasz, błaźnie! Od dawna mówiłam, że takie szczeniaki akowskie trzeba było topić w wiadrze, zanim otworzą oczy”.
A to wredna suka! – zaperzyła się mama.
– Cała klasa się ze mnie śmiała! – Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie mógł powstrzymać łez, i zamknął się w łazience.
Niestety słowa dotrzymał. Do szkoły nie wrócił, ku rozpaczy matki, która nie umiała się pogodzić z myślą, że jej syn nie chce się kształcić. Matka dosłownie stawała na głowie, by go odwieść od tego zamiaru, lecz była bezradna wobec draństwa komuny. Rana zadana przez czerwoną żmiję była zbyt głęboka. Brat zrobił prawo jazdy i został kierowcą ciężarówki. Matka rozpaczała, a im bardziej histeryzowała, tym dalej się od niej odsuwał.
Wsłuchiwał się w szum ognia buzującego w kaflowym piecu i powróciło inne wspomnienie, tym razem późniejsze:
Był styczeń roku 1963. Nadeszła zima stulecia. Temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni i całą Polskę dosłownie zasypało śniegiem. Pozamykano szkoły, a nawet niektóre fabryki. Zaczęły się codzienne wyłączenia prądu. W sklepach brakowało podstawowych artykułów.
Brat właśnie wyszedł z wojska.
– Jacuś! Ale ty zmężniałeś! – stęskniona matka chciała go przytulić, ale się wywinął jak piskorz.
– Muszę wam coś powiedzieć – zaczął prosto z mostu, nie spojrzawszy nawet na dymiący rosół, który mu matka zdążyła podsunąć.
– No mówże nareszcie! – ponaglała mama.
Brat obwieścił beznamiętnie:
– W wojsku, na przepustce, poznałem dziewczynę. Jest ze mną w szóstym miesiącu ciąży. Za miesiąc się pobieramy!
– Jezus Maria! – jęknęła matka. – Coś ty znów wykombinował! – Przecież Krzysiu na wiosnę ma zdawać maturę – mamrotała ogarnięta paniką – a tu zanosi się na to, że w naszym maleńkim mieszkaniu trzeba będzie mieszkać w dwie rodziny z małym dzieckiem! Dreptała tam i z powrotem, od ściany do okna.
Mijały dni, a każdy następny był bardziej nerwowy i atmosfera stawała się trudna do zniesienia. Krzysztof się denerwował, bo się nie mógł uczyć, a matura zbliżała się nieubłaganie.
Aż pewnego ranka matka obwieściła synom:
– Włóżcie na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, jakie macie! Jedziemy do Sierszy! Było, nie było, przed wojną tata był tam dyrektorem elektrowni. Pomógł wielu ludziom. Więc może oni teraz jakoś nam pomogą.
Gdy przed świtem wychodzili z domu, na dworze było minus trzydzieści trzy stopnie, a skuta lodem Polska spała pogrążona w ciemnościach.
Parowa lokomotywa ciągnąca za sobą wyziębłe wagony z przeraźliwym zgrzytem zatrzymała się na stacji w Trzebini. Wysiedli. Przemarznięty konduktor pośpiesznie zagwizdał i wskoczył do wagonu, zatrzaskując za sobą obrosłe soplami drzwi. Pogrążony w kłębach pary pociąg kilka razy szarpnął, zaskrzypiał płaczliwie i z wolna ruszył w siwą głuszę. Zakutani po uszy, szczękając zębami, stali bezradnie na pustym peronie. Wyjący ponuro wicher gnał kłujące w policzki bryłki zlodowaciałego śniegu. Mały Krzysiu, jak czapla, od czasu do czasu unosił jedną nogę. Nie przyznał się matce, że jak dostał te swoje wymarzone łyżwy, zbyt mocno dokręcił żabki i w podeszwie popuściły kołki. I nie pomogło, że rano wymościł popsuty trzewik kilkoma warstwami gazety.
– Chodźmy spytać zawiadowcę, jak stąd można dojechać do Sierszy – zdecydowała dygocząca z zimna matka.
Stary kolejarz poradził, żeby pójść do rynku, to może uda im się znaleźć jakieś sanie. Brnąc w głębokim śniegu, zziębnięci i głodni, dotarli na wskazane miejsce, gdzie matka cudem boskim wytargowała u starego woźnicy w miarę przyzwoitą cenę. Szczęśliwym trafem chłop miał wełnianą derę, więc jakoś wytrzymywali w podszytych wiatrem saniach przerobionych ze starej furmanki.
– A cóż to was przyniosło w taką zawieruchę na ten koniec świata? – zapytał woźnica, któremu spod okutanego szalem kołnierza wystawały tylko oszronione wąsy.
– Mąż pracował w starej elektrowni, więc postanowiłam pokazać synom tę nową – odparła na odczepne matka.
– W taką kurniawę? – pokiwał głową furman. – Dziwne te miastowe – mruknął pod nosem i podciął batem dymiącą na mrozie chabetę.
Jechali, zdawało się bez końca poprzez dzikie pola zasypane śniegiem po horyzont. Aż w końcu, z szalejącej zamieci wyłoniły się kontury jakichś zabudowań.
– Niech się pan tutaj na chwilę zatrzyma – poprosiła matka – dorzucę jeszcze parę złotych.
Stali przed bramą jakiejś dawnej rezydencji noszącej ślady minionej świetności.
– Proszę wjechać na chwilę do środka! – nalegała matka.
Przez przerdzewiałą bramę zwisającą krzywo na zgiętym zawiasie, wjechali na dziedziniec.
Oczom ich ukazała się zaniedbana willa, otoczona zapuszczonym ogrodem ze zniszczoną fontanną i rozpadającą się altaną.
– Poznajecie? – rzekła do synów wzruszona matka. Pokazywałam wam fotografie w rodzinnym albumie.
– Tak, poznaję – odparł starszy syn – to nasz przedwojenny dom.
Zaciekawiony furman odwrócił głowę i przyjrzał się dokładniej matce:
– O laboga! Toż to pani dyrektorowa! Kłaniam się nisko szanownej pani! Przepraszam, ale nie poznałem – furman zerwał z głowy czapkę.
– Nic nie szkodzi! – odparła matka. – Proszę okryć głowę, bo się pan przeziębi.
– A jak się ma szanowny pan dyrektor? – dopytywał woźnica.
– Mąż niestety nie żyje – odparła matka, z trudem powstrzymując łzy.
– A za przeproszeniem, co się stało? Toż to młody chłop! – zmartwił się szczerze furman.
– Wykończyli go, za AK – matka rozpłakała się na dobre.
– Panienko! Przenajświętsza! – jęknął woźnica. – Co za sukinsyny! Taki szlachetny człowiek! Tylu ludziom tutaj pomógł! – biadolił.
Matka otarła łzy.
– Tu były salony, pokoje gościnne, tam dalej kuchnia i pralnia, a tam mieszkała służba – wskazywała ręką.
– Teraz tu są biura, proszę jaśnie pani! – wtrącił się woźnica. – Wszystko poniszczyli, nawet piece rozebrali, z ogrodu zrobili śmietnisko, zadeptali klomby, a stare dęby wycięli na opał.
Matka go nie słuchała, pochłonięta wspomnieniami.
– Tam trzymałam moje ukochane konie! – wskazała na stajnię z zapadniętym dachem, przed którą walały się resztki rozszabrowanej bryczki.
– Strasznie mi zimno, mamo! – poskarżył się Krzysiu.
– Jeszcze chwilkę, synku.
– Jedźmy już, mamo! – nalegał starszy syn.
Matka jeszcze raz ogarnęła wzrokiem miejsce, gdzie przeżyła najszczęśliwsze lata.
– Pora jechać! – westchnęła przez łzy.
– Gdzie teraz? – zapytał stary furman.
– Do nowej elektrowni! – rozkazała.
Wedle życzenia szanownej pani dyrektorowej! – wzruszony woźnica otarł kącik oka, zacinając konia.
– Prrr... – Furman zatrzymał sanie przed portiernią nowej elektrowni.
Z sięgających chmur betonowych chłodni unosiły się kłęby pary formujące podniebnego grzyba, jak po wybuchu bomby atomowej.
Umęczona matka podeszła do zakratowanego okienka.
– Dokąd to? – zapytał grubiańsko wartownik.
– Chciałabym się widzieć z naczelnym dyrektorem – oświadczyła mama.
– A w jakiej sprawie?
– Osobistej!
– Kogo mam zameldować?
– Żonę dyrektora starej elektrowni – powiedziała mama podając nazwisko.
Wartownik gdzieś długo dzwonił. W końcu wyszedł do nich i oświadczył urzędowym tonem:
– Naczelnego nie ma, ale jest techniczny, tylko trzeba będzie poczekać, bo ma partyjną naradę.
¬– Dobrze! Poczekamy!
– Ona was zaprowadzi – rzekł wreszcie wartownik i wskazał na stojącą obok kobiecinę w walonkach, zakutaną w kufajkę i wojskową papachę.
– Pan dyrektor już czeka! – obwieściła sekretarka wpuszczając ich do gabinetu.
– Pani dyrektorowa???! – krzyknął ze zdumieniem łysawy jegomość, w źle skrojonym garniturze.
– Józek?! – wykrzyknęła matka.
– We własnej osobie!
Matka przedstawiła dyrektora synom:
– Przed wojną pan Józef był u nas pomocnikiem ogrodnika.
Dyrektor obciągnął garnitur jak uczniak wywołany do tablicy:
– Nigdy pani mężowi nie zapomnę, że mnie posłał przed wojną do szkoły, a potem pomagał rodzinie w czasie okupacji. Nikt dla mnie tyle nie zrobił. Tylko dzięki niemu mogłem pójść na studia...
– No dobrze już, dobrze! Dość tych podziękowań – krygowała się mama.
– A jak się ma pan dyrektor?
– Nie żyje, Józiu! – rozpłakała się znowu matka.
– A co się stało?
– Nie pasował tym draniom! – wskazała palcem na wciąż wiszące na ścianie portrety Cyrankiewicza i Gomółki.
– Ach! Przepraszam! Rozumiem! – speszył się dyrektor.
Po chwili niezręcznej ciszy zagaił:
– Okropnie mi głupio, pani dyrektorowo – wskazał oczami na ścianę – ale teraz takie czasy, że...
– Nie tłumacz się, Józiu, tylko pomóż! – przerwała mu matka.
– Pomóż? – zdziwił się dyrektor.
– Tak! Po to przyjechałam! Mój starszy syn jest zawodowym kierowcą. Właśnie wyszedł z wojska. Tam poznał dziewczynę. Za parę miesięcy urodzi się dziecko. Młodszy na wiosnę idzie do matury. Mamy w Krakowie za ciasne mieszkanie...
– Ale co ja mogę... – wtrącił dyrektor.
Matka spojrzała mu w oczy i było widać, iż jest gotowa na wszystko.
– Józiu! Powiem krótko! Nie wyjdę z tego gabinetu, jak nie załatwisz starszemu synowi pracy i mieszkania!
– Zaczynam rozumieć – westchnął dyrektor i sięgnął po słuchawkę.
Zdesperowana matka czekała w napięciu.
– Towarzyszu sekretarzu! Muszę mieć natychmiast etat i mieszkanie dla młodego kierowcy! – krzyczał do słuchawki dyrektor.
Z drugiej strony kabla ktoś coś długo tłumaczył.
– Tak, biorę to na siebie, towarzyszu sekretarzu, to moja osobista prośba! – dyrektor odłożył słuchawkę.
Udręczona matka wpatrywała się w niego pytającym wzrokiem.
– Pani dyrektorowo! Bóg nad wami czuwa! Tak się szczęśliwie złożyło, że jest wolne mieszkanie po Francuzach, którzy budowali nową elektrownię. Syn może się wprowadzić od jutra, a pojutrze niech weźmie papiery i przyjdzie do pracy.
– Dziękuję ci, Józiu! – matka wykonała gest, jakby go chciała pocałować w rękę.
Zawstydzony uchwycił jej dłonie i powiedział drżącym ze wzruszenia głosem:
– To, co ja zrobiłem, to kropla w morzu wobec tego, co pan dyrektor zrobił tu dla ludzi.
Zamyślił się przez chwilę i dodał przyciszonym głosem:
– Jeśli tacy ludzie muszą teraz ginąć, to z tej władzy ludowej będzie wielkie gówno!
Tyle nieszczęść spadło na tę naszą biedną mamę – mruknął pod nosem, bo wróciło wspomnienie z wczesnego dzieciństwa:
Był pierwszy sierpnia roku 1952. Ośmioletni Krzyś spędzał lato na kolonii letniej w podkrakowskim Sierakowie. Szczęśliwi, opaleni wrócili z kolegami znad rzeki na obiad. Ku jego zdumieniu pani wychowawczyni przekazała mu wiadomość, że ktoś na niego czeka w kancelarii pana kierownika. Jeszcze bardziej się zdziwił na widok wuja Ludwika, który mu powiedział, że tata jest trochę chory i muszą wracać do Krakowa. Choć bardzo mu było żal zostawiać kolegów Krzysztof ogromnie się ucieszył, bo będąc oczkiem w głowie taty świata za nim nie widział.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie, a Krzyś nie mógł się doczekać chwili, kiedy wreszcie, jak to miał w zwyczaju, - ojciec go weźmie na kolana i przytuli. W końcu dotarli z dworca pod dom. Wujek chciał mu coś powiedzieć, ale zręczny chłopiec wyrwał mu się i oszalały ze szczęścia, na łeb na szyję popędził do ukochanego taty. Gdy dobiegł do ich kamienicy serce przeszył mu paraliżujący ból i niebo spadło mi na głowę. Na bramie wisiała wykonana domowym sposobem klepsydra:
Mgr inż. Michał Pasierbiewicz
ukochany mąż i ojciec
żołnierz Armii Krajowej
zmarł przeżywszy lat 46…
Ojcu pękło serce. Zamęczyła go ubecja po tym, jak ujawnił swoją akowską przeszłość. Nie wytrzymał szczucia i upokorzeń w pracy, gdzie po oddelegowaniu go z Sierszy był dyrektorem technicznym krakowskiego Przedsiębiorstwa Budów Elektrycznych, - podłych intryg, prowokacji, bezustannego śledzenia, ciągłych rewizji domowych i niekończących się wielogodzinnych przesłuchań na bezpiece.
Na pogrzebie taty było tyle samo bliskich i przyjaciół, co ubeków, którzy obstawili cały Cmentarz Rakowicki, a gdy kondukt dotarł do naszego rodzinnego grobu, przyczaili się za przyległymi grobowcami.
Krzysztofowi znów stanęła przed oczyma scena, która wryła mu się w pamięć, gdy, jak ksiądz rozpoczął modlitwę nad grobem, raptem wśród żałobników zrobiło się jakieś dziwne zamieszanie i rozległy się zaaferowane szepty. To przyjaciele taty z konspiracji wkroczyli do akcji i na trumnie pojawiła się wiązanka biało czerwonych goździków z szarfą, na której widniał napis: „Naszemu kochanemu dowódcy przyjaciele z Armii Krajowej ”.
Z tego, co było potem zapamiętał jedynie, że jak trumnę spuszczano do grobu mama ścisnęła go kurczowo za nadgarstek aż mu z bólu w oczach pociemniało. A jak kondukt się rozchodził spostrzegł, że ma całą dłoń we krwi, gdyż mama miała zawsze zadbane, długie paznokcie.
Przypomniał sobie matkę, która nie umiała sobie poradzić z nieszczęściem, jakie ich spotkało. Jak chodził z nią przez lata codziennie na cmentarz, choć dla młodego chłopca przesiadywanie na ławeczce przy mogile w czasie, gdy koledzy grali w piłkę było prawdziwą torturą…
……………….
Tak to wtedy było, zaś jak pisała Teresa Ferenc:
Moja matka wysrebrnieć
nie zdążyła
od ziemskich ciężarów
spęcznieć jak ziemi bryła...
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scripum
Lektura już kilku pierwszych hejterskich komentarzy autorstwa sympatyków PiS to niezaprzeczalne świadectwo, że elektorat Jarosława Kaczyńskiego nadal nienawidzi wszystkich myślących inaczej niż oni, - więc z takimi ludźmi nigdy nie zbudujemy Polski, której obywatele się wzajemnie szanują i przyjaźnie do siebie uśmiechają.Ktoś zaprzeczy?
Post Post Scriptum
Tekst dzisiejszej notki to fragment wybrany z mojej opublikowanej w odcinkach na Salonie24 powieści autobiograficznej pt. „Magia namiętności ” – vide: https://www.salon24.pl/u/salonowcy/682552,magia-namietnosci-odcinek-23.
Najdowcipniejszy komentarz:
ŻYWICA [26 maja 2021, 12:16]
Autor
Ktoś kiedyś....dawno temu,jeszcze w systemie totalitarnym,opowiedział mi bardzo pouczającą historię:
Pewien naukowiec (trochę z nauki a trochę z owiec)....złapał muchę.
Postawił ją na stole laboratoryjnym i .....wyrwał jej jedno skrzydełko,puszczając ja wolno.
Otworzył swój notatnik i zanotował:
Jeżeli musze oderwie się jedno skrzydełko, mucha zaczyna PODFRUWAĆ.
Następnie ponownie złapał muchę i oderwał jej drugie skrzydełko.
Zanotował:
Jeżeli musze oderwie się drugie skrzydełko, MUCHA ZACZYNA CHODZIĆ.
Potem oderwał jej tylne odnóża i zanotował, ŻE MUCHA WTEDY ZACZYNA PEŁZAĆ.
Oderwał jej następnie resztę odnóży i zaczął ją poganiać: NU! Idy ty .....i po matuszce.
Ponieważ mucha nie zareagowała ,zanotował.
JEŻELI MUSZE ODERWIE SIĘ SKRZYDŁA I ODNÓŻA.....MUCHA TRACI SŁUCH.
Z przykrością muszę stwierdzić, że TUTAJ prowadzi się z Panem podobnie okrutne eksperymenty, li tylko
dlatego, że PAN MA SKRZYDŁA A ONI NIE.
NIELOTY.... TAK MAJĄ.
Ale nie tylko nieloty.
Jeżeli WRÓBLE dorwą KANARKA, TEZ GO ZATŁUKĄ NA ŚMIERĆ...gdyż jest ubarwiony i pięknie śpiewa.
Niestety, żeby zrozumieć ŚPIEW kanarka lub słowika, TRZEBA ZAJRZEĆ DO ....SŁOWNIKA.
Nie powinien Pan dać się złapać, wtedy uniknie PAN STOŁU LABORATORYJNEGO.
U STAREGO, żaden z takich eksperymentatorów nie ma najmniejszych szans. BLOK...i koniec pieśni.
Przecież NIKT z tych okrutników nie napisał w życiu ŻADNEJ KSIĄŻKI.
Inne tematy w dziale Rozmaitości