Przeróżni trenerzy, instruktorzy i eksperci, a także dziennikarze i komentatorzy sportowi dyskutują nad tym, co było powodem dzisiejszego zwycięstwa Piotra Żyły?
Zwycięstwa w zawodach, w których, jak mało, kiedy o złoty medal walczyła niezwykle wyrównana stawka najlepszych obecnie skoczków narciarskich, - a jednak ten dzisiejszy, najważniejszy konkurs skoków wygrał właśnie Piotrek Żyła.
Wszyscy analizują najdrobniejsze detale jego dzisiejszych fenomenalnych skoków rozbierając je na czynniki pierwsze i grzęznąc w moim zdaniem coraz mniej istotnych szczegółach.
Dlaczego tak sądzę?
Bo moim zdaniem w skokach narciarskich, podobnie tak w tenisie, umiejętności są oczywiście potrzebne, ale o ostatecznym sukcesie decyduje psychika.
A Piotrek Żyła dziś pokazał, że oprócz perfekcyjnej znajomości rzemiosła skoków narciarskich i pracowitości treningowej, do jego dzisiejszego sukcesu przyczyniły się jeszcze: ważniejszy nawet od umiejętności talent oraz ułańska fantazja i odwaga.
Ale to jeszcze nie wszystko, bo za jego dzisiejszym sukcesem stały jeszcze: polot, działający na konkurentów wrodzony instynkt aktorski, odrobina malarskiej fantazji i cały ocean dobroduszności w stosunku do rywali, - co uchroniło go przed tym, że drugiego skoku nie spalił.
Ale to jeszcze za mało. Bo o dzisiejszym zwycięstwie Piotrka Żyły zdecydował także dystans do tego, co dzisiaj na skoczni robił, który osiągnął dzięki dwóm kolejnym czynnikom decydującym o jego dzisiejszym mega sukcesie.
Co to za czynniki?
Pierwszym z było przyrodzone naturze Piotrka Żyły szaleństwo, które ma w genach i we krwi, drugim zaś była jego dziecięca zdolność cieszenia się tym, co robi, co pozwoliło mu zapanować nad złymi emocjami.
Bo nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że dziś nasz kochany "mały Piotruś" siedząc na belce startowej przed oddaniem drugiego skoku decydującego o wszystkim, - miał twarz roześmianą, w przeciwieństwie do konkurentów, których twarze były spięte jak struna, która zaraz pęknie.
I dopiero wszystkie te czynniki razem wzięte sprawiły, że Piotrek pofrunął dziś po złoty medal z lekkością przyrodzoną tylko wolnym ptakom szybującym w przestworzach.
Dzisiejszy występ Piotrka Żyły był fenomenem, który przywrócił sportowi na chwilę zanikający już urok wypierany przez rywalizację wyczynową, - i za to mu się należą dzięki przeogromne.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger ooddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post scriptum
W dzieciństwie mieszkałem przy ulicy Zamkowej w Krakowie naprzeciwko Wawelu, ale już po drugiej stronie Wisły. W piłkę grywaliśmy z kolegami na wiślanej terasie zalewowej dokładnie vis a vis Wawelu. Ja od małego stałem na bramce, którą robiło się wtedy z dwu cegłówek.
Pewnego dnia, był to chyba rok 1954, trenowaliśmy rzuty rożne, co się wtedy nazywało strzelaniem na budę z kornera. Ja stałem oczywiście w bramce, a koledzy podawane z „narożnika” piłki kierowani główką na bramkę. Terasa wiślana, która służyła nam za boisko była okolona wałem powodziowym, który służył za spacerowe korso. Tymże właśnie korso pewnego dnia szła po rękę jakaś para, która zatrzymała się na chwilę by popatrzeć na grających chłopców. I wtedy grom spadł z jasnego nieba, gdyż rozpoznaliśmy, że przystojny mężczyzna spacerujący z piękną dziewczyną po wałach to sam inżynier Leopold Michno, ówczesny bramkarz pierwszoligowej Cracovii.
Możecie Państwo sobie wyobrazić cóż to był dla nas za zaszczyt, że sam Michno nas ogląda. Pamiętam, jak z bijącym sercem, nie bacząc na kolana niemiłosiernie obtłukiwane na wiślanym żwirze wyciągałem się jak struna w bramkarskich paradach. I wtedy nastąpiła jedna z najszczęśliwszych chwil mojego życia. Pan Leopold Michno krzyknął, żebym do niego na chwilę podszedł. Ze ściśniętym gardłem i łomoczącym sercem wysłuchałem, jak Michno powiedział: „jesteś trochę za mały, ale masz wrodzony bramkarski talent, bo widziałem, że w momencie jak napastnik składa się do strzału ty już jesteś w powietrzu. Masz chłopcze bramkarskie wyczucie i refleks. Jakbyś chciał, przyjdź w piątek na trampkarski trening na Cracovię…”. Świat zawirował w głowie ze szczęścia i dumy.
W tamtych czasach, przed meczami ligowymi odbywały się tak zwane przedmecze, w których grali trampkarze rozgrywających spotkanie klubów. Na pełnowymiarowym boisku! Przed prawdziwą widownią! Nie zdajecie sobie Państwo sprawy, co to było za przeżycie dla kilkunastoletniego chłopca. Spełniło się największe marzenie mojego dzieciństwa. Bramkarz pierwszego składu zachorował i Michno wystawił mnie na zbliżający się przedmecz.
Pamiętam, jak moja kochana Mama, wyprała w rękach jedenaście zestawów niemiłosiernie ubabranych błotem pasiastych koszulek, spodenek i sztuc. A ja sobie przyrzekłem, że choćbym miał sczeznąć to bramki nie puszczę.
I wybiegliśmy na murawę. Ci, co grają w piłkę wiedzą, co to za uczucie. Serce wali w gardle, a w uszach brzęczy tumult trybun. Trampkarze Ruchu zaatakowali ostro od pierwszego gwizdka. W piętnastej minucie był moment krytyczny, gdyż ich kostropaty i nad wiek wyrośnięty napastnik strzelił mi w lewy róg zjadliwego szczura zdawało się nie do obrony. Ale się rzuciłem jak tygrys i jakimś cudem Boskim złapałem piłkę pod siebie przyciskając ją mocno do serca. Do śmierci będę pamiętał zapach wilgotnej trawy zmieszany ze specyficzną wonią natłuszczonej skóry, bo wtedy sznurowane rzemieniem piłki z gumową dętką smarowało się kawałkiem słoniny, żeby piłka nie namakała – vide: https://m.salon24.pl/3e99b53fb985030fbdf9171844ba2a2e,860,0,0,0.jpg .
Przedmecz się miał ku końcowi przy stanie zero do zera, stadion się zapełnił i wzrastała wrzawa na trybunach. Aż w ostatnich minutach rozpędzony obrońca Ruchu dostał tak zwaną wykładkę i z kilkunastu metrów z całej siły rąbną mi z woleja piorunującą bombę pod samą poprzeczkę. Zdawało się, że przy moim wzroście nie mam najmniejszych szans by ten strzał obronić. A jednak, kiedy w uszach mi zadzwoniła cisza, która zapadła na stadionie, coś mi szepnęło w duszy: "Musisz ten strzał obronić! ". I poszybowałem w powietrze, jak orzeł. Jakimś nadludzkim wysiłkiem wypiąstkowałem prawą ręką piłkę nad poprzeczkę. Niestety wylądowałem na lewej, którą złamałem w trzech miejscach, co zakończyło moją piłkarską karierę.
Ale gola nie puściłem…”, koniec opowieści.
I tak sobie myślę, że dzisiaj w czasie zawodów w Oberstdorfie Piotrek Żyła, wieczny chłopiec, - czuł dokładnie to samo, co ja blisko 70 lat temu.
Inne tematy w dziale Sport