Dedykowane blogerowi piszącemu pod nickiem @Siukum Balala oraz Adminom Salonu24. Dlaczego? Oni wiedzą.
UWAGA!
Zrozumienie przekazu tej notki może przekraczać możliwości percepcyjne osób nieczujących bluesa. Niektórzy z nich mogą się kamuflować i zgrywać na ludzi kultury wysokiej, - lecz wcześniej, czy później słoma im z butów wylezie. A jeszcze to tego są intelektualnie anty-estetyczni, zaś ich specyficzna wrażliwość sprawia, iż piękno ich drażni, zaś czują się tym lepiej, im wokół nich jest obskurniej i brzydziej.
A teraz do rzeczy.
Oprawa Muzyczna: https://www.youtube.com/watch?v=xDcUDIaBwy4
Stołeczne Królewskie Miasto Kraków to dla mnie nade wszystko Katedra Wawelska gdzie bije serce Polski, - lecz także rozsiane w zielonym kręgu Plant stare kawiarnie i kawiarenki, gdzie od zawsze biło serce miasta.
Do Katedry Wawelskiej zaprowadziła mnie Mama za rękę, jak tylko nauczyłem się chodzić, a dziecięcym chryzmatem tego świętego miejsca stało się dla mnie ogromne mamucie żebro zawieszone na grubych łańcuchach u wejścia do tego przybytku królewskich modłów za Polskę. Zaś jak dorosłem, chodziłem tam zawsze, jak mi było ciężko, - bo tylko tam czułem, że jestem w swoim polskim domu, spokojnym, pięknie urządzonym i bezpiecznym.
Lecz również od małego dziecka, już po śmierci Taty, którego straciłem, jako siedmioletni chłopiec, - Mama zabierała mnie ze sobą do świątyń krakowskiej konfraterni, czyli obrosłych mchem sławy prastarych krakowskich kawiarni. I nawet w czasie, kiedy w naszym domu bieda piszczała z każdego kąta, choćby kosztem niezjedzonej kolacji, Mama potrafiła wygrzebać parę groszy na wyjście do kawiarni, co jak później zrozumiałem, - było dla niej niezbędnym do godnego życia obrządkiem.
Jak dziś ją pamiętam, radośnie podekscytowaną i szykującą się do wyjścia na kawę, malującą paznokcie i śmiesznie łopoczącą dłońmi, by lakier szybciej wysechł, nakładającą w pośpiechu puder i makijaż, poprawiającą karminową szminkę na ustach i dobierającą stosowny strój do wyjścia, - i do śmierci nie zapomnę jej przepięknej sukni w kolorze butelkowozielonym. To jej pozwalało na chwilę zapomnieć o życiowych troskach, a ten ceremoniał działał na nią jak narkotyk. I nigdy nie zapomnę, jak przed samym wyjściem brała do rąk kryształowy flakon do perfum z gumową pompką i spryskując delikatnie szyję mówiła: „zapamiętaj synku, że perfumy należy nakładać tylko odrobinkę, bo inaczej ludzie pomyślą żeś prostak ”.
Mama zabierała mnie do zawsze po brzegi pełnych, czterech wziętych krakowskich kawiarni:
Do Jamy Michalikowej przy Floriańskiej 45, gdzie dawniej, w okresie Młodej Polski piły kawę, i nie tylko, takie perły w koronie krakowskiej bohemy jak Stanisław Przybyszewski, Lucjan Rydel, Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Wyspiański, a to niezwykłe miejsce było galicyjskim Paryżem. Myślę, że to wystrój tej świątyni krakowskiej bohemy ukształtował moją wrażliwość artystyczną.
Do Noworola w Sukiennicach, gdzie w Sali Czerwonej z białą boazerią i czerwonymi kanapami oraz Sali Liliowej z ciemną boazerię i owalnymi lustrami i secesyjnymi malowidłami dojrzewała moja estetyczna wrażliwość.
Do starej Kawiarni Literackiej, gdzie się uwrażliwiłem na piękno muzyki fortepianowej, bo gościom przygrywał arcymistrz klawiatury, który mógłby wygrać niejeden Koncert Chopinowski.
A także do Kawiarni Europejskiej przy krakowskim Rynku, z cudownym wystrojem, który po ostatnim remoncie jacyś nowobogaccy wandale kompletnie zniszczyli.
W tych baśniowych miejscach spotykali się wtenczas przedwojenni dżentelmeni, od których się uczyłem jak nosić tweedowe marynarki i jak do nich dobierać koszulę i krawat, a także sanacyjne Damy, - w każdym calu pełnokrwiste kobiety, które pozwoliły mi zrozumieć, czym jest magnetyczna moc niewieściej urody, bo się w jednej z nich przez lata platonicznie kochałem się niewinną dziecinną miłością. Podziwiałem ich piękne suknie, zawadiackie kapelusze robione na miarę u podwawelskich modniarek, ich wysmakowaną biżuterię oraz długopalce białe dłonie z karminowo pomalowanymi paznokciami, a także ich kokieteryjne dekolty, które mnie już w chłopięcym wieku ekscytowały. Do dziś czuję mącący zmysły narkotyczny zapach tych pięknych kobiet przyprawiony dymem z papierosów, które paliły w długich srebrnych lufkach trzymanych w palcach w manierze, która na karkach prawdziwych mężczyzn wzbudza przeskok iskry pożądania.
To w tych doborowych miejscach miałem szczęście spotykać mających coś do powiedzenia ludzi ze świata prawdziwej Sztuki, rzeczywistej Nauki i niespotykanej już dzisiaj Kultury. To od nich uczyłem się manier, niepomiernego bogactwa języka polskiego i umiejętności spędzania czasu w klimacie popijanej drobnymi łyczkami rytualnej kawy w atmosferze arcyciekawych dyskusji, debat i polemik, wysmakowanego dowcipu, a czasem frywolnej plotki. A wszystko to odbywało się z fasonem, którego już nie ma i nigdy nie będzie.
Od tamtego czasu minęło blisko siedemdziesiąt lat.
Literackiej już nie ma, „Jama Michalikowa”, „Noworol” i „Europejska” wciąż istnieją, ale to już nie moje miejsca i nie moi ludzie, bo niewidzialna ręka wolnego rynku pozbawiła te miejsca duszy, gdyż ceny częstokroć wyższe niż na Manhattanie sprawiły, iż zaczęli tam bywać głównie turyści, a starego krakowianina tam nie uświadczysz.
W tej sytuacji, krakowscy nestorzy wieku sędziwego mający w genach przedobiednią kawę w mieście, - przenieśli się do skromniejszych miejsc, gdzie wciąż jeszcze można odnaleźć ślady ulotnego klimatu dawnych krakowskich kawiarni.
I tak, zubożałe galicyjskie ziemiaństwo i niechętni rozrzutności podwawelscy mieszczanie zaczęli się spotykać w kultowej kawiarence „RIO” przy św. Jana 5, - Artyści i jak pisała Agnieszka Osiecka „okularnicy” zaczęli bywać nie mniej kultowym „DYMIE”, w Zaułku Niewiernego Tomasza, - zaś w jeszcze bardziej kultowej ażurowo przeszklonej kawiarence „VIS-à-VIS” przy krakowskim Rynku schodziła się czekolado-podobna „mieszanka krakowska”.
W tych trzech oldskulowych miejscach, gdzie o pełnych godzinach błąkały się strzępy hejnału mariackiego, a czas płynął tak wolno, iż kac mijał zanim jeszcze ośmielił się zrodzić, - przy kawie z koniaczkiem, konwenty krakowskich seniorów, w myśl maksymy, że "pośpiech poniża", spędzały czas gawędząc leniwie o wszystkim o niczym, - dzięki czemu omijał ich wyścig szczurów zwariowanych nowych czasów, czyli wiecznie zagonionych i zestresowanych pogonią za sukcesem i pieniędzmi chciwców niezdających sobie sprawy z tego, że najpiękniejsze lata przez palce im przeciekają.
Zaś w „RIO”, „DYMIE” i „VIS-à-VIS krakowscy seniorzy cieszyli się każdą chwilą, a po drugim koniaczku nawet zdołowanym i wątpiącym powracała pewność, iż życie potrafi być piękne.
I jak już sobie poukładaliśmy tę naszą życiową jesień, nadeszła pandemia koronawirusa, - i wszystko szlag trafił…
WRÓĆ!
Nie wszystko! Bo nikt nie odbierze nam wspomnień. Więc ustawcie sobie teraz Kochani dźwięk na full oraz wersję pełnoekranową, - i posłuchajcie piosenki, którą zilustrowałem notkę.
Wasze zdrowie!
I jeszcze raz, - po małym koniaczku proszę!
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Najcenniejszy dla mnie komentarz:
@ŻYWICA 3 lutego 2021, 00:14
Autor
A Pan się z Krakowa nie ruszaj za próg
Za skarby, toż skaż Pana Bóg
Bo Kraków jedyny na świecie
I z Niego wyjechać, to gdzież Pan by mógł?
A panny to ma słodziutkie ten Gród
Jak sok ,czekolada i....miód.
Od czasu do czasu wysuwa Pan swój Literacki Lwi Pazur ażeby pokazać, że żaden utytułowany Plantowy
nie jest w stanie nadziać Pana na swój kijek zakończony gwoździem.
I....tak trzymać.
Nigdy bowiem nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co jeszcze wymyśli Pomysłowy Dobromir, przed czym będziemy się musieli rękami i nogami bronić...
Inne tematy w dziale Rozmaitości