Notkę tę napisałem w wyrazie wdzięczności oraz chęci ocalenia od zapomnienia pięknej karty niepodległościowej śp. Jerzego Parzyńskiego, krakowskiego adwokata, krytyka muzycznego, dziennikarza, instruktora harcerskiego i harcmistrza, członka Szarych Szeregów, który podczas Powstania Warszawskiego nosił pseudonim „Ryś”, będąc łącznikiem zgrupowania majora „Redy”, a następnie rotmistrza „Ruczaja”, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych, - vide: https://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_Parzy%C5%84ski
A teraz przechodzę do konkretów.
Portal internetowy doRzeczy – vide: https://dorzeczy.pl/kraj/169378/sad-ziobro-musi-przeprosic-resort-sprawiedliwosci-odpowiada.html , informuje:
„W środę Sąd Apelacyjny orzekł, że minister sprawiedliwości musi przeprosić krakowską sędzię Beatę Morawiec za naruszenie jej dóbr osobistych i wpłacić 12 tys. zł na Fundację Dom Seniora. W reakcji na wyrok resort sprawiedliwości wydał oświadczenie, informując, że wniesie w tej sprawie skargę kasacyjną..."
Mój komentarz:
Przykro mi to pisać, ale jak widzę wracamy do czasu komuny i stosowanych wtedy metod szykanowania osób niepoprawnych politycznie.
Dlaczego tak sądzę?
Bo gdy patrzę na szykanowanie sędzi Beaty Morawiec, a także pognębianie przez Ministerstwo Sprawiedliwości niepokornych prokuratorów zsyłając ich z dnia na dzień na prowincję do miejsc oddalonych od miejsc stałego zamieszkania o setki kilometrów, - to przypominają mi się metody szykanowania stosowane przez komunę, których doświadczyłem osobiście w latach 70. i 80., - a tę autentyczną historię (świadkowie żyją) postaram się teraz pokrótce opisać.
Otóż, jak nam bezpieka w roku 1952 wykończyła Ojca, bo ujawnił swą działalność akowską – vide: https://katalog.bip.ipn.gov.pl/informacje/143605 oraz https://www.wikiwand.com/pl/Micha%C5%82_Pasierbiewicz , a nasza śp. Mama chcąc wychować dwóch dorastających synów wyprzedała już z domu wszystko, co nadawało się do sprzedania, - zdesperowana matka nie była nie była w stanie utrzymać naszego starego mieszkania vis a vis Wawelu i dała ogłoszenie do gazety o zamianę na mniejsze.
Na nowym mieszkaniu okazało się, że za ścianą mieszka ubek, a na domiar, ten ponury człowiek miał na parterze kolesia, a jakże by inaczej również pracownika Urzędu Bezpieczeństwa. Dopóki Mama żyła dawali mi spokój, ale jak zmarła, - z początkiem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku ów ubecki duet zaczął się domagać bym się wyprowadził, bo, cytuję „oni w swoim bloku inteligenta nie potrzebują ”.
Na pomoc reszty sąsiadów nie miałem co liczyć, gdyż byli tak zastraszeni, że się przemykali jak duchy po klatce schodowej, a większość mi doradzała, żebym z ubecją nie walczył, gdyż z nimi nie wygram. Rad tych jednak nie posłuchałem, bo by się w grobie przewrócił mój kochany Tata, zasłużony Akowiec i prze-porządny człowiek.
Chcąc mnie wykurzyć z mieszkania, ubecy zawarli przymierze z niejaką panią Genowefą, mieszkającą pode mną kompletnie nawiedzoną dewotką. Wybrali znaną w tamtych czasach ubecką metodę robienia z ludzi nauki chuliganów. A jak? Przy pomocy kolegium Orzekającego. Ich plan był prosty. Zawsze, gdy miałem gości, kilka minut po dwudziestej drugiej ubek zza ściany dzwonił po milicję, a przybyły patrol legitymował moich gości i nie stwierdziwszy niczego zdrożnego jechał dalej. Jednak po dwóch tygodniach dostawałem wezwanie na rozprawę przed Kolegium ds. Spraw Wykroczeń, w oparciu o treść załganej notatki służbowej tychże milicjantów, którzy w u mnie byli dwa tygodnie wcześniej, lecz w rzeczonych notatkach pisali, że zakłóciliśmy ciszę nocną.
Kolegium składało się zwykle z trojga aktywistów, najczęściej ormowców. Wszyscy w przedziale wiekowym typu leśny dziadek. Świadków obrony nie przesłuchiwano i po krótkiej naradzie składu orzekającego, dostawałem czapę, czyli karę zasadniczą w najwyższym wymiarze. Była to grzywna pieniężna trzech tysięcy złotych, co przy mojej pensji asystenta Akademii Górniczo – Hutniczej sięgającej w porywach do dziewięciu stówek, stanowiło sumę nie do przeskoczenia.
Nie płaciłem tedy zasądzanych mi grzywien, próbując się odwołać do wyższej instancji. I choć Wam pewnie będzie trudno w to uwierzyć, w ciągu kilkunastu lat wydano na mnie takich wyroków siedemdziesiąt sześć, co jak niektórzy twierdzą daje wynik lepszy od Jacka Kuronia. Do dzisiaj mam w domu pożółkłą książeczkę zrobioną z oprawionych wezwań na kolegium, - patrz galeria fotografii z wybranymi wezwaniami z okresu od 1972 do 1989.
Wyobraźnie sobie Państwo, że przez kilkanaście lat musiałem 76 razy chodzić na rozprawy, umawiać świadków na przyjście do Kolegium, omawiać sprawę z adwokatem, nie licząc setek nieprzespanych nocy, - a zrozumiecie, jaki to był horror.
Z czasem moje sprawy w kolegium, zyskiwały sobie coraz większy rozgłos, zmieniając się z wolna w rodzaj odcinkowego serialu z „dysydentem” w roli głównej, który konkurował z ówczesną superprodukcją sensacyjnych przygód kapitana Klossa.
Przebieg rozprawy był zawsze taki sam. Najpierw zeznawali ubecy, potem milicjanci, którzy w pozycji na baczność z paskami pod brodą łgali w żywe oczy, jak to w dniu zajścia stwierdzili na miejscu libację obywateli, w większości niepracujących. Co było nawet w pewnym sensie prawdą, albowiem część moich przyjaciół jeszcze studiowała nie mając w dowodach stosownej pieczątki. Następnie, wkraczała do akcji wspomniana pani Genowefa. Była to kobieta nad wyraz puszysta, leciwa acz w pretensjach, która w trakcie zeznań, co chwilę mdlała, a milicjanci wachlowali ją dziarsko czapkami, zaś po spektakularnym cuceniu, niedoszła denatka czerwieniała jak indor i z wyreżyserowanym wytrzeszczem oczu, zanosiła się szlochem i rwąc włosy z głowy łgała jak najęta, co też ten inteligent wyprawia po nocach. Świadków obrony nie przesłuchiwano, uznając tę procedurę za zbędną, - i kolegium bez żadnej dyskusji dawało mi czapę.
Te odlotowe spektakle ściągały do kolegium gromady znajomych, głównie krakowskich naukowców, artystów i ludzi palestry, którzy przychodzili, żeby się zabawić, a również, dlatego, by mieć, co opowiadać w krakowskich kawiarniach.
Z czasem relacje z tych rozpraw zaczęły docierać także do Warszawy, - i pewnego dnia już w latach osiemdziesiątych zadzwonił do mnie Krzysztof Teodor Toeplitz, który był wtedy naczelnym redaktorem tygodnika „Szpilki”. Na umówionym spotkaniu poprosił, żebym mu szczerze wyznał, czy to wszystko prawda z tymi kolegiami, gdyż chciałby o tym napisać artykuł do swojej gazety, ale trudno mu uwierzyć, iż w okresie odwilży schyłkowego Gierka, tak bezprzykładne bezprawie jest jeszcze możliwe.
Poradziłem mu wówczas, żeby jako dziennikarz poszperał w stosownych aktach urzędowych. Idąc za tą radą, rutynowany żurnalista dotarł między innymi na moją uczelnię, gdzie w teczce osobowej z klauzulą „Poufne ” odnalazł autentyczny dziennikarski diament.
Był to donos, który do dziś pewnie jeszcze leży w Rektoracie, w którym ubecy z panią Genowefą opisali mnie jako notorycznego dziwkarza, pijaka, drania i sadystę. Najcenniejsze jednak było ostatnie zdanie tego dokumentu, gdzie stało napisane, jak Boga kocham nie ściemniam, cytuję dosłownie:
„Pasierbiewicz jest w posiadaniu psa rasy spaniol, który systematycznie leje po schodach, co nie przystoi psowi naukowca ”.
Więc jak się nietrudno domyślić, zawodowy publicysta natychmiast wysmolił artykuł do „Szpilek” pt. „Pies naukowca ”.
Na ten tytuł czekało niecierpliwie całe środowisko. Niestety pan Teodor zapomniał o wszechmocnym wówczas Urzędzie Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, który tę perełkę sztuki dziennikarskiej schował do szuflady.
Ale ten tekst jeszcze długo krążył w tak zwanym drugim obiegu.
I pewnie bym wtedy skończył jak recydywista pozbawiony pracy i środków do życia.
Uratował mnie jednak wspomniany na wstępie śp. mecenas Jerzy Parzyński, znany krakowski adwokat i cudowny człowiek. A jeszcze do tego wrażliwy krytyk muzyczny i świetny dziennikarz wciągnięty głęboko w sprawy niepodległościowe. Ten wspaniały człowiek bronił mnie za darmo gdyż świetnie rozumiał, że ta moja uparcie harda postawa jest swoistym protestem przeciwko draństwu komuny. Więc nie biorąc ode mnie ani grosza, wielokrotnie przychodził do mnie do domu, bo mieszkał o kilka bram dalej, - i dawał mi rady, jak mam się bronić w trakcie rozpraw przed Kolegium, pisał mi odwołania do Wyższej instancji, ale Kolegium ds. Wykroczeń było władzą niezawisłą i od wyroku Kolegium drugiej instancji nie można się było już odwołać.
Więc zdesperowany mecenas Parzyński, żeby mnie ratować przed złamanym życiem załatwił dojście do pana profesora Piotra Perkowskiego. Ten znany kompozytor, prócz pięknej muzyki, komponował niestety również wojskowe marsze dla generała, który później wytoczył Narodowi wojnę. I tak, w wyniku interwencji pana profesora zrobiono mi sprawę zbiorczą ze wszystkich uprzednich spraw i darowano winę na mocy amnestii, jaka się akurat nadarzyła.
Tyle opowieści, która jak Państwo widzicie wcale nie jest taka śmieszna, bo gdyby mi mecenas Parzyński wtedy nie pomógł, to by mnie wylali z uczelni i kończył bym na ulicy, jako wielokrotnie karany recydywista.
Zaś wnioski z mojej opowieści w zbitce z dzisiejszą rzeczywistością sami już sobie Państwo wyciągnijcie.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Notka wisi już kilka godzin i zadziwiająco mała ilość hejterskich komentarzy autorstwa pisowskich ortodoksów to świadectwo, że coś w końcu zaczyna docierać do ich zakutych czerepów rubasznych, - i nawet bajer z czternastą emeryturą nie jest wstanie ich uśpić, bo widzą już galopującą inflację i ceny rosnące z prędkością światła. To dobrze wróży na przyszłość i nareszcie widać światełko w tunelu ciemnej strony mocy władzy "dobrej" zmiany.
Natomiast zakwalifikowanie tej stricte politycznej notki do kategorii tematycznej [ROZMAITOŚCI - OSOBISTE] jest w mojej opinii oportunistycznym tchórzostwem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości