Dedykowane wszystkim, którym koronawirus pokrzyżował Święta
Oprawa muzyczna: https://www.youtube.com/watch?v=ZY_KzdwhN4Q
Smutne te Święta, pandemia rozproszyła rodziny i przyjaciół, ale pamiętajcie, że "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ", - a w dowód, że przysłowia są mądrością narodu, przypomnę Wam Kochani pouczającą wigilijną opowieść.
Przed kilku laty, w południowej porze, zmęczony lipcowym upałem przycupnąłem przy statuetce Piotra Skrzyneckiego, u wejścia do ażurowo przeszklonej kawiarenki Vis-à-vis w Krakowie. Chciałem, jak zwykle pogadać z kolegami o niczym, co się jeszcze zdarza jedynie w tym Królewskim Mieście, gdzie pośpiech poniża. Chcąc ugasić pragnienie zamówiłem duże piwo, a gdy dopijałem duszkiem ostatni łyk poczułem, że świat się dziwnie kołysze. "Chyba się trochę wstawiłem " – oznajmiłem kumplom, a oni mi poradzili, żebym poszedł pod Ratusz, bo tam jest ludowy kiermasz, gdzie stary góral częstuje kwaśnicą.
Gdy odnalazłem podhalańskiego dobroczyńcę i przygadałem się o kwaśnicy, lekko wstawiony gazda mruknął: „zupy juz nimom, ale kupcie se panie sopke ”, i zaczął grzebać w parcianym worku. „Paccie ino panie jako pikna, som jom wystrugołem z lipowego klocka ” – zachwalał gazda. „No, co pan? Przecież nie będę w lipcu szopki kupował ” – żachnąłem się, ale gazda nie odpuszczał: „Nie załujcie panie dutków, bo to je sopka zacarowana ”. "A ile za nią chcecie gazdo? " – spytałem dla hecy. „Trzy stowki za niom kciołem, dyć dlo wos kwaśnicy nie było, to wom na dwie stowki spusce ” – kusił gazda. Dzień był piękny, piwo szumiało w głowie, więc w myśl ułańskiej zasady, że żyje się raz kupiłem tę szopkę, którą gazda zawinął w gazetę i związał konopnym sznurkiem. W drodze do domu piwo mi z głowy wywietrzało, a ja mruczałem do siebie pod nosem: „Oj! Głupi stary capie! Nie dość, że ci się w taki skwar piwa zachciało to jeszcze dałeś się cwanemu góralowi na dwie stówy wyrolować ”. Zaś po powrocie do domu upchnąłem nierozpakowaną szopkę w pawlaczu, by mi nie przypominała, że się dałem w konia zrobić.
Aż nadeszło Boże Narodzenie i jak co roku choinkę kupiłem. Pora ubrać to drzewko - pomyślałem i przystawiłem krzesło do pawlacza, skąd wyjąłem przedwojenne pudło po butach od Baty przewiązane wstążką. Usiadłem w fotelu, rozwiązałem kokardkę i delikatnie uniosłem tekturowe wieczko. Czegóż tam nie było?! Na wierzchu leżał szpic, który Tata, co roku uroczyście nabijał na czubek jodłowej choinki. Był też kolorowy łańcuch, który kiedyś własnoręcznie babcia posklejała. Ozdobny krzyżyk ze szklanych paciorków nanizanych na jedwabną nitkę przechowany w rodzinie od kilku pokoleń. Porcelanowe krasnale w czerwonych czapeczkach, koszyczki z poziomkami i kiście winogron. A także niezdarnie sklejone aniołki, które przed laty wycięliśmy z bratem z celofanu, pająki, srebrzysto-złote warkocze anielskich włosów, wyleniały pajac od wuja, co zginął w Katyniu, i kilka barwnych bombek polukrowanych obficie błyszczącym brokatem... Długo się wpatrywałem w rodzinne pamiątki biorąc każdą z osobna do rąk delikatnie, jak ksiądz hostię w czasie podniesienia, bo sobie uświadomiłem, że największym moim skarbem jest to pożółkłe pudełko, w którym zamknęło się moje szczęśliwe dzieciństwo, ów szczęsny czas, kiedy jeszcze żyli Rodzice.
Gdy kończyłem ubierać choinkę przypomniałem sobie o szopce, którą w lecie od starego górala kupiłem. Wygrzebałem ją tedy z pawlacza, rozpakowałem i postawiłem pod choinką po omacku, bo w międzyczasie zapadł ciemny grudniowy wieczór. A, gdy zapaliłem choinkowe lampki stał się cud nocy przedświątecznej, bowiem w blasku kolorowych kinkiecików zoczyłem, jakie cacko kupiłem od starego gazdy. Od rozświetlonej szopki biło ciepło, jakie zapamiętałem z dzieciństwa, gdy w naszym starym domu, co rano, Mama rozpalała piec. I zdało mi się, że ją widzę, jak zagląda w ciemną czeluść paleniska, gdzie pod warstwą popiołu tli się jeszcze kilka blado pomarańczowych węgielków, a Ona wygrzebuje z dna wiadra wyszczerbioną szuflą bryłki węgla układając je ostrożnie na wystygłym ruszcie i przymyka żeliwne drzwiczki dmuchając wprawnie w palenisko, aż wygasłe ogarki ożyją i rozbłyśnie pierwszy nieśmiały płomyk. I raptem piec złapał cug i jęzory złotawych płomieni wystrzeliły w górę oblizując szamotowe cegły. Wydawało mi się, że znów się przytulam do fajansowych kafli wsłuchując się w melodię buzującego ognia. Uwielbiałem ten szum, bo dawał mi poczucie bezpiecznego domu.
Porzuciwszy wspomnienia przyjrzałem się baczniej szopce wyrzeźbionej przez starego gazdę i dopiero wtedy uwierzyłem, że ten góral mówił prawdę, iż to czarodziejska szopka. Taka była piękna! W żłobku wymoszczonym sianem spał na boczku Juzusik przykryty wykrochmaloną pierzynką w błękitne bławatki, pyzaty, rumiany, widać, że szczęśliwy i bezpieczny. Spał z zamkniętymi oczkami tak smacznie, iż mi się zdawało, że słyszę jego cichy oddech. Przy żłobku czuwali Józef i Maryja. On, zafrasowany o los rodziny wspierał o brzeg kołyski spracowane dłonie, zaś Ona, chabrowooka, odziana w karminową suknię ze złotymi lamówkami pochylała się nad synkiem osłaniając Go od grudniowego chłodu ażurowym welonem ze śnieżnobiałej koronki. Gdy tak siedziałem wpatrzony w tę baśniową szopkę zdało mi się, że słyszę spływające z Nieba słowa staropolskiej kolędy: „Pójdźmy wszyscy do stajenki, do Jezusa i Panienki, powitajmy Maleńkiego i Maryję Matkę Jego…”.
Aż raptem dostrzegłem wyrzeźbione przez starego gazdę zwierzątka, które przydreptały do jezusowego żłobka. Uszatego osiołka, łaciate cielątko, wełnianą owieczkę, burka merdającego ogonkiem i śnieżnobiałą gąskę. I tylko pomyśleć, że te wszystkie cuda gazda wyczarował z kawałka lipowego drewna, w idealnej harmonii i porządku, bez jednego zbędnego ruchu dłuta.
I znów, wpatrując się w to góralskie arcydzieło znalazłem się w naszym starym domu, w którym przed Bożym Narodzeniem pachniało cynamonem i rodzinnym ciepłem, a przed Wigilią na rozgrzanej do czerwoności blasze kuchennego pieca dochodził postny barszcz na suszonych borowikach, w szabaśniku skwierczał świąteczny indor, starszy brat mielił mak, Tata w ucierał masę na tort, którą mu ukradkiem podkradałem paluchem z makutry, a Mama skrobała w pośpiechu karpie dając każdemu z domowników po łusce na szczęście. I przez chwilę mi się zdało, że słyszę uwznioślony trzask przełamywanych opłatków, a po wigilijnej kolacji Mama z Tatą zasiadają do naszego Steinwaya i podgrywając cichutko na cztery ręce intonują kolędę, która mi wrosła w duszę: „Lulajże Jezuniu, moja Perełko, lulaj ulubione me Pieścidełko. Lulajże Jezuniu, lulaj, że lulaj, a ty go matulu w płaczu utulaj ”.
Dziś rano kupiłem choinkę i obowiązkowo umieściłem pod nią moją czarodziejską szopką, której nie oddałbym za żadne skarby świata, bo ilekroć na nią patrzę, - znów jestem w naszym starym rodzinnym domu wypełnionym rodzinnym szczęściem, - czego wszystkim Państwu, bez wyjątku na te Święta życzę pełen wiary, że jak się pandemia skończy to ludzie staną się lepsi, a Polak Polakowi już nigdy nie będzie wilkiem.
Z Panem Bogiem!
I niech Wam się Anioły przyśnią!
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)
Inne tematy w dziale Kultura