Notkę tę dedykuję mojemu Koleżce Romanowi Wysoglądowi, krakowskiemu pisarzowi i poecie, w podziękowaniu za Jego nową książkę pt. "Chorzy na Polskę"
Motto: Ktoś, kto nie ma wspomnień to tak, jakby się wcale nie urodził (Paulo Coelho)
Ilustracja muzyczna: https://www.youtube.com/watch?v=mREy5gQhseE
Tak mi przykro, że nie wiem, co napisać.
Powiem tedy tylko, że pan Piotr był nieodłącznym ornamentem prywatek mojego szczęsnego czasu licealno-studenckiego. Jego piosenki wyczarowywane z grających widokówek i odtwarzane z szybkością 45 na igłowym zestawie gramofonowym „KAROLINKA” mówiły nam, że:
"Kochać - jak to łatwo powiedzieć
Kochać - tylko to więcej nic
Bo miłość jest niepokojem
Nie zna dnia, który da się powtórzyć..."
Wbrew brzydocie i przaśności PRL-u w piosenkach Szczepanika był niezapomniany klimat i do dnia dzisiejszego, jak słyszę zbłąkaną w zgiełku dzisiejszych czasów piosenkę pana Piotra robi mi się ciepło wokół serca, a na plecach czuję gęsią skórkę. Bo jego piosenki przypominają mi "tę naszą młodość z kości i krwi, tę naszą młodość co z czasu kpi, co nie ustoi w miejscu zbyt długo, co pierwszą jest potem drugą, tę naszą młodość ten szczęsny czas, tę parę skrzydeł zwiniętych w nas...", - co tak pięknie zaśpiewała już śmiertelnie chora niezapomniana artystka starej Piwnicy pod Baranami Halina Wyrodek - vide: https://www.youtube.com/watch?v=WkdAvj4M66I
Znałem z widzenia Piotra Szczepanika jeszcze z nieistniejącego już dzisiaj krakowskiego SPATiF-u mieszczącego się przy Placu Szczepańskim i zapamiętałem go, jako przeuroczego kompana do wódeczki, jeszcze wtedy młodych, takich mega gwiazdorów krakowskich scen teatralnych, jak Jerzy Trela, Wiktor Sadecki, Marian Cebulski, Jerzy Bińczycki i Wiesiek Wójcik. Wszyscy mieli barytonowe głosy, - i jak po wieczornych spektaklach w teatrze ściekli do SPAT-F-u, już w środku nocy, a często nad ranem, przez grzeczność powiem po kilku kolejkach Czystej Wyborowej zaśpiewali "Kormorany", to się niosło po Krakowie, jak hejnał z Wieży Mariackiej, a w porywach Dzwon Zygmunta, którego głos niesie się po Polsce od miasta do miasta i od wsi do wsi. I wszyscy byli radośni, choć nie było tlenu.
Resztę zaś niech powiedzą Państwu dwa załączone zdjęcia:
Tytułowe, z naszą klasą licealną z roku 1960
oraz
końcowe, pod notką, - przedstawiające scenę ze spektaklu Tadeusza Kantora „Umarła klasa”.
Przyznacie Państwo, że zbitka tych dwóch zdjęć przyprawia o dreszcze.
Ale na tym właśnie polega moc niezwyczajnego talentu śp. Tadeusza Kantora, bodaj najsłynniejszego w świecie polskiego reżysera teatralnego, malarza, scenografa, teoretyka sztuki - patrz Muzeum Tadeusza Kantora w Krakowie - https://archinea.pl/wp-content/uploads/2014/07/krakow-cricoteka-01.jpg ; w latach 1942–1944 kierującego konspiracyjnym Teatrem Niezależnym, od 1955 teatrem Cricot 2, w którym między innymi wystawił własne przedstawienie "Umarła klasa" (1975) - vide: https://www.youtube.com/watch?v=NLwQTmG2WJY opowiadające o niedającym się zatrzymać bezlitosnym przemijaniu.
Życzmy Panu Piotrowi spokojnego snu i niech Mu się Anioły przyśnią!
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Zbliża się długi weekend, więc coś Państwu opowiem.
W roku 1958 dostąpiłem zaszczytu przyjęcia mnie w poczet uczniów elitarnej szkoły, nazywanej przemyślnie „Trzecim Męskim Zakładem imienia Jana Kochanowskiego w Krakowie”. Celowo piszę „Zakładem”, bowiem słowo liceum było zakazane, a chlubna nazwa „Zakład” była zastrzeżona wyłącznie dla naszej, męskiej szkoły średniej, o bezprzykładnie ostrym drylu. W tym niesamowitym liceum słowo „koedukacja” miało wzbudzać w uczniach, jeśli nie obrzydzenie to przynajmniej politowanie, kpinę i pogardę, co na większości adeptów tej niezwykłej sztuby wywarło znamienne piętno. W naszej szkole panował wszechobecny terror oparty o kodeks niezliczonych nakazów, zakazów, kar oraz restrykcji, - co dziś z pewnością spodobałoby się walecznej bojowniczce z ideologią LGBT pani Kai Godek i ministrowi Edukacji Narodowej panu Dariuszowi Piontkowskiemu.
Z tej budy omal nie wyleciałem z hukiem za, (Sic!): - „sianie pornografii w terenie publicznym ”. A że było to ponad pięćdziesiąt lat temu, to przyznacie, że jak na pornografię zacząłem dość wcześnie. Już mówię, o co chodzi. Pod koniec listopada roku 1960 w Krakowie spadły pierwsze śniegi, a my wracając ze szkoły wpadliśmy na pomysł by w „Parku Krakowskim”, miast bałwana, ulepić ze śniegu posąg Wenus z Milo – vide: https://m.salon24.pl/swautek-1-jpg-c3d8afaf23fefbe83d,860,0,0,0.jpg. Rzeźbił uzdolniony artystycznie klasowy kolega o nazwisku Swałtek, a reszta donosiła śnieg sprawdzając proporcje. Praca wrzała i zgrzani „artyści” zdjęli nieopacznie szkolne czapki, co jak starsi z was może jeszcze pamiętają, w terenie publicznym było zakazane. Robocie przyglądał się z boku nieznany jegomość, jak się miało okazać dzielnicowy kapuś, który do dzisiaj nie wiem, jak to zdołał zrobić, bo przecież wtedy nie było komórek, dał cynk na milicję. Dowódca przybyłego patrolu wobec jego zdaniem gorszącego faktu „siania pornografii w terenie publicznym ”, spisał nas wszystkich na miejscu – vide: https://m.salon24.pl/swautek-2-jpg-19b0fa443f00c47426,860,0,0,0.jpg po czym służbowym gazikiem przewieziono nas do szkoły. Tam w gabinecie Dyrekcji zadecydowano, że za sianie zgorszenia, w dodatku bez czapek, niesforni chuligani zostają zawieszeni w prawach ucznia, plus publiczna nagana i natychmiastowe wezwanie rodziców.
Do dziś mam w oczach scenę, jak moja kochana Mama, która by przyjść do szkoły musiała się zwolnić z pracy, wpadła do gabinetu dyrekcji jak bomba i zdenerwowana, nie bacząc na obecność pana Dyrektora Jastrzębskiego, zganiła mnie z wyrzutem: - „Synu! Na litość boską! Jak już musiałeś rzeźbić w parku gołą babę to, dlaczego kretynie, zdjąłeś szkolną czapkę? ”
Dziś myślę, że już wtedy, kiedy byle buraczany milicjant mógł postawić w parku na baczność grupę młodych ludzi za to, że wyrzeźbili ze śniegu posąg boskiej Wenus, co nota bene z pewnością spodobałoby się dzisiejszemu ministrowi Ziobro, a na szkolnych lekcjach musieliśmy wysłuchiwać, co wówczas nawijał Gomułka i jego zadziwiająco liczni poplecznicy zrozumiałem, że naszych polskich spraw nie sposób traktować poważnie. Że trzeba wyrobić sobie filozofię traktowania polskich spraw na luzie. Chodziło głównie o to by walczyć z komuną, nie popadając jednak w nutę martyrologiczną, co większość naszych rodaków ma niestety we krwi. A więc nie biadolić, myśleć niezależnie i z humorem się starać tym naszym nieszczęściem mimo wszystko bawić. Bo instynkt mi podpowiadał, że traktowanie takich wybryków historii z nadmierną powagą prowadzi w prostej linii do zgubnej maniery mędliwej upierdliwości nieprzyjaznej ludziom. A jak czas pokazał, dzięki tej filozofii udało mi się przeszwarcować młodość, jeżeli nie na zawsze to na bardzo długo.
Niezapomnianą postacią tej dziwacznej szkoły był profesor Pietras, - prze-porządny człowiek, który prócz biologii uczył nas również życia i swoistych manier. Ten zakręcony belfer cierpiał na manię skrótów. Polegało to na tym, że jeśli normalny pedagog mówi do swych uczniów: - „Dzień dobry, proszę się przygotować, będziemy teraz pisali ćwiczenie sprawdzające ”, - pan profesor Piertas wyrażał to samo mniej więcej w ten sposób: - „Stop! Błysk! Cwicz! Sprawdz! Pisz! ”, - i wszyscy musieli wiedzieć, o co mu chodziło. Pamiętam jak kiedyś wychowawca klasy zobaczył w dzienniku przy nazwisku Mamcarczyk uwagę profesora Pietrasa, zapisaną skrótowo: „Oł./Pi.”. Skrót ten rozszyfrował metodą dedukcji i zapytał wójta, który musiał wiedzieć, co się w klasie działo, dlaczego uczeń Mamcarczyk pisze na biologii ołówkiem. Na co wójt stanął na baczność, bo tak było nakazane, i wyrecytował: - „To nie tak jak pan myśli panie profesorze, bo „Oł.” - to brak ołówka, a „Pi.” - to panie profesorze - koszula jak pidżama ”. Tu muszę Państwu wyjaśnić, że do szkolnych mundurków trzeba było nosić wyłącznie koszule gładkie, a Mamcarczyk dostał w paczce z Ameryki koszulę w chabrowe palmy, w jakiej wtedy Elvis Presley śpiewał swoje słynne Blue Hawaii.
Pewnego roku, nakazem Ministra Oświaty, poszerzono szkolny program o nowofalowy przedmiot nazwany „Higieną”, którego miał nauczać profesor biologii. Przenigdy nie zapomnę jak poczciwy Pietras rozpoczął pierwszą lekcję higieny w taki oto sposób: - „Stop! Batiarygi! Moja mama - twoja mama, moja siostra - twoja siostra, moja kuzynka – twoja kuzynka, regularnie, co dwadzieścia osiem dni – O W U L U J Ą - Pisz!!! ” - wystraszona klasa notowała wstydliwie, a Pietras grzmiał dalej: - „A jak przyjdziesz kretynie po lekcjach do domu i zobaczysz tłumoku, że twoja mamusia właśnie zaniemogła, to nie drzyj się chamie od progu, co jest do jedzenia, tylko przyłóż mamusi na czoło kompresik i weź sam sobie obiad! – Zrozumiano?? ” – TAAAK! – Beczała skrzekliwie klasa, bo wszyscy byli właśnie świeżo po mutacji. W ten właśnie sposób pan profesor Pietras już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wprowadzał swoich uczniów do nowej Europy próbując nas nauczyć światowych manier i szacunku dla kobiet. Ale, ten zakręcony belfer był wielką osobowością tej szkoły i wspaniałym człowiekiem, bo w tamtych czasach, za co groziło, jeśli nie więzienie to utrata pracy, miał odwagę nam mówić głośno na lekcjach: „Pan Oparin. W każdym calu Europejczyk. Co jednak nie znaczy panowie, że Sowieci kreują światową naukę ”.
Inną manią Pietrasa było obsesyjne sprawdzanie szkolnych czapek. Pewnego dnia Mamcarczyk pragnąc zaszpanować przyszedł do szkoły z gołą głową. Ponieważ profesor Piertas od samego rana czatował przy bramie, ktoś rzucił Mamcarczykowi czapkę przez okno. Niestety, czujne oko Pietrasa od razu dostrzegło, że czapka jest za mała, co się skończyło wezwaniem mamusi do szkoły. Gdy pani Mamcarczykowa przyszła na biologię w wyznaczonym terminie, Pietras przegadał z nią całe czterdzieści pięć minut, po czym tuż przed dzwonkiem powrócił do klasy i odezwał się do nas tymi oto słowy: - „Panowie! Po prostu nie wytrzymam! Chyba mnie szlag trafi! Widzieliście sami! Pani Mamcarczykowa, przeurocza kobieta ciężko harująca od świtu do zmroku musi przyjść do szkoły. - A czemu? Bo ten fasoniarz Mamcarczyk, co ma łeb jak ceber, sprawił sobie czapkę jak na krasnoludka. - A po co? Żeby kusić dziewczyny wysmarowaną brylantyną plerezą! ” – tu młodszym z Państwa wyjaśniam, że plereza była to modna fryzura „na Elvisa Presleya”, w kształcie fali z grzywaczem łamiącym się dziesięć centymetrów przed czołem, utwardzanym na żelu z zagęszczonej brylantyny.
W naszej niesfornej klasie od samego początku zaznaczył się podział na małą grupkę prymusów, kujonów, fajtłap i lizusów i znacznie liczniejszą ferajnę z natury inteligentnych leni i nieuków. A jak później życie pokazało, że ci pierwsi przeszli przez życie w cieniu, zaś z grupy „czarnych owiec” wyrosła plejada błyskotliwych karier. Z grona klasowych birbantów wykwitła z czasem kompania zwana bankietową. Była to elitarna, z natury hulaszcza, sfora bystrych uczniów z wrodzoną kindersztubą i wybitnie luzackim podejściem do życia. Ta świetnie zgrana paczka, do której, a jakże by inaczej, również należałem, spędzała większość czasu na nieustających balangach zwanych w tamtych czasach prywatkami, montowanych pod nieobecność rodziców metodą „last minute”, w mieszczańskich domach starego Krakowa, w większości profesorskich, lekarskich, adwokackich... Pamiętam, że gro tych prywatek odbywało się w starym krakowskim mieszkaniu pana profesora Cholewy, ojca naszego koleżki, przeuroczego hulaki. Pan profesor, jako uznana sława polskiej medycyny bardzo często wyjeżdżał na różne kongresy, oczywiście z małżonką, a my mieliśmy chatę, gdzie się odbywały trudne do opisania juble. I właśnie tam, w trakcie jednej z birbantek, w prywatnym gabinecie pana profesora, pod jego ogromnym mahoniowym biurkiem, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem, w czym leży jasna strona mocy niewieściego ciała.
By jakoś przetrwać szarzyznę komuny, ściągaliśmy na te prywatki panienki bynajmniej nie szare. Bywały, przeto modelki z podkrakowskich Zakładów Futrzarskich, zmanierowane córki miejscowych notabli, wyzwolone studentki krakowskiej Szkoły Teatralnej, pilnie strzeżone dziewoje z katolickiego Liceum Prezentek, i nieprzebrane gromady wchodzących nieśmiało w życie panien z dobrych domów, świeżutkich nowalijek, a w dni posuchy także szarych myszek, którym też się przecież coś od życia należało.
A wszystko to wirowało w desperackim tańcu pawi doby peerelu w rytmie rockendrola, który po falach radia z Luksemburga przebijał się z trudem przez brzęk zagłuszarek.
Inne tematy w dziale Kultura