ŻEGLUGA POPRZECZNA
Siedziałem na ławce na Dworcu Morskim, na galerii, która ciągnęła się wokół hallu na pierwszym piętrze.
Na drzwiach przede mną był napis „Polska Żegluga Morska, Dział Kadr Morskich”.
Był początek grudnia 1978 roku i bylem w podłym humorze. Wezwali mnie tutaj wczoraj listem poleconym, co zwiastowało mustrowanie tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Czy może być gorzej?
Oczywiście, że może.
Przecież mogą mnie zamustrować na statek żeglugi „szuwarowo-bagiennej” czyli do Danii, Szwecji czy Niemiec, w ogóle Europy, gdzie rejsy trwały parę dni, no powiedzmy tygodni, że człowiek nie będzie wyrwany z domu na cale półrocze i gdzie na dokładkę można zarobić parę złotych handlując co nieco papierosami i alkoholem, albo też mustrując na długo wprawdzie na Japonię czy Australię, ale za to zarabiając w tzw „czwartej strefie”, czyli parę dolarów dziennie dodatku dewizowego, co po kursie „baltonowskim” dawało całkiem sporą sumę.
Koło mnie siedziało na tej olejno malowanej ławce paru innych „skazańców”. Nie znałem ich ale razem zgodnie nasłuchiwaliśmy przez drzwi stukotu maszyny do pisania pani Janeczki.
Pani Janeczka, kobieta wysoka i urodziwa wypisywała skierowania na statki.
Wprawdzie nie wiedzieliśmy czyje nazwisko wystukuje, ale jeśli pisanina trwała dwie, trzy minuty, wiedzieliśmy, że to lapidarny i zawsze taki sam tekst skierowania na statek.
-Oho, kogoś sprzedali- mówiliśmy wtedy na naszej ławce i czekaliśmy kogo wezwą do pokoju.
Teraz wezwali sąsiada. Spojrzał na nas pożegnalnie i zniknął za drzwiami.
Po chwili się pojawił znów z karteczką w dłoni.
-„Siarkopol”-powiedział uśmiechnięty-Szwecja-Gdańsk”-
Westchnęliśmy z zazdrością, że już wie i pogrążyliśmy się na powrót w naszych ponurych myślach.
Jako urodzony optymista starałem się znaleźć jakieś dobre strony swojej aktualnej sytuacji.
A miałem się z czego cieszyć. Udało mi się, przy pomocy różnych administracyjnych wybiegów i tajemniczych ogłoszeń gazetowych typu ‘Pokój z kuchnią i używalnością łazienki zdecydowanie zamienię na samodzielne dwa pokoje z kuchnią”. załatwić samodzielne mieszkanie.
To tajemnicze słowo „zdecydowanie” było wtedy najważniejsze i znaczyło dopłatę gotówką.
Tę kolosalna dla mnie sumę zebrałem sprzedając mojego starego Forda Taunusa 17 m i pożyczając od kogo się dało.
Więc byłem dumnym i szczęśliwym mieszkańcem takiego mieszkania (gaz butlowy i elektryczne ogrzewanie, w łazience boiler elektryczny) na ulicy Kapitańskiej od lutego 1978 i tam oprócz Bartka czekała już 10 miesięczna córka Agatka.
Co tam zamustrowanie przed świętami, co tam pani Janeczka i ta cała ławka nieszczęśników! Mam się z czego cieszyć!
Te wspaniałe rozmyślania przerwała mi seria z karabinu maszynowego, w który zamieniła się maszyna do pisania pani Janeczki.
-Pan Trzebuchowski - drzwi otworzyły się i stanąłem przed barierką.
Stałem na wszelki wypadek bardzo uprzejmie. A może akurat żegluga „szuwarowo-bagienna, albo czwarta strefa”?
-Powstaniec Wielkopolski-rozczarowała mnie natychmiast pani Janeczka -Do Montrealu-
Zmiąłem w ustach przekleństwo i wziąłem karteczkę.
„Powstaniec Wielkopolski” - 33 tysiące ton ,198 m długości, max zanurzenie 12 m. Najdłuższa wtedy seria zbudowana w polskich stoczniach.
PŻM miał wtedy 135 statków, a ja akurat na niego musiałem trafić!
I strefa dewizowa też beznadziejna. Wróciłem do domu jak najszybciej podzielić się nowym nieszczęściem.
Na dokładkę skrabiąc się po stopniach kariery przez starszego marynarza, asystenta i IV oficera byłem dopiero III oficerem, z ambicjami co najmniej na chiefa.
Wachtę objąłem na drugi dzień o 1000 na nabrzeżu Indyjskim, czyli pod elewatorem.
Znów okrętowe jedzenie, okrętowe zapachy i nieznani ludzie, którzy tak jak i ja siedzieli na statku tylko tyle, ile musieli i ani minuty dłużej-wiali do żon, dzieci.
Przyjąłem wachtę od II oficera, Pawła trochę tylko starszego ode mnie. Pokazał mi system balastowy, na szczęście dobrze działający, bo statek był nowy, podpisał dziennik i poszedł do koi, a nie do domu, bo był ze Szczecina.
Trochę tym pocieszony objąłem wachtę.
Szybko znikała chandra w zderzeniu z zawsze tymi samymi problemami. A problemem na masowcach cumujących w Polsce była walka ze stewedorami.
Praca była tak zorganizowana, że płacili im na akord od ilości wyładowanego zboża, Wyładunek ssawami był bez problemów, natomiast wyładunek grejframi na wagony to był całkiem inny problem.
Nabierali zboże po burcie od lądu, żeby droga gejfra była jak najkrótsza, a statek się przechylał na wodę.
Jak oficer nie pilnował to potrafili przechylić statek w ciągu zmiany o 15 stopni. Przy pomocy paru „kurew” i obietnicy dwóch piw zaznaczyłem, że na mojej wachcie nie ma przechyłów i zabrałem się do innych obowiązków przynależących wtedy do III oficera.
Na drugi dzień wróciłem do domu już całkiem pogodzony z losem, a „fajne życie” odłożyliśmy z żoną znowu na później.
Te parę dni w Gdyni upłynęły błyskawicznie. Kapitan był w porządku, chief też, zamustrowała pasażerka, jakaś pani z biura ze Szczecina, ani ładna ani brzydka, zresztą starsze panie w wieku 33 lat mnie nie interesowały.
Ładownie opustoszały, podczepiono dwa holowniki i ruszyliśmy na zachód. Statek miał obsługę maszynowni automatyczną, o 1600 plombowano wejście do siłowni i wszystko obsługiwane było z góry.
Statek miał lewoskrętną śrubę nastawną firmy Westinghouse i coś niespotykanego - kotwicę rzucaną z mostku-liczniki rzuconych szakli też na mostku. Nas najbardziej jednak cieszyła winda-jeździliśmy nią namiętnie na mostek.
Nawigacja jak na te czasy zapierała dech, Decca, Loran i Omega!
System, który znaliśmy tylko z wykładów z Nawigacji Technicznej.
System hiperboliczny, na falach bardzo długich 10.2 kHz i sterta dodatkowych map.
Sześć stacji nadawczych wystarczało na obsługę map całego świata. Myśmy używali dwóch tylko stacji-w Stavanger i na wyspie Reunion. Pozycje nie były dokładne, ale na Atlantyk wystarczały.
Przejechaliśmy więc Atlantyk na zachód do zatoki i rzeki Św. Wawrzyńca, bez specjalnych wydarzeń, no może chief officer miałby co opowiadać.
Uznał, że pasażerka należy mu się niejako z urzędu, po pierwsze jako chiefowi, po drugie jako kawalerowi
Pasażerka nie miała nic przeciwko temu, wyglądała nawet na zadowoloną. Nasz chief za to zaczął ni stąd ni zowąd palić fajkę i zapuszczać brodę.
Pani Buba przychodziła czasem na jego wachtę, na mostek słuchając z zachwytem opowiadań chiefa o przygodach, które bohatersko przeżył.
-Mam nadzieję, że na Atlantyku nie będzie wiało. Jak będzie, spędzisz w koi resztę rejsu-ostrzegał panią Bubę życzliwie chieff.
Okazało się poza tym, że chieff wiedząc widocznie już wcześniej, że będzie pasażerka zaopatrzył swój bar w sporą ilość alkoholu, co razem z „reprezentacją” dawało „sklepową” ilość butelek.
Skąd o tym wiem?
Pewnego razu chieff mi powiedział:
-Panie trzeci. Mój asystent jest do niczego. Nie chciałby pan czasem pourzędować w moim biurze? No wie pan, nadgodziny, robota dla ludzi, stateczność. Przyda się panu na przyszłość, a ja teraz potrzebuję trochę czasu-tu puścił łobuzerskie oczko-Oczywiście wszystko w nadgodzinach i jak będzie pan potrzebował to dostanie pan flachę whisky-
Od tej pory po obiedzie penetrowałem chiefowskie biuro i stary nie miał nic przeciw temu.
Nadgodziny to był pryszcz- praca na pokładzie też, bo wiało i bryzgało, a zintegrowana załoga pracowała przede wszystkim w maszynowni -więc dla pokładu było 3 marynarzy kucharz i steward.
Zacząłem rozgryzać statecznościowe papiery statku i natknąłem się zaraz na formularz z kanadyjskim liściem klonu pod tytułem:
CALCULATION OF STABILITY FOR VESSELS LOADING BULK GRAIN.
Aha, więc to są te osławione „kanadyjskie papiery ładunkowe”. Zacząłem więc je rozgryzać z trudem ale skutecznie podpierając się „Stability Bookletem” i „Statecznością Okrętu” Stalińskiego.
Chief pełnił tylko wachty. Wychyliliśmy się na Atlantyk i zaraz zaczęło wiać. Statek miał pełne balasty i zatopioną czwartą ładownię na midshipie, ale huśtał zdrowo.
Wiecie jak to jest-wszyscy wkurwieni, niewyspani odstawali tylko to, co musieli i pędem do koi.
I kiedyś o ósmej rano kiedy zmieniałem wymęczonego chiefa pani Buba z pretensją zapytała
-No kiedy będzie ten sztorm? -
Co było więcej nie wiem, ale chieff na początek przestał się uśmiechać i palić fajkę.
Wyglądał ciągle na zmęczonego i jakby unikał pani Buby.
Potem kiedyś o dwunastej przyszedł do mnie do swojego biura i spytał o szczegóły ‘kanadyjskich papierów”. Uspokojony, że je kumam usiadł i powiedział:
-Trzeci, sorry. Obiecałem flachę, ale to na drugi rejs. Nic już nie mam. Buba wypiła .-
-O jesteś kochanie-dobiegło nagle od drzwi. Stała tam pani Buba w szlafroku -kochanie choć odpocząć, tak mi zimno samej-
Zniknęli, a ja spuszczam zasłonę milczenia.
Na szczęście pilot był już na burcie i zacumowaliśmy wkrótce.
Chief ufając mi w Montrealu zajął się Bubą i pojechał z nią zwiedzać i wydawać dodatek, a ja zrobiłem się nagle ważny.
Wróciliśmy do Polski z ładunkiem, chieff był żywy, ale nieszczęśliwy.
Poweselał dopiero po zmustrowaniu Buby i trzeba przyznać dostałem dwie litrowe flachy Johnnie Walkera.
Gdzieś tak w kwietniu stwierdziłem, że mgr Piątkowski miał rację, że półkula zachodnia jest stanowczo zimniejsza od wschodniej, bo u nas w Polsce już były liście na drzewach, podczas gdy wyspy i półwyspy na rzece św. Wawrzyńca były ciągle pod śniegiem.
Miałem schodzić w końcu maja, więc dobry humor mnie nie opuszczał.
I kiedyś na środku Atlantyku, kiedy zmierzaliśmy na wschód, na całkiem spokojnej wachcie wieczornej znalazłem w forboksie, na mostku biały pokrowiec na czapkę. Nie wiadomo czyj i po co tu leżał, ale leżał.
Założyłem go z głupoty na głowę i kompletnie o nim zapomniałem.
2355 pisałem Dziennik Okrętowy, kiedy II oficer Paweł spytał:
-Po co założyłeś na głowę ten pokrowiec?-
Coś mi strzeliło więc mówię;
-Stary się wkurzył, że pomylił w nocy chiefa z marynarzem i kazał na nocnych wachtach nosić oficerom ten pokrowiec. Napisał w „książce rozkazów”.
Paweł nie zobaczył mojego szelmowskiego uśmiechu, bo było ciemno, więc założył pokrowiec na głowę i poszedł na mostek.
Ja natomiast chwyciłem „książkę rozkazów kapitana” i schowałem ją pod mapy w dolnej szufladzie stołu nawigacyjnego.
Nie mogłem się jednak powstrzymać od pochwalenia się dobrym kawałem. Powiedziałem to w mesie grającym w karty.
Zaraz polecieli na mostek i wrócili bardzo ucieszeni.
Zdałem sobie jednak sprawę z mojego głupiego kawału kiedy rano zastałem w pokrowcu chieffa. To już nie były żarty.
Jechaliśmy na wschód, pchaliśmy czas do przodu, słońce zachodziło coraz później, a ja o każdym zachodzie wdziewałem pokrowiec na głowę, by przekazać go o północy Pawłowi.
A Paweł trochę się dziwił, że ludziom się chce go odwiedzać po nocy na wachcie, ale był zadowolony, bo czas leciał szybciej.
Książkę rozkazów położyłem na miejscu, ale nie było żadnych rozkazów, więc nikt tam nie zaglądał. Wkrótce zacumowaliśmy w Gdyni, a ja zmustrowałem jak pamiętam 31 maja 1978 roku.
Przed zejściem przyznałem się Pawłowi do kawału i poprosiłem, żeby powtórzył chieffowi.
A sam rozpocząłem fajne wakacje czekając na nowy polecony list od pani Janeczki.
Przy moim nowym mieszkaniu (Kapitańska 41) rosła jak się okazało na podwórku owocująca śliwa, a w tamte wakacje zbudowałem blaszany garaż.
Z przyjemnością tam czasem zaglądam.
Jeden dawny sąsiad ciągle tam mieszka, a blaszak stoi do tej pory i komuś służy.
Tylko sklep spożywczy, przy Beniowskiego, gdzie w czasach słusznie minionych polowało się na 10 dkg kawy, czy czekoladę zamieniono na „Żabkę”
Grabówek, 9 marca 2016
Inne tematy w dziale Rozmaitości