Private Logbook
Hugo Oldendorff
Jan.15th 1998 - Oct.22nd 1998
HUGO OLDENDORFF
31 stycznia 1998
W drodze z Hong Kongu do Kaohsiungu
Dopiero teraz, parę godzin przed Taiwanem mam chwilę do zapisania czegoś. Chiny były bardzo męczące. Mieszkaliśmy w eleganckim hotelu w Guangzhou czyli Kantonie - z marmurami i telewizorami, ale za to łóżka były twarde jak deski.
I co?
Po dwóch dniach przyzwyczajenia nikt nie narzekał na kręgosłup, ani inny reumatyzm.
Śniadania były w hotelu, po chińsku. Od rana waliło więc smażeniną i trzeba było mieć szczęście, że by trafić coś, co się nadawało na śniadanie, w naszym rozumieniu oczywiście.
W pierwszy dzień wziąłem coś, co wyglądało jak dobrze wypieczona bułeczka, posypana sezamem, a to coś rozpękło się jak przekłuty balon i na talerzu został smętny, parujący frędzel.
Biorę bułeczkę, jak sądziłem z marmoladą, a to pyza z jakimś żylastym mięsem.
W końcu napiłem się tylko zielonej herbaty i wsiadłem do mikrobusu.
Te czterdzieści kilometrów do stoczni jechaliśmy czasem 50 minut, a czasem 2.5 godziny.
Jak tu opisać Guangzhou z samochodowego okienka? Na pierwszym planie tysiące sklepików, z czerwonymi lampionami i ze wszystkim, na drugim setki kilkudziesięciopiętrowych „sky scrapperów” (niektóre w bambusowych rusztowaniach)
Hotele siedmiogwiazdkowe, drogi trzypoziomowe, rzeki aut, a przy krawężnikach rowerzyści wiozący klatki z 40 kurami.
I w tym tłoku nikt na nikogo nie krzyczał, wyglądali uśmiechnięci i zadowoleni, mało, pokorni.
Oczywiście niektórzy nasi przełożeni w takich przypadkach chcąc się dowartościować i wrzeszczą na Chińczyków, ale ja mam miłe wrażenia z Chin.
Statek ma sześć ładowni i może wziąć 44 000 ton ładunku i zapasów. Pod balastem 20 000 ton wody w zbiornikach i czwartej ładowni.
„Hugo Oldendorff” w doku Guangzhou
Polska nie jest dla Chin żadnym poważnym partnerem. Oni za 10 lat będą pierwszą potęgą świata.
Zmordowany byłem strasznie pracując po 14 godzin dziennie, tym bardziej, że praca była męcząca w każdą stronę.
Oto na przykład sprawdzam szczelność pokryw lukowych. Stoję razem z Chińczykiem ze stoczni w chybotliwym koszu wysięgnika „cherry pickera ”, w ładowni 20 metrów nad tanktopem (dnem ladowni), i w ciemności i smrodzie silnika sprawdzam szczelność pokryw przy latarce wodząc ręką po uszczelce. Trzeci oficer leje na to miejsce z węża pożarowego, a miejsce ustalamy przez ukaefki.
Jak po paru godzinach takiego sprawdzania otworzyli ładownię to każda pogoda wydawała mi się piękna.
I tak spędziłem 14 dni nie wychodząc ani raz do miasta, choć każdy kolorowy sklepik, kipiący, buchający setką egzotycznych zapachów, obwieszony czerwonymi, eliptycznymi lampami, wszystko pomalowane tysiącami chińskich znaków był wspaniałym tematem dla takiego fotografa-amatora jak ja.
Za to na lunch wozili nas do dobrej chińskiej restauracji, przed którą stały w klatkach przysmaki, jak węże, psy i koty, akwaria z rybami i homarami. Ofiary mordowano na oczach konsumenta, podobno z wyjątkiem kotów, które żywe wrzucano do wrzącego oleju, bo wtedy skóra łatwiej schodzi.
W restauracji było kilkanaście pokoi, a w każdym dwa okrągłe stoły, a na każdym okrągły obracający się blat, żeby łatwiej było sięgnąć po jedzenie. Jedzenie nie było złe, ale z ochotą przyjąłem przejście na jedzenie na statku, przyrządzane przez nienajlepszego niemieckiego cooka. Nie wiem, czy kiedyś w Polsce pójdę do chińskiej restauracji.
A propos tego cooka, to miał on żonę Angielkę z Liverpoolu. I kiedyś ta Angielka zagadnęła mnie czytając ogłoszenie na tablicy ogłoszeń na korytarzu.
- Wyraz „reliever” nie istnieje w angielskim języku – (chodziło jej o „zmiennika”)
- No widzisz, a u nas istnieje, i to jeszcze jest najważniejszy wyraz na statku -
Ostatnia faza odbioru statku odbywała się na kotwicy i burdel był taki jak pamiętam z polskich stoczni.
Oto na przykład o 1000 rano wchodzę pod bak, a tam z 30 Chińczyków śpi.
W ogóle, kiedy ostatni Chińczycy zeszli ze statku, opuszczono chińską, a podniesiono maltańska banderę, zrobiło się jakoś swojsko.
Dokonano tego dopiero po wyjściu z Guangzhou i rzuceniu kotwicy na redzie Hong Kongu. Potem nowe dokumenty statku podano nam w wiadrze z pilotówki, a my podnieśliśmy kotwicę i po dobie zacumowaliśmy w Kaohsiungu na Tajwanie.
I to Chiny i to, ale w Chinach kontynentalnych zwyciężył Mao Tse Tung, a na Tajwanie jego kumpel ze szkoły Czang Kai Szek.
W tym Kaohsiungu poszedłem w końcu na ląd. Centrum jak Manhattan, drapacze chmur.
Potem poszedłem do misji marynarskiej Stella Maris, wysłałem listy pocztą i wypiłem parę piw, po czym kupiłem rzeźbę. Rzeźba przedstawiała marynarza mocującego się z kołem sterowym. Za marynarzem stał czuwający Chrystus.
Sprawdziliśmy z kapitanem- Stachem Freicherem (kumpel ze szkoły morskiej) czy program statecznościowy w komputerze odpowiada obliczeniom dokonanym metodą klasyczną.
Tak ma być liczone dwoma metodami przez rok, zanim dostaniemy atest, że komputer działa poprawnie.
Mamy załadować w Kaohsiungu 30 500 ton „hot rolled steel sheets” czyli blachy gorąco walcowanej w rolkach po 20 ton, tak żeby do Ravenny we Włoszech przyjść na „równy kil”, po zużyciu zapasów i paliwa i wody. Mamy mieć 28 stóp zanurzenia i ani cala więcej.
Należy ładować maksimum na dwie warstwy, gdyż na trzy groziło zowalizowaniem rolek, co powodowałoby kosztowny claim ładunkowy.
Mocowanie według schematu tzw. metodą olimpijską. Stalówki przeciągane przez środki rolek przypominają kółka olimpijskie. Do tego sztauholc (drewno do mocowania), żabki itp.
Roboty będzie od diabła i sprawdzania również. Wczoraj byłem w ładowni, rozmawiam przez ukaefkę po polsku ze Stachem na mostku, a tu nagle słyszę:
-”Trzebuch, Trzebuch, gdzie jesteś?-
Okazało się, że to obok Kaohsiungu przepływał na jakimś statku nasz kumpel ze szkoły morskiej Janusz Samborski, który nie dość, że mnie usłyszał, to jeszcze poznał po głosie.
Dobę przed Cieśnina Singapurską 11 luty 1998
Statek nabiera charakteru-przestaje śmierdzieć stocznią, a zaczyna nami - załogą.
Muszę przyznać, że zachowuje się jak na razie bardzo dzielnie. Balasty wypompowałem do zera, a z tym były zawsze problemy na Elisabeth, choć w Japonii budowana.
Po załadowaniu na równy kil zatopiłem jeszcze afterpik, dając mu stopę przegłębienia na rufę i dlatego chyba grzejemy 16 knotów. Jutro wjeżdżamy na wody pirackie.
Chief engineer, Witek był już raz napadnięty przez piratów i od tej pory nawet obrączki nie nosi.
Bosmana mam kumatego Filipińczyka, umie robotę zorganizować, na Włochy zamówiłem 2000 litrów farby, na dźwigach liny nasmarowane. Mój wachtowy jest Maladivian i ma imię Abdul.
Jest prawie czarny, ale trudno się czegoś innego spodziewać.
Maladiva to archipelag około 2000 wysep i wysepek zamieszkałych przez 200 000 ludzi.
Pytam z czego tam żyją a on, że z tuńczyków i turystów. Pytam go czy tam rosną jakieś owoce, a on na to, że tylko kokosy, banany, melony, cytrusy i orzeszki ziemne, ale owoce żadne to nie rosną. Owoce dla niego to jabłka….
Jutro wchodzimy w Cieśninę Singapurską.
Tam na kotwicy bierzemy tysiąc ton paliwa i zaopatrzenie. Mam nadzieję, że się w 12 godzin uwiniemy.
A potem przez Malaccę i Sueski do Europy!
Nie byłem już statkiem w Europie półtora roku.
Potem w Ravennie wyładunek powinien trochę potrwać, więc może uda nam się wyrwać na ląd?
Na razie wszystko na tym statku działa, z wyjątkiem klimatu.
Na mostku 30C. Steward mi w kabinie zmienia a to dwa koce, a to jeden a to żadnego. Materac w koi 135 na 205 cm. ale twardy jak diabli pomimo 30 cm grubości.
Karton piwa kosztuje 7.25 dolara. I jak tu nie pić?
A jedna butelka piwa chińskiego Tsing Tao 0.635 l., czyli dwie normalne butelki.
W drodze do Suezu, Ocean Indyjski 19 luty 1998
13 opuściliśmy Singapore, żeby ruszyć w końcu do Europy, a mianowicie do Ravenny, jakieś 100 km na SSW od Wenecji.
Jedziemy po 16 węzłów, jest dobra pogoda i prace pokładowe przebiegają prawidłowo.
W Cieśninie Malacca najedliśmy się trochę strachu, bo dostaliśmy msg, że statek „Fair Spirit” zniknął 7 dni wcześniej z całą załogą. Albo piraci, albo utonął. Z Malakki do południowego cypla Sri Lanki idzie się jak po autostradzie, statek za statkiem. Ach gdzie te czasy, kiedy statek na Oceanie widywało się raz na dwa tygodnie.
W Singapore nabyłem kieszonkowy komputer „Tamaya” do robienia pozycji z gwiazd. Komputer ten zawiera rocznik astronomiczny do roku 2100. Mając go, sekstant i zegarek mogę określać pozycje z gwiazd do roku 2100 na całej kuli ziemskiej. nie korzystając z GPSu. Zważywszy, że rocznik astronomiczny Browna kosztuje 45 funtów szterlingów i jak nazwa wskazuje, jest taki rocznik ważny tylko 1 rok, że tablic HD czy HO nie wspomnę, a za komputer zapłaciłem tylko 350 dolarów amerykańskich (chciał na początku 950 dolarów singapurskich czyli 475 amerykańskich) zarobiłem na czysto 4500 x 1.7=7650 dolarów amerykańskich minus 350 $ (za komputer) 7300 $.Teraz tylko dożyć 2100 roku.
Traktuję mój komputer jako pomoc naukową, której będę używał też na emeryturze na jachcie.
Shipchandler ze szczęścia dał mi jeszcze 500 moich wizytówek z błędem w nazwisku.
Podczas nawiązywania łączności bezpieczeństwa AMVER z duńską stacją Lyngby, operator wiedział, że jestem w załodze i, że jestem „Duńczykiem”, bo zaraz nadał gazetę po duńsku. I jak tu się ukryć?
Dzięki tej gazecie dowiedziałem się, że wojna z Irakiem wisi na włosku.
Dzisiaj tylko 29 stopni więc poleciałem zrobić inspekcję na pokładzie. A jest do roboty dużo.
Armator pod naciskiem instytucji ubezpieczeniowych zobowiązał się do akcji ISM, czyli International Safety Management, co w skrócie polega na perfekcyjnym wyszkoleniu załóg w dziedzinie ratowania życia i wychodzenia sprawnego z wszelkiego rodzaju sytuacji kryzysowych.
Na przykład wszystkie klapy wentylatorów, zejściówki, drzwi wodoszczelne i ogniotrwale mają być ponumerowane, żeby załoga mogła je wszystkie bezbłędnie zamykać.
W ogóle ma być założone 20 ksiąg służących do wglądu w organizację i przebieg szkoleń. Szalupę mamy na rufie „free fall” opuszczać co trzy miesiące. Ogólnie więc roboty nie brakuje.
A po robocie do kojki.
24 luty 1998
Jedziemy kursem NW. Jesteśmy na Morzu Czerwonym, słynnym z tego, że jest tu zawsze najmniejsza wilgotność powietrza i wszystkie statki wietrzą ładownie.
27 rano będziemy w Suezie jak nic się nie przydarzy.
Piszę na prywatnej maszynie w sypialni, bo trzeba ją w końcu wypróbować. Tu mogę sobie do pisania wypić piwko, a przy służbowym komputerze nie bardzo.
Mieliśmy dwa krótkie postoje, ze względu na wymianę wtryskiwaczy. Jest to ważne, bo jeżeli zdążymy na piątek, czwartą rano, to dołączymy do konwoju i zrobimy te 164 kilometry w jeden dzień lądując wieczorem na Śródziemnym. Kosztuje to 5% drożej, czyli według moich kalkulacji jakieś 150 tys. dolarów.
Statki w Kanale Suezkim idą w konwojach. Na taki konwój należy czekać na kotwicy. Konwój formuje się na kotwicowisku - wszyscy po kolei podnoszą kotwice, tak jak ich wywołują przez radio i idą jeden za drugim. Mijanka jest na Jeziorze Gorzkim, gdzie jak pamiętamy nasz „Bierut” i „Djakarta” przestały na kotwicy ładnych parę lat, zanim wojna się skończyła i Kanał uruchomiono.
Wracając więc do sprawy, śpieszymy się, żeby zdążyć choć na szóstą rano.
Jakoś nie idzie mi dobrze pisanie na tej elektronicznej maszynie, nic nie widać co się pisze, dopiero potem pisawka odjeżdża, a tam pełno byków.
Ogólnie jest dość przyjemnie, 28C, a cookowi Fritzowi udała się zupa pomidorowa, więc zjadłem dwa talerze. Natomiast z wołowiny w jego wykonaniu można robić buty i to niewygodne.
Jak człowiek wjeżdża na Morze Czerwone, to jakby dojeżdżał do Wejherowa, prawie w domu.
W ukaefkach słychać znajomą arabską gwarę, nie to co nieznajoma chińska. Poza tym na zamówione w Chinach 50 hoboków farby dostałem tylko 30 i te 600 litrów już mi dawno wypaprali, nawet na nadbudówkę nie starczyło.
I co ja mam teraz robić?
Zarządziłem mycie statku słodką wodą. Wody słodkiej maszyna produkuje dziennie 20 ton, a ja już mam 250 ton w zbiornikach. Na przyjazd do Ravenny mam mieć tylko 400 ton paliwa ciężkiego,70 ton diesla i najwyżej 50 ton wody słodkiej, żeby być na równy kil 28 stóp, bo inaczej nie wejdę do portu. Wodę można w razie czego wylać za burtę.
Mam nadzieję, że w Ravennie te 30 100 817 kg blachy gorąco walcowanej będą rozładowywać odpowiednio długo, żebyśmy mogli trochę odsapnąć.
Roboty jest tyle, że jeszcze nie obejrzałem ani jednego filmu polskiego, których nagrałem sobie 35.
NIESTETY ZYCIE W POLSCE NIE JEST TANIE I ŻEBY KUPIĆ MIESZKANIE TRZEBA SIĘ CIĘŻKO narobić…Poprzedniej linijki wcale nie chciałem pisać dużymi literami, tylko ta głupia maszyna sama tak napisała. Jak się człowiek przyzwyczai do komputera, to potem na takim trupie ciężko się nauczyć.
Ale jak już się namęczyłem i napisałem pół strony to jakoś dojadę do końca.
Stanowczo za duże to chińskie piwo Tsing Tao.640 ml - tyle co dwie puszki normalnego piwa.
Ten Ocean Indyjski minął stanowczo za szybko. Nawet się człowiek porządnie nie wyspał, a tu już Kanał. Nie ma to jak spokojna żegluga przez Pacyfik. No to może prawda, że po dwóch tygodniach kończą się warzywa i owoce, ale cebuli i czosnku nigdy nie brakuje, więc ciężko dostać szkorbut.
Cholera pływałem na statkach od 200 BRT do 150 tysięcy BRT, w rejsach od 2 godzin do 11 miesięcy i właściwie życie zmarnowałem na morzu. A to se ne wrati!
Zawsze jak się napiję piwa, to się robię taki sentymentalny. A co mi z tego życia jeszcze zostało? 20 lat?
15 przepływam, resztę „spędzę” i po życiu.
Właściwie to nawet ładny będzie taki tekst popstrzony poprawkami specyficznych polskich liter. Dużo ciekawiej niż na komputerze, gdzie tekst jest wygładzony do obrzydliwości, a tu się czuje napięcie pisanego na gorąco słowa. Te stare maszyny do pisania mają jednak przewagę nad komputerem.
Mam nadzieję, że tym razem wybiorę się do Dzikich. Będę spał w aromatycznym, pełnym trelów lesie i jadł nieporównywalną z niczym pasztetówkę ze sklepu z Choroszczy. A może i jakaś kania wyrośnie na powitanie żeglarza?
Nawet wódka zwykła smakuje w tym lesie wyśmienicie.
Tamta ziemia ma w sobie jakiś nieporównywalny smak i zapach sobie właściwy, jakiego nie spotka się nigdzie w Polsce.
Bardzo to urodziwa ziemia, choć niespecjalnie żyzna, Jak piękna kobieta, która nie nadaje się na żonę i matkę.
W dalszym ciągu Morze Czerwone, ale już 25 luty 1998
W nocy się trochę rozwiało z NNW, tak 6-7B. Fala bryzga na pokład, ale jest 24C. Przygotowujemy wszystko na przyjęcie egipskiego elektryka i dwóch cumowników. Elektryk będzie obsługiwał reflektor Kanału Suezkiego, a boatmani w razie potrzeby udaję się łódką na ląd i cumują statek, jeśli np. trzeba przepuścić inny konwój.
Muszę powiedzieć, że z przyjemnością wpłynę na Morze Śródziemne, które po różnych Morzach Południowochińskich, Koralowych, Żółtych i Bismarcka wydaje się bardzo bliskie.
Narobiłem okropną ilość zdjęć typu Zachód Słońca, które i tak mi się do niczego nie przydadzą.
Na razie nowy statek zachowuje się jak na nówkę bardzo dobrze. Jak Chińczycy będą takich więcej produkować to zasypią świat i inne stocznie po prostu zbankrutują. Uczmy się chińskiego i jeść pałeczkami. Ja już umiem.
Dziś Fritz zrobił wieprzowinę z czerwona kapustą, nawet zjadliwą.
Ja bym zrobił smaczniejszą, ale nie zrobię.
Powiedzmy zrobiłbym, i wszystkim by smakowała i co? Fritz wstydziłby się do końca rejsu, że nie jest na tym statku najlepszy w gotowaniu i byle amator lepiej pichci niż on.
I na dokładkę wszyscy chcieliby, żebym to ja dalej gotował.
Ale trzeba Fritzowi oddać, że jak rano zaleci na mostek zapach przysmażonego boczku, to mnie żaden wschód słońca nie zatrzyma przed porcją jajówy na boczku.
U Oldendorffa przynajmniej pod kątem śniadań jest jak w PLO.
Stachu Freicher, kapitan, przypomniał mi, że to właśnie w Port Saidzie widzieliśmy ostatni raz w roku 1984.
On kotwiczył na jakimś plowskim „Królu” i ja też byłem na królu Władysławie Łokietku. Przyjechali do nas motorówką w odwiedziny. On był wtedy drugim i ja byłem drugim, a teraz co?
Upłynęło trochę czasu i on jest kapitanem a ja tylko chiefem.
Mam parę lat spóźnienia, ale niestety po wyjeździe do Danii, musiałem zaczynać od zera, choć byłem wtedy chiefem w PLO (1986). Musiałem nostryfikować dyplom i czekać na obywatelstwo, żeby mi wydali dyplom kapitana.
Biednemu zawsze wiatr w oczy.
Patrzę ja na zegarek, a tu już godzina trzecia i za godzinę trza na wachtę pruć. Jeszcze przedtem podstępnie zajdę moich ludzi od tyłu i sprawdzę, czy nie próbują się obijać myśląc, że chief śpi.
Na wachtę przyjdzie oczywiście Stachu, mój kumpel ze szkoły, który pływa u Oldendorffa już parę lat, i będziemy do kolacji „naprawiać Polskę”.
To jest przewaga niewątpliwa nad duńskimi statkami, na których do tej pory pływałem, tej „piły” po polsku brakowało mi ostatnie dziesięciolecie.
28, ostatni dzień lutego 1998
Przed chwilą, o godzinie 1910 zdaliśmy pilota i jesteśmy na Śródziemnym. W Suezie podjechaliśmy na kotwicowisko wczoraj o 1600. Dokonano odprawy i musieliśmy przejechać na drugie kotwicowisko na pozycji 1B.
Można było jechać w Kanał bezpośrednio z poprzedniego kotwicowiska, ale widocznie jak się przeholuje większa ilość pilotów może zarobić.
W nocy miała przyjechać łódź z dwoma cumownikami i elektrykiem. Łódź taką stawia się dźwigiem na pokładzie.
Do nas jednak przyjechały dwie łodzie z pięcioma cumownikami i dwoma elektrykami ( do obsługi reflektora Kanału Suezkiego).
Koło ósmej przyjechał w końcu pilot właściwy i ruszyliśmy w konwoju nr 7 jako siódmy statek z kolei.
Na Jeziorze Gorzkim minęliśmy inny konwój idący na południe.
Elektrycy i boatmani od razu rozłożyli na korytarzach swoje kramiki.
Za trzydzieści dolarów kupiłem 2 tshirty w niby staroegipskie wzory,10 par skarpetek, taką suknię, w której chodzą tutaj faceci i 2 kilo fistaszków. W tę suknię się kiedyś ubiorę jak nie będzie za mała.
Nazywa się ona „gahija”, albo coś koło tego.
Dostałem też listy i Kurier Morski z moim opowiadaniem.
Wymyśliłem zabawę na wakacje. Otóż przy pomocy mojego kieszonkowego komputera astronomicznego Tamaya i ruskiego teleskopu, który kupiłem, będzie można w Dzikich zidentyfikować i obserwować gwiazdy.
(druga sprawa jak, takie nie dość, że zidentyfikowane, ale i obserwowane gwiazdy będą się czuły)
No zjadłem kilo fistaszków, wypijam jedno z ostatnich chińskich piw Tsing Tao i idę spać.
1 marca 1998
Morze Śródziemne chłodne i spokojne. I w ogóle niedziela.
Jak to było? Rosół na stole, Dzierżanowski w radio, znaczy niedziela.
Rosołu nie mamy, ale Fritz upiekł bułeczki na śniadanie, za mało słone, ale nie będę się przypieprzał.
Patrzyłem na mapę podejściową Ravenny - jedzie się ładnych parę mil jakimś kanałem o maksymalnym zanurzeniu 8.5 metra. W telexie stoi, że niby tam jest woda słona czyli 1,025 t/cbm, ale jak nie jest to nie wejdziemy.
8 marca 1998
W Ravennie wyładunek przebiegł bez większych problemów. Natomiast zły byłem na odbiorcę. Od Kaohsiungu prowadziliśmy co sześć godzin zeszyty notowań wilgotności w ładowniach, mierząc temperaturę i wilgotność na zewnątrz i wewnątrz w celu ustalenia „dew point”(punkt rosy) i wentylowania, żeby broń Boże nie nastąpiło skroplenie wody na naszych drogocennych „hot rolled steel sheets”, a wyładowca zeszyty odebrał, podpisał, a następnie wszystko wyładował w deszczu i zwalił w błoto na kei.
Poszliśmy za to w Ravennie na ląd. Było super, architektura jak w starożytnych miasteczkach włoskich, niewysokie, ale proporcjonalnie zbudowane domy z drewnianymi żaluzjami, podcienia i arkady z restauracjami, galeriami. Kilka placów ze starymi, pięknymi kościołami, które co godzinę grzmiały z wież dzwonami.
Koło 1700 ściemniło się a miasto wyraźnie ożyło. Pootwierano sklepy i restauracje, a ulicami ruszyły tłumy ciemno ubranych, niespieszących się ludzi.
Ludzie spacerowali, żartowali i bawili się rozmową.
Jak w „Amarcord” Felliniego, który to film widziałem na jakichś tzw. ”konfrontacjach”, za czasów studenckich.
Koło 1900 weszliśmy we trzech, ze Stachem i Witkiem do jednej z restauracji usiedliśmy w miłym wnętrzu i zdaliśmy się na gust kelnera.
Dostaliśmy najpierw francuską bagietkę i dzban czerwonego wina, potem rosół z ravioli i pastę z sosem.
Wszystko było pyszne, zakończyliśmy ucztę espresso i zadowoleni wróciliśmy na statek.
16 marca 1998 Noworosyjsk
Przybyliśmy z Ravenny wczoraj. Pogoda ohydna. 5C, wiatr i deszcz. Rzuciliśmy kotwicę na 42 metrach głębokości, dołączając do grupy około 30 innych, kotwiczących statków.
Brzegi wysokie, kilkusetmetrowe skały, rzadko zalesione i niezamieszkałe.
W oddali widać miasto-grupę typowo socjalistycznych bloków.
Nasz ładunek jeszcze niegotowy. Zawołał nas Niemiec, supecargo, od którego dowiedzieliśmy się, że w porcie stoi Caroline Oldendorff, a naszego ładunku uzbierali dopiero 3000 ton.
Supercargo (opiekun ładunku) będzie mieszkał na statku, więc kazałem przygotować kabinę.
Witek, nasz chief mechanik mówi, że był tu z wycieczką Almaturu i mówi, że zawieźli ich w miejsce, gdzie Leonid Breżniew jako oficer przystąpił do wojny i wkrótce wygnał Germańcow z Otczizny. Teraz to prawdopodobnie zupełnie zapomniane miejsce, ale chętnie bym je zobaczył.
Dowiedzieliśmy się też, że występuje tu bardzo gwałtowny wiatr, który miejscowi nazywają Bora Bora, spadający z góry i wtedy wyganiają statki z portu. Zważywszy bardzo głębokie kotwicowisko jest niebezpiecznie.
I rzeczywiście. Najpierw zdragowało jakiegoś Turka, że zbliżył się do nas na 1 kabel przed dziób i nie odpowiadał na radio, ruskie na lądzie oczywiście też nie podnosili słuchawki. W końcu nasza syrena go obudziła, w pośpiechu przygotował maszynę i odszedł.
Patrzę ja ci w ekran radaru i patrzę i co widzę? Przecieram oczy, bo im nie wierzę!
Robię osobiście pozycję z lądu raz i drugi.
NAS DRAGUJE i to szybko!
W dziesięć minut zdragowaliśmy półtora kabla.
Ale jak? Kotwica waży ponad 7 ton i jeszcze 8 szakli łańcucha, czyli 220 metrów.
Maszyna na stand by i ciągniemy kotwicę!
I co?
Wyciągnęliśmy, ale sam trzon kotwicy.
Łapy kotwicy zostały na dnie!
Kotwica zrywa się czasami, ale cała, nigdy pół.
Dryfowaliśmy całą noc, a gdy nad ranem się uspokoiło rzuciliśmy lewą, a zaraz zawołali nas, że mamy wchodzić pilot w drodze.
Cóż było robić? Weszliśmy więc.
Port pełen dziur, ale zawalony stalą. Mają potężną produkcję stali. Załadowaliśmy najpierw 10 tysięcy ton „billetów” czyli prętów o przekroju kwadratowym 12 cm x 12 cm i długości 12 metrów. Jedna wiązka ważyła około 9 ton. Potem na innej kei załadowaliśmy jeszcze 30 tysięcy ton „slabsów” czyli płyt 9 x 1.8 x 0.25 m o wadze do 28 ton każda. Łącznie 39,831 ton żelaza.
Pod trapem stał czasy czas wartownik, ale już nie żołnierz, tylko pracownik prywatnej agencji, sprawdzający przepustki, któremu statek musiał płacić kilkaset dolarów dziennie.
Podczas załadunku pomógł mi mój rosyjski z nastajuszczym, białostockim akcentem.
Statek ładowałem z supercargo, Niemcem - Gerhardem.
Kiedyś formen zaczął marudzić po rusku, że nie pasuje mu położenie do szóstki sześciu ostatnich slabsów, bo to, albo tamto. Gerhard nic nie rozumiał i zawołali mnie.
Powiedziałem krótko: „A poszoł ty na chuj ”
Na twarzy formena malowała się radość i zaskocznie.
„Da, da, zdjełaju, kak choczesz, charaszo, charaszo!”
Rosja w Noworosyjsku jest taka: w powietrzu unosi się pył z cementowni, tak, że nie idzie statku domyć.
Miasto i drogi jak u nas w Nowej Hucie w latach pięćdziesiątych (mieszkałem tam i chodziłem do podstawówki). Rynek, na który dotarłem - wszystko prawie turecka taniocha, ale wspaniały koniak.
Ale kupiłem wszystko, co chciałem, łącznie z prawdziwymi dżinsami. Do tego butelkę gruzińskiego koniaku i podróbę szwajcarskiego scyzoryka - nie wiem jaka marka, ale taki czerwony z krzyżem.
Scyzoryk do niczego nie był mi potrzebny, natomiast korkociąg w scyzoryku owszem.
Mieliśmy na statku skrzynkę wina, którego nie mogliśmy otworzyć, bo statek nowy i korkociągu niet.
I kiedy na statku, szczęśliwi w końcu wbiliśmy ten korkociąg w korek, wkręciliśmy go i chcieliśmy wyciągnąć korkociąg wyprostował się, a korek został w butelce!!!
Ale ludzie serdeczni, po każdym zakupie sprzedawcy błogosławili zakup „Niech ci dobrze służy!”
Ostatecznie wino otworzyliśmy korkociągiem zespawanym przez chiefa mechanika, ze śrubki i poprzeczki (na górze).
Na dojściu do Port Saidu 4 kwietnia 1998
W Bosforze dostałem parę listów i zdjęcia 4 letniego syna Kacpra.
Na podejściu do Port Saidu pytają zawsze czy mamy wszystkie urządzenia w porządku. Na dokładkę nie pytają po prostu „Czy macie wszystkie urządzenia w porządku”, bo szło by przyrżnąć głupa. ale niestety pytają tak: ”Czy prawą kotwicę macie w porządku, czy lewą kotwicę macie w porządku? W locji napisano, że prawdopodobnie z jedną kotwicą czeka nas asysta holownika przez cały Kanał Suezki za 20 tysięcy dolarów.
Więc się sypnęło, że mamy tylko pół kotwicy i wpłynęliśmy do Port Saidu, patrzę ja, a co to, a co to?
Cóż to się tak niebieścieni i bieli w oddali, cóż to tak wyszczerza napis
„Falster Link” cumujący w Port Saidzie w roku 1998
EUROPA LINIEN na burcie? Cóż to za znajomy napis GEDSER-ROSTOCK?
Toż to przecież mój poczciwy stary „Falster Link”, prom na którym pływałem 12 miesięcy między Danią a Niemcami!!!
A cóż on tu robi, zamiast przejść na zasłużoną emeryturę (rok budowy 1969)?
Ano nie wiem, czy go sprzedali, czy też był na przebudowie tylko, bo widziałem jakieś roboty spawalnicze.
Ale tylko zrobiłem mu zdjęcie i na tym poprzestałem, bo dochodziliśmy do naszych beczek.
Po przywiązaniu do tych beczek pojawiło się zaraz mnóstwo łodzi i łódeczek, ale trapu nie opuszczam, bo ma wejść tylko agent i doktor od kwarantanny. Pytam więc o agenta, a oni wszyscy są agentami, ze stu, a druga setka doktorów. Niektórzy z agentów zapewniali mnie na dokładkę machając jakimś papierkiem, że to pilny telex. Telex mamy swój, więc się nie dałem nabrać.
W końcu wpuściłem trzech agentów i trzech doktorów i wdarła się od razu grupa bussinesmanów rozkładając swój towar na korytarzach.
Jeden z nich dowiedział się od agenta, że jestem na duńskim paszporcie, zaczął gadać po duńsku, ale po duńsku mu powiedziałem, że mi się jego badziewie nie podoba.
Kosztowała nas ta odprawa 50 kartonów Marlboro.
W moich pracach nad tworzeniem nowych, nieznanych jeszcze ludzkości kolorów w pralce osiągnąłem znaczne sukcesy.
Podkoszulek i skarpetki mam jasnoróżowe, właściwie w kolorze wschodzącego słońca, natomiast kalesonki przecudnie liliowo-wrzosowe.
Niestety nie pamiętam jak do tego doszedłem, czyli co z czym wyprałem..
Kalesonki wyprałem raz z dżinsami i raz z majtkami z Hong Kongu kupionymi w Noworosyjsku, ale też trzeba przyznać, że były oryginalnie błękitne, czyli wszedłem na półprzygotowane tło.
Mam jednak zamiar dalej pracować nad ulepszeniem i pogłębieniem barw uzyskanych w wyniku prania. Niestety nie mam już na czym eksperymentować, bo większość skarpetek i bielizny wyrzuciłem.
Poza tym od dwóch tygodni nie wziąłem do ust mięsa ssaczego czy ptasiego i staram się zostać wegetarianinem. Jem tylko ryby. Cook Niemiec o imieniu Fritz robi w piątki ryby, a w soboty ein topf.
W Noworosyjsku ostatnio przyszedł tzw. shipchandler, ale miał tylko czarny chleb i pomidory. Kupiliśmy co miał. Pomidory krzywe, nieregularne, brudne, ale co za smak i zapach! Cały statek zapachniał pomidorami. To samo z tym czarnym chlebem. Bardzo smaczny i im starszy, tym lepszy. Zniknął błyskawicznie.
Czuję się dobrze i podciągam 10 x na drążku, jak magsiter Mroczkowski w WSM uczył, o porannej wassersztandze nie wspominająć. Może mi się uda zostać wegetarianinem do końca życia.
Indyk 11 kwietnia 1998
Wczoraj na mostku słyszę polską mowę. Podsłuchałem, że odbierają GŁOS MARYNARZA, więc wykombinowałem, że przecież mamy też radiotelex, więc dlaczego nie mielibyśmy i my odbierać?
Zadzwoniliśmy przez satelitę do WARSZAWA RADIO (propaganda jest jak widać do dzisiaj centralnie sterowana), dowiedzieliśmy się kiedy i na jakich częstotliwościach nadają gazetkę i mamy od tej pory codzienne wiadomości.
Dawniej jak pływałem na polskich statkach każda taka gazetka zaczynała się BIURO POLITYCZNE PZPR. Teraz wręcz odwrotnie. Na początku wiadomości z Watykanu, a potem wszystkie uroczystości kościelne.
Jest u nas II mechanik Bułgar. Opowiadał zawsze mnóstwo o Bułgarii na kawie w mesie a wczoraj mówi tak:
-„U nas jest taki port Warna. Nazwa tej „Warna” pochodzi od polskiego króla Władysława Warneńczyka, który zginął tam w walce z Turkami w 1444 roku”-
Dobre, nie?
Dzisiaj lany poniedziałek. Wprawdzie nikt tu nikogo nie polewa, ale zrobimy alarm pożarowy. No i najwyższy czas basen napełnić, żebym mógł w nim wymoczyć moje wychudzone wegetarianizmem ciało.
Wczoraj w mesie wypiliśmy do obiadu parę butelek czerwonego wina i „piłowaliśmy” do późna.
Na każdym statku tyle się dzieje, że człowiek zapomina i jak opowiada to myli fakty i czasy jak nie zapisze.
Kotwicę mamy dostać w ramach gwarancji na Tajwanie, albo w Bangkoku. W każdym razie z biura nie ma żadnych komentarzy, że wzięliśmy w Kanale Suezkim holownik za 20 tysięcy dolarów. Ostatecznie to wina stoczni, że kotwica się rozpadła. Ale druga sprawa, że miała atest Germanische Lloyd.
14 kwietnia 1998
35C, a klimat działa na pół gwizdka, bo nie mają zapasowych pasków klinowych.
Nawaliła maszyna i stoimy, mechanicy reperują.
3 oficer Holender i Filipińczycy mówią, że dziewczynom w Noworosyjsku zapłacili co do grosza i to nie przez nich.( marynarski przesąd- jak się nie zapłaci dziewczynie, to statek spotyka sztorm. To samo jak na statku jest ktoś , kto ma na imie Jonasz) W Noworosyjsku jest Interklub, a w nim Interdiewoczki. Niektóre nawet studentki. W jednej takiej ruskiej nasz Holender się zakochał i nawet przez radio zerwał ze swoją holenderską girlfriend przez telefon. Ma zamiar się ożenić z interdiewoczką z Noworosyjska.
1130 ruszyła maszyna. Najpierw powoli, jak żółw ociężale…ale ona zawsze tak, a potem się rozkręca.
Mamy tu „deckhanda”, czyli młodszego marynarza, który robi teraz za bajkoka. Jest z Malediva i ma jak zapewnia bardzo bogatych rodziców. Zaprasza mnie do siebie na Malediva, wszystko załatwi tzn. pobyt za darmo u niego. Jak sądzić po ciuchach, to rzeczywiście ma na sobie tylko najdroższe marki.
17 kwiecień 1998
Znowu padł silnik. Jest trzecia w nocy, ale jak silnik stoi wszyscy się budzą. Jest lekka fala i przeraźliwa cisza. Słychać tylko skrzyp szalunku. Jutro, czyli dzisiaj wstanie znowu gorący dzień, zważywszy, że już jest 30 stopni C.
Wczoraj minęliśmy Ceylon czyli Sri Lankę.
Jedziemy kursem 089 na Malakkę. Już mam wszystkiego dość czyli po czterech miesiącach. Niestety nie mam wyjścia, bo muszę kupić coś do mieszkania, zważywszy, że moja druga żona kategorycznie nie chce mieszkać w Danii.
Dziś rano Maledivian stał na schodach zamiast być w robocie, więc go pytam czemu nie jest w robocie, a on na to, że bosman go pobił. Kazałem obu przyjść do biura o 0830.
Powiedziałem bosmanowi, że jak tego nie załatwi to jedzie z Bangkoku do domu.
Bosman przeprosił deckhanda i obiecał mu nigdy nie używać siły, a szczególnie noża.
Jest cholernie gorąco i kończą się warzywa, a ja wypiłem ostatni sok pomidorowy. Świeże warzywa dostaniemy dopiero w Bangkoku.
Dzisiaj, czyli 18 kwietnia 1998 roku dzwoniłem do żony i powiedziałem jej, że mam już dość pływania. tego gorąca, wstawania po nocach, rozłąki i w ogóle odkładania życia na później. Jakbym już miał to mieszkanie, to by mnie żadna siła z niego nie wyciągnęła.
Deckhand powiedział, że u nich na Malediva jak ktoś ma więcej niż trzy żony, to się może spodziewać rządowej kontroli, czy go na pewno na nie stać.
I słusznie, porządek musi być.
Deckhand mówi, że niestety ale mąż i dwie żony muszą mieć na miesiąc najmniej 400 dolarów, więc rzadko kogo na to stać. Są jeszcze takie raje na ziemi.
20 kwietnia 1998
Dziś jesteśmy w cieśninie Malacca, między Półwyspem Malajskim a Sumatrą.
Za wyspą zwaną Singapurem, na południe od południowego przylądka półwyspu, skręcamy na północ i mamy 800 mil do Bangkoku, najbardziej obecnie rozwijającego się państwa Azji.
Tailandia, zwana kiedyś Syjamem ma powierzchnię i ludność dwukrotnie większą od Polski.
Ponadto Syjam słynie z kotów i braci syjamskich (w związku z „prawami kobiet” prawdopodobnie w rzeczywistości chodzi tu „siostry syjamskie”, które musiały czasowo udawać braci, w obawie przed męskim szowinizmem).
Będziemy stać na kotwicy na kotwicy, koło wyspy zwanej Ko Si Chang. W locji stoi, że na wyspie tej można dostać świeże owoce i jarzyny.
Robotnicy będą mieszkać na statku. Ale muszą mieć przemysł zważywszy, że importują tyle stali.
Jestem dalej bezmięsny, ale niestety nie schudłem specjalnie, pewnie przez te ruskie smaczne kartofle.
Wachty mamy antypirackie, podwójne, deckhand z radiem na dole, cały statek obwieszony reflektorami, które niby mają wystraszyć piratów. Wszystkie statki zasuwające przez Malakkę świecą się jak choinki.
W kabinie mam 28 stopni, a na zewnątrz 36 i dym z płonącej dżungli. Namysłowski leci z magnetofonu, a ja przy komputerze i co jakiś czas wyjmuję tylko z lodówki soczek pomidorowy, trochę gorszy niż u mojej Babci Misztelowej z Piotrkowa Trybunalskiego. Babcia ta oprócz tego, że robiła świetny sok pomidorowy, całą wojnę walczyła w AK, o czym się dowiedziałem dopiero z książek, już jak umarła.
O dwunastej obiad, szklanka czerwonego wina i do kojki. Potem film z wideo i tak umyka mi życie dzień po dniu.
22 kwietnia 1998
Skręciliśmy już w lewo na kurs 344 i jedziemy prosto na Bangkok.
Wczoraj było urwanie torby w Cieśninie Singapurskiej. Tysiące statków i łodzi idących we wszystkich możliwych kierunkach z najróżniejszymi światłami, albo i bez świateł w ogóle. Jak się wyjeżdża z takiego piekła to człowiek na prawdę odpoczywa.
Przyszedł także telex, że nową kotwicę dostaniemy w Bangkoku, ale zamocować musimy ja sami. Waży 7800 kg. Dostaniemy także domówione 600 litrów farby.
Kartofle i piwo skończyły się wczoraj. Mamy jeszcze ryż i whisky.
Agent z Bangkoku wysłał maila, że on nic nie wie o kotwicy - na szczęście z kopią do Niemiec. Urzędas z Lubeki (przez litość nie wspomnę nazwiska) wysłał zaraz do nas, żeby kapitan sam zaaranżował kotwicę w Bangkoku.
Według niego robi się to tak:
Wchodzi się do sklepu z kotwicami i mówi sprzedawcy:
- Czy ma pan świeże kotwice? To proszę mi zważyć taką 7800 kg. I żeby miała atest Germanische Lloyd.-
Że takiego dopuszczają do telexu?
Kosztowało to już 20 tysięcy dolarów w Suezie, a czym może się skończyć Bóg jeden wie.
26 maja 1998 w drodze z Kaohsiungu do Singapuru.
Na burtach ekskawatory
Czarterujący chce extra zarobić i kazał nam załadować ekskawatory do Anwerpii z Singapuru. Koparki są cholerne bo mają po 20 ton i wymiary 2.93x4.07x9.5 , a mamy wytrzymałość pokładów tylko 1.32 tony/m.kw
Jakby nie liczył dwa razy za dużo, chyba, że postawimy je na pokładzie na
grodziach, gdzie pokład jest najmocniejszy. Ale ktoś musi ryzykować jak czarter chce zarobić. Na dokładkę mamy załadowane w ładowniach 30 tysięcy ton stali w rolach, więc statek jest sztywny.
Najnowsze wiadomości!!!!!!!!!!!
Wczoraj przyszedł telex, że oprócz koparek mamy załadować katamaran na 250 osób. ma 40 metrów długości, więc zmieści się najwyżej na 3 i 4 ładownię.
I jak takiego bydlaka zamocować? Na jedną stronę powinna być dwukrotna waga, więc 256 ton.
Zobaczymy, miejmy nadzieję, że nic z tego nie wyjdzie. Oprócz tego męczę się z opiniami dla załogi, które też pójdą z Singapuru. Chyba napiszę same bardzo dobre, bo nawet jak komuś nie wychodzi, to na pewno wbrew woli i na pewno się zmieni.
Więc ładujemy ostatecznie na pokład 600 ton.
Zadzwoniłem do żony, przyjedzie do mnie na statek do Huelvy do Hiszpanii i pojedzie ze mną do Antwerpii i wróci z Antwerpii do Polski.
Jak pojedziemy przez Suez, będziemy w Huelvie 20 czerwca.
Indyk 9 czerwca 1998
Odkąd wyszliśmy z Malakki wieje silny południowo zachodni monsun. Ma w porywach do 10B, a fala rozpędzona od wybrzeży wschodniej Afryki zmienia się w góry wody, a ja mam na pokładzie 12 koparek po 20 ton.
Mocowaliśmy sami, przyspawaliśmy przy każdej do pokładu po 6 D-ringów, a do każdego z nich samo napinający się 10-tonowy łańcuch, ale dopiero dzisiaj rano poszedłem na pokład po zmianie kursu i zobaczyłem, co taka woda może.
Koparki poprzesuwane do tyłu, przednie łańcuchy napięte, aż pręty napinające wygięte, a łańcuchy ( o spawanych ogniwach) z tyłu wiszą jak pranie. Jedna koparka zgniotła nam rurę odpowietrzającą denny balast.
Jedna z fal wyrwała także z fundamentu stukilowy podest nad rurami, przeniosła go nad ładownią (4 metry wysokości) i rzuciła między dwie następne ładownie. Spawane ogniwa 10-tonowego łańcucha, dłuższe o 1 cm niż wymiar nominalny, a niektóre pozginane jak kółeczka z drutu.
12 czerwca 1998
No, ten cholerny monsun za nami, ale dwa statki tonęły niedaleko o czym powiadomił nas Navtex.
Dojechaliśmy na południe od wyspy Socotra i monsun zrobił się tak silny, że płynęliśmy 4 węzły.
W końcu zmieniliśmy kurs na N i poszliśmy tak 200 mil , a potem, już zasłonięci Socotrą od monsunu na zachód. Plan się powiódł.
Był problem, bo żeby wykonać taki zwrot trzeba było zaryzykować i ustawić się przez parę minut lewą burtą do fali, a jedna taka fala mogła zmieść wszystkie koparki za burtę.
W końcu komenda Stacha : „starboard twenty!”
Statek zdumiony naszą bezczelnością, początkowo szedł dalej do przodu, wzbijając dziób na falach pod niebo i waląc się bezwładnie w przepaście między falami, jakby czekał, że się zreflektujemy nad tym głupim rozkazem, ale potem powoli zaczął skręcać i nabierać szwungu.
Kiedy poszedł 40 stopni w prawo sprawa była wygrana.
Po chwili gnaliśmy znów 15 węzłów z wiatrem, a fala kiwała nas leciutko, ale nawet nie wchodziła na pokład.
Wszyscy wymęczeni jak szmaty dwutygodniowym sztormem odzyskali humory i atmosfera zrobiła się sielankowa. W nocy, koło pierwszej jeszcze jeden zwrot na zachód i uszyliśmy do celu, czyli Zatoki Adeńskiej. Byliśmy tam półtorej doby później.
W Huelvie przyjechała żona. W Antwerpii wyładowaliśmy koparki, tylko dwie nie odpaliły od kluczyka.
7 lipca przejąłem statek od Stacha i przypiąłem sobie pagony z czterema paskami ( dystynkcje z trudem znalazłem w jakimś sklepie w Antwerpii i to cztery paski z pętelka jak Marynarce Wojennej)).
Żona pojechała, a ja załadowałem górę złomu i ruszyłem do Turcji.
Na Śródziemnym ponieważ nadszedł odpowiedni czas zwodowałem pierwszy
raz w życiu free fall szalupę. Wszystko poszło jak należy.
Ładunek z turecki z głowy, teraz do Noworosyjska po slabsy i inną stal
Potem znów daleki wschód, Bangkok i Kaohsiung po stal w rolkach.
Na dojściu do Ko Si Chang
Spojrzałem na termometr na skrzydle mostku. Wskazywał 30C, choć była dopiero siódma rano. Wewnątrz było parę stopni mniej , ale nie tak wiele. Przedzierałem się całą wachtę między tysiącami łodzi rybackich i byłem już zmęczony.
Do kotwicowiska Ko Si Chang pod Bangkokiem zostało jeszcze 20 mil, rybaków na szczęście ubywało i zrobiło się widno.
-Dwie łodzie z prawej-na głos wachtowego wziąłem niechętnie lornetkę.
Dwie duże łodzie jechały prosto na statek. Byłem pewien, że mnie widzą i skręcą zanim ruszę te 50 tysięcy ton o jeden stopień.
Łodzie jednak waliły prosto i były coraz bliżej.
Co jest?
Nikogo nie ma za sterem?
Do baku było z mostku 200 metrów i drugie tyle do łodzi.
Na pokładach łodzi uwijało się kilku rozebranych do pasa mężczyzn.
Nacisnąłem przycisk gwizdka i za chwilę usłyszałem basowy grzmot dziobowej syreny.
Na łodziach żadnej reakcji!
-Piraci? - przebiegło mi przez głowę-tak blisko Bangkoku? -
O skręcaniu nie mogło być już mowy. Tamci wyraźnie chcieli się zderzyć. Za chwilę obie łodzie zniknęły pod krawędzią burty.
Po chwili zobaczyłem jak nasze relingi chwytają haki zamocowane na kilkumetrowej długości bambusowych tykach i kilku ludzi błyskawicznie wspina się po bambusach.
-Piraci! - wrzasnął malujący zrębnicę filipiński marynarz, rzucił pędzel na pokład i zaczął uciekać.
Złapałem walkie-talkie i dałem wachtowemu.
-Leć na pokład i daj bosmanowi. Niech melduje co się tam dzieje!-
-Już są na pokładzie - myślałem - ale tu piraci? Może zmienili taktykę. Pewnie mają broń-
- Mostek tu bosman! - zachrypiało nagle radio-
- Co tam się dzieje na dole? -
- Oni tu przyjechali, bo sobie chcą zająć najlepsze miejsce na restaurację-
Wyszedłem na skrzydło.
Parę kawałków pokładu na rufie było już ogrodzone kolorowymi sznurkami.
Łodzie pędziły za statkiem uczepione na krótkich holach.
„Piraci” zauważyli mnie i radośnie machali rękami.
-Niech was jasna cholera-myślałem -nie mogliście przynajmniej wywiesić flagi z napisem RESTAURANT, a nie tak atakować?
Łodzie, które obległy nas na kotwicowisku nie robiły już wrażenia
Zanim rzuciliśmy kotwicę na burcie było już ze sto osób, w tym połowa ślicznych, młodych dziewczyn, które w eleganckich kieckach i szpilkach wspinały się po bambusach wolniej niż mężczyźni.
Dwie z nich dotarły na mostek.
Miały ciężkie, czarne i ścięte „na pazia” włosy, błyszczące, ciemne oczy, kształtne usta i białe jak śnieg zęby.
Obcisłe, maleńkie sukieneczki opinały „zjeżone” na chłodnym mostku sutki cycuszków i krawędzie majteczek na okrągłych pupciach, nie zasłaniając długich, klasycznie toczonych nóg.
-Sir, telefon-wyciągały kolorowe telefony - tylko 3 dolary za minutę -
Na mostku pojaśniało od uśmiechów na ich smagłych buziach i stwierdziłem, że świat jest jednak piękny.
-Dobrze honey, zadzwonię, ale daj nam rzucić kotwicę-
* * *
„Restauracji” założono sześć.
Cztery na pokładzie głównym i dwie na łodziowym.
Wszystkie wyglądały tak samo. Lada z oszkloną półką, na niej wszystkie możliwe przysmaki, palnik z wielkim wokiem, dwumetrowej długości skrzynia z lodem i piwem, dwa, trzy stoliki z krzesłami, a nad tym wszystkim rozpięty brezent i głośniki z muzyką.
Obok każdej restauracji rozłożono natychmiast „supermarket”, gdzie można było kupić wszystko, co możliwe do sprzedania.
Statek zrobił się gwarny, wesoły, pełen dokerów, kobiet, dzieci i pouczepianych wszędzie płóciennych hamaków.
Załoga była tym wszystkim trochę ogłuszona, ale zadowolona.
Po odprawie usiedliśmy spokojnie w kabinie. Wszyscy tu byliśmy na praktykach ponad 20 lat temu, jeszcze jako praktykanci na plowskich drobnicowcach i wszyscy mieliśmy miłe wspomnienia.
Teraz byliśmy już solidnie po czterdziestce i okazało się, że i w Bangkoku czas w miejscu nie stał.
-Dziś w Bangkoku jest zupełnie inaczej niż kiedyś - zaczął Roman, który jak zwykle był najlepiej zorientowany - dziewczyny dzielą się na „telefonistki” i „saksofonistki”-
-„Telefonistki” rozumiem - elektryk Tony próbował poukładać sobie świat - ale od czego są „saksofonistki”?-
-Też nie wiem, ale wszystkie są śliczne.-
-Są. Chociaż popatrzeć można. Cholera, ale się człowiek postarzał..-
-Fakt, no i już nie kawaler-
-Ja tak. Z odzysku - powiedziałem i ucieszyłem się nie wiadomo z czego.
- Z odzysku, ale i tak pod pięćdziesiątkę. Na to nic nie poradzisz.-
- Ale zadzwonić zawsze można. Dwa razy taniej niż przez satelitę. Dwa dolary za minutę jak się potargować-
-To tak. Ja też chyba zadzwonię-
-Ale właściwie moglibyśmy je wynająć tylko tak do towarzystwa, żeby z nami zjadły-
-Właściwie niezły pomysł. Podobno można je wynająć 40 dolarów za dobę. Ale co z nimi zrobimy jak już zjemy?-
-Mogą przespać się na kanapce. Z resztą pamiętacie? Taka i posprząta i upierze……tak przynajmniej kiedyś było…..Jak tu byłem w 71 to dziesięć dni u mnie mieszkała - uśmiechnąłem się do odległego wspomnienia.
-Ja mam wszystkie koszule brudne - przypomniał sobie Romek.
- A ja nie umiem utrzymać porządku - elektryk Tony rozejrzał się po nas bezradnie.
- No właśnie. Zresztą trzeba pomagać trzeciemu światu. Czasem taka biedaczka ma całą, wielką rodzinę na utrzymaniu-
-Poważnie? No to trzeba im dać zarobić. Nie można tylko myśleć o sobie -byłem wzruszony prawie do łez - Ostatecznie jesteśmy porządnymi ludźmi.
- Jak to się załatwia?-
- Zostawcie to mi - powiedział Roman i wyszedł z kabiny.
Kończyli piwo, kiedy zjawił się z powrotem.
- Jesteście mi winni po 160 dolarów. Wynająłem wam dziewczyny na cztery dni.
Chyba krócej nie będziemy stali.-
- Co? Czyś ty oszalał? Dziewczyna ma cztery dni spać na kanapce?-zawołaliśmy niemal równocześnie.
- Na krócej nie chciały się zgodzić. Zresztą możemy im podziękować po obiedzie i pa, pa…Nie powinny mieć nic przeciw temu, najważniejsze, że mają zapłacone.
-Właściwie koszule brudzą się w tym klimacie bardzo szybko - bąknąłem.
- A ja jestem straszny bałaganiarz - dodał elektryk Tony.
- No widzicie. A tak żeście na mnie wyskoczyli. Będą tu za piętnaście minut, podzielimy się nimi jak przyjdą - ustalił Roman, a oni natychmiast wpadli w panikę.
Najpierw oddałem Romkowi 160 dolarów, a potem poszukałem dwóch używanych koszul, które położyłem na biurku i trochę nabałaganiłem.
- Nie będę jej dawał pieniędzy za nic o nie – myślałem - zresztą mogłaby się czuć urażona taką litością, a tak proszę bardzo. Ona pracuje, a ja jej płacę-
Polałem się Old Spicem, przyczesałem i zapukałem do kabiny Romka.
Trzy panienki napełniały kabinę śmiechem, perfumami i potęgą młodości.
Mówiły nieźle po angielsku, tak jak my. Przedstawiłem się.
Ta, która przypadła mi miała przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, talię jak osa, jej kształtna pupkę opinały „wet look” czarne spodnie, a dekolt i buzie miała taką, że mogłaby spacerować po wybiegach najlepszych domów mody w Paryżu.
Okłamała mnie natychmiast, że ma na imię Soraya i uznała się za moją własność.
Roman wygrzebał z lodówki parę butelek białego wina i namyślał się co zamówić do jedzenia, kiedy Soraya uciszyła nas gestem i wystukała na swoim telefonie numer.
Po paru minutach rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła „restauratorka” z pokładu głównego z dwoma przybranymi sałatą półmiskami.
Na jednym wypoczywało kilkanaście „king prawns”, a na drugim prężyły się homary.
Całe do „sea food „polane było jakimś słodkim sosem i tak pachniało, że uznaliśmy pomysł zjedzenia takiego obiadu za najlepszy w całym rejsie.
Dziewczyny zaczęły obierać z muszli i skorup nasz obiad i karmiły nas same niewiele jedząc.
Zacząłem się poważnie zastanawiać czy Sorai aby na pewno będzie wygodnie na mojej twardej i wąskiej kanapce. Ostatecznie zapłaciłem za full service.
Wszyscy byliśmy inteligentni i dowcipni i w ciemności nawet dość szczupli i tylko z rzadka błyskaliśmy łysinami.
Soraya obierała mi krewetki z taką czułością, że czułem się jakoś specjalnie.
To prawda, była zawodową „panienką” dokładnie dwa razy ode mnie młodszą, ale byłem jeszcze całkiem, całkiem….Może rzeczywiście jej się podobałem?...
Serce zabiło mi żywiej i spojrzałem jej w twarz.
Jej oczy mówiły: To prawda, jestem zawodową „panienką ” dokładnie dwa razy od ciebie młodszą, ale miłość nie wybiera. Czy będziesz miał dość odwagi?”
-Tak, po stokroć tak! - odpowiedziałem jej wzrokiem i nic już dla mnie nie istniało.
Wstaliśmy i wyszliśmy z kabiny.
W drodze przypomniałem sobie o tych idiotycznych koszulach na biurku. Gdzież ona by miała tymi pięknymi palcami dotykać tych brudów….
Poszedłem pierwszy i nie zapalając światła wepchnąłem koszule do szafy.
Zrobiłem „nastrój” zapalając małą lampkę, na stole postawiłem butelkę szampana i dwa kieliszki, a w magnetofon wsadziłem taśmę z koncertem C dur Mozarta.
- Bez przesady – pomyślałem - nie jestem szczeniakiem -
Usiadłem w fotelu i położyłem nogi na stoliku.
Soraya stanęła za mną i zaczęła mi masować kark tak, że przeszły mnie ciarki.
Byłem w niebie. Rozsznurowała mi buty i pociągnęła do sypialni.
Dałem położyć się na koi.
Sama wróciła do saloniku i usłyszałem jak otwiera szampana i napełnia kieliszki.
Po chwili zobaczyłem ją znów, a z mojej leżącej perspektywy była jeszcze wyższa i piękniejsza.
Stała w drzwiach i uśmiechała się podając mi kieliszek z szumiącym szampanem.
Wypiłem go i wyciągnąłem ręce.
Obudziłem się za dziesięć szósta. Leżałem w koi w koszuli i spodniach.
Dziewczyny nie było.
Poszedłem na pokład.
Spotkałem Romka w drzwiach.
- Patrz. Uciekły. Wszystkie. Wczoraj wieczorem. Ale może to i lepiej -
Kaohsiung 6 sierpnia 1998
Kupiłem sobie za 90 dolarów wyścigowy rower i to światłem stopu. I tak się opłaci nawet jak go zostawię na statku. Ładować będziemy ładnych parę dni i szkoda pieniędzy na taksówki.
Ruch na ulicach bardzo intensywny, jedzie się w nurcie rzeki skuterów, z lewej lawina 20 tonowych trucków. Jechałem tak z 5 kilometrów i co widzę?
Dach jakiejś chińskiej świątyni.
Potem znalazłem w pobliżu chińską dzielnicę z uliczkami szerokimi na trzy metry z upchanymi tam sklepikami i restauracyjkami, warsztacikami i miejscami o nieznanym mi przeznaczeniu. Wszystko zapchane tysiącami ludzi i owiane setkami smakowitych zapachów. Od tych zapachów zgłodniałem, usiadłem przy stoliku pod markizą i wybrałem coś wśród tuńczyków, gotowanych w całości kalmarów, czarnych jaj, kurzych łapek smażonych w słodkim cieście, cieniutko skrojonej wieprzowiny, smażonej na słodko w głębokim oleju, piętnastu gatunków sałatek.
Wziąłem w końcu talerz garlic prawns, smażony ryż i smażony bambus.
Do tego wziąłem oszronioną wielką butlę piwa.
8 września 1998 dalej Kaohsiung
Ładują bardzo wolno, bo nie mają gotowego ładunku. Mam tyle czasu, że kupiłem sobie laptop Toshiba, za dwa tysiące dolarów i jeszcze do tego drukarkę Canon. Na kontenerowcu nigdy nie miałbym szans na tak długo wyjść do miasta.
Jasna cholera!
Przysłali z Niemiec samolotem 80 tonową linę do dźwigu, ale lewoskrętną zamiast prawoskrętną. Jak można przysłać pięć kolejnych lin dobrych i szóstą złą?
12 września 1998
Za jakiś tydzień powinniśmy skończyć załadunek i ruszyć do Singapuru. Agent zaprosił nas na jakieś chińskie święto. Było elegancko, wiele stołów, a na nich chińskie dziwolągi. Chief mechanik stracił apetyt, jak mu powiedziałem, że to co teraz je, to zupa z psich chujów.
W tym Tajwanie to w tym roku spędziłem więcej czasu niż w Polsce.
Dziś sobota, pojadę na moim rowerze do miasta. W sobotę biuro w Lubece nie pracuje i nie zasypuje mnie tysiącami telexów.
Przed chwilą przyszedł jakiś gość i powiedział, że mam ładować dodatkowo 9600 ton do Antwerpii.
I co tu najlepszy amerykański film action?
Ja mam taki film na co dzień i to się dzieje na prawdę.
Jedna niewłaściwa komenda (czytaj brak szczęścia) i idziemy w 5 minut na dno. Z takim ładunkiem nie zdążymy nawet pasów założyć.
13 września 1998
Dziś niedziela, a pomimo to pięć minut po północy telex zatrzeszczał (kapitan ma na tym statku wszystkie urządzenia łączności w kabinie, a nie na mostku) i dostałem urodzinowe życzenia od firmy. Pewnie automatycznie, ale i tak to miłe.
22 września 1998
Jadę znowu kursem 217 do Singapuru.
Bycie kapitanem to ciągła walka. Walka z tym, z czym można walczyć, czyli z własnym lenistwem w ciągłej nauce i przygotowaniu się do wszystkiego przewidywalnego i z tym z czym się nie da walczyć, czyli z pechem.
Z tym pierwszym walczymy ucząc się w szkołach morskich, zdobywając doświadczenie na tysiącach wacht morskich, przekopując setki książek, roczników i poradników, a z tym drugim modląc się do Boga, bo to jedyne, co można jeszcze zrobić.
Piękna to wiara pozbawiona dewocji i obłudy i pełna pokory i świadomości własnej małości w porównaniu z potęgą Natury i Prawdopodobieństwa.
Prosisz więc Boga tylko o trochę szczęścia, dla twojego statku, dla tej maleńkiej kropeczki pełznącej przez oceany, na której dwudziestu paru mężczyzn najróżniejszych kolorów i języków poci się tyrając dla swych wytęsknionych rodzin, czytających setki razy otrzymane listy i ciułających na drogą telefoniczną rozmowę i ufających ci, że bezpiecznie dowieziesz ich do domu.
24 września 1998
Pogoda szara i mokra. Po tajfunie Vicky, który zatopił jakąś ferę uspokoiło się i nie ma wiatru ani fali.
Poprzedni raz kiedy tu szliśmy powietrze było ciężkie od dymu tysięcy mil kwadratowych płonącej dżungli, newsy radiowe ciężkie od potężnej afery korupcyjnej prezydenta Suharto. Dwieście milionów ludzi żyje tu na siedmiu tysiącach wysp i wysepek.
A ja w Europie schodzę i jadę do mojego domu i moich bliskich.
10 października 1998
Po przejściu Singapore Strait, w Philipe Channel, o drugiej w nocy, kiedy zmęczony, ale zadowolony wyszedłem na skrzydło, żeby odetchnąć, coś mnie tknęło, żeby się obejrzeć. Patrzę w dół na wodę i co widzę? Piroga bez świateł z 6-7 osobami metr od rufy z prawej burty, a w rękach kilumetrowe „bamboo sticks” z hakami na końcach, gotowi, żeby wspiąć się na burtę. Dosłownie i miejsce i czas doby jakby opisany w locji napad piratów. Zacząłem gwizdać na palcach, żeby obudzić moją antypiracką wachtę na pokładzie, bo każda sekunda była bezcenna. Jak już się wdrapią, zaczną zabijać. Krzyknąłem do drugiego, żeby krzyknął przez radio do VTIS (Vessel Traffic Information Service) , żeby podał pozycję i powiedział, że mamy napad piratów. Nie przestawałem się drzeć na skrzydle w czym wachta na pokładzie mi pomagała. Piraci jakby się zawahali, jechali jeszcze parę minut za statkiem i w końcu skręcili w prawo i zniknęli w ciemności.
Tym razem się jeszcze raz udało.
Zamustrowałem 15 stycznia w Kantonie , a zmustrowałem 22 października 1998 w Bilbao, pływałem ponad 10 miesięcy.
God be good to me, thy Sea is so wide and my ship is so small.
Inne tematy w dziale Rozmaitości