Tego dnia padało i dwa zielone parasole przed barem ociekały wodą. Zbyszek stał za barem i patrzył ponuro w okno, a Tomasz udawał ze gra w bilard. Stukał kijem w kule tylko po to żeby coś robić. Przez otwarte drzwi słychać było szum deszczu i czuć zapach letniej burzy.
W barze nie było w ogóle klientów.
Dochodziła 11 rano i nie zanosiło się na poprawę pogody. Nie wyglądało na to, żeby jakiś klient zabłąkał się w te okolice.
-Cienko dzisiaj będzie - Zbigniew usiadł na stołku przy barze i westchnął.
-Na razie na czynsz mamy, a poza tym ciągle jeszcze pływam. Podobno jak się otwiera jakikolwiek biznes to pierwszy rok się dokłada, a potem dopiero zarabia.-
-A jak my długo to mamy? Dwa, nie dwa i pół miesiąca. Eee, to jeszcze masę czasu do roku.-
-No tak, ale większość klientów to turyści. Marynarzy prawie nie ma. Statki rzadko cumują w porcie, nikomu nie po drodze. A kontenerowce...wiesz sam.6 godzin i w morze...-
-Może ruszy się trochę jak zaczną znowu eksportować węgiel..-
-Nie wiem. Ale lepszego pomysłu na życie nie mam...-
Nagle z ulicy usłyszeli ich chlapiące kroki biegnącego człowieka i za chwilę w wejściu stanął jakiś wielki chłop.
Miał na sobie ociekająca deszczem żółtą ceratową pelerynę.
-Good morning.-
-Good morning,sir.-
-Do you have some cofee.....and something to eat?-*
Obcokrajowiec nie znal widocznie polskiego.
-Kawę jaką pan chce, espresso, cappuccino, neska, ale z jedzeniem będzie o tej porze gorzej. Chyba ze panu przyniosę hamburgera....-
-OK, niech będzie hamburger. Espresso prawdziwe?-
Tomek chwycił parasol i ruszył do wyjścia
-Prawdziwe espresso- Zbigniew był bardzo dumny z nowego sprzętu do parzenia prawdziwej espresso i swoich umiejętności. Z puszki z napisem “espresso” nasypał ziarnistej kawy do młynka. Razem z wyciem młynka rozszedł się wspaniały zapach kawy.
Przybysz wciągnął aromat z przyjemnością.
Gość otrzepał w wejściu swoją żółtą pelerynę i usiadł. Był tęgi, siwawy i miał eleganckie okulary.
-Jestem ze statku. Przywiozłem kukurydzę z USA. Mamy stać tu 4 dni. wiesz prawie 70 tysięcy ton.-
-Duża załoga?- spytał Zbyszek z nadzieją.
-Dwadzieścia jeden osób. Dwóch Polaków. Chief engineer i chief oficer.-
-Mógłby pan to porozdawać załodze?-Zbyszek wręczył gościowi parę wizytówek baru z adresem
* dzień dobry. macie kawę .i coś do jedzenia?
-OK. No problem.- uśmiechnął się tamten.
Espresso już prychało w maszynie. Zbyszek nalał kawy do maleńkiej filiżanki, postawił na tacy razem z łyżeczką i cukrem w płynie.
I nagle postanowił zażartować z gościa. Spod kontuaru wyciągnął trzydziestocentymetrowy automat do sprzedaży cukierków.
Postawił wszystko przed gościem.
\-To – wskazał automat – jeśli pan jest bardzo głodny. Wrzuca się złotówkę, naciska tutaj i wyskakuje orzeszek, cukierek, albo plastikowy pierścionek. Dwa do trzech, że coś do jedzenia.-
-A to dobre - zaśmiał się gość - Czegoś takiego jeszcze nigdzie mi nie podali!-
Zaczął szukać zaraz drobnych i po chwili rozwijał z papierka owocowy cukierek.
-Wiesz, tak na prawdę, człowiekowi niewiele trzeba do życia-powiedział ssąc cukierka. Człowiek musi być na morzu “tough man”. Twardziel. Pływałem kiedyś na wielkim węglowcu. Był niebieski z pomarańczową nadbudówką i miał grubo ponad ćwierć kilometra długości..- zezował na Zbyszka, ale ten zamienił się w słuch ...-więc miał ponad ćwierć kilometra długości i prawie 50 metrów szerokości, a kiedy ładował na full 145 tysięcy ton zanurzał się na ponad 17 metrów.
Był krowiasty, a podróże które odbywał były równie nudne jak on sam. Jechało się z English Channel tygodniami tym samym kursem, najpierw na wyspę Flores na Azorach, a potem na cieśninę Sombrero i wreszcie na węglowy terminal w Kolumbii – Puerto Bolivar. Z powrotem do Europy jeździliśmy ta samą droga, no czasem przez Pentland Firth. Niekiedy wysyłali nas po węgiel do Richards Bay w Afryce Południowej lub do Baltimore albo na Mississippi. Wszędzie tam czekały na nas takie same złowrogie, zakurzone węglowym pyłem pajpy*
sypiące po dziesięć, dwadzieścia tysięcy ton na godzinę, nie dające żadnej szansy na wyjście do odległego przeważnie miasta. Spędzaliśmy więc czas w brzuchu naszego potwora jak umieliśmy najlepiej. Graliśmy w bingo i brydża, moczyliśmy się w pomalowanym na niebiesko basenie. Organizowaliśmy grille i różne popijawy, nasza wideoteka miała ponad 500 tytułów, ale statek i tak miał opinie domu rencisty.....
Tomek pojawił się nagle w drzwiach, ale kiedy usłyszał opowieść z przesadną ostrożnością wszedł i położył na stole przed opowiadającym dymiącego hamburgera na papierowym talerzyku.
Gość skinął głową.
-Załogę zmieniano co trzy miesiące - podjął na nowo –więc się w końcu do niego jakoś przyzwyczaiłem, a nawet polubiłem...
Kucharza mieliśmy dobrego, który zapewniał, że kiedyś gotował w hotelu Hilton, a dwie stewardessy pozwalały nie zapomnieć jak wygląda kobieta, no i znało się ten statek jak żaden inny...
* rury sypiące węgiel dostarczany taśmociągiem
Podczas załadunku wypompowaliśmy 60 tysięcy ton wody balastowej, robiliśmy wprawnie “draft survey”* podpisywaliśmy papiery i rzucaliśmy cumy.
Potem długi nudny przelot, w którym śledziło się listę załogi, kto też ma urodziny, żeby zrobić popijawę, zazdrościło się aktualnym wybrańcom stewardess, dzwoniło się czasem przez satelitę do domu, gadało tysiące razy o tych samych sprawach, a wydarzeniem był nawet ćwiczebny alarm szalupowy...-
Na dworze przestał szumieć deszcz i pojaśniało. Pojawił się nagle wczorajszy gość w ortalionowej kurtce i skipperskiej** czapce. Pokazał Zbyszkowi wskazujący palec na znak, że chce jedno piwo i siadł pod ścianą.-
Opowiadający skinął mu głową i się uśmiechnął.
-Tym razem - zaczął znowu jechaliśmy z Ameryki przy idealnej pogodzie. Flauta od rzucenia cum, codziennie niezmiennie wstawało słońce, choć w miarę posuwania się na północ kulminowało coraz niżej. Nastrój na statku był wczasowy. Dojechaliśmy do Azorów bez jednej zmarszczki na wodzie.
I właśnie zastanawiałem się czy nie zrobić ćwiczebnego alarmu szalupowego, z opuszczeniem lodzi i opłynięciem statku dookoła, kiedy napatoczyliśmy się na ten jacht.
Był to jacht przebudowany z drewnianej rybackiej łodzi, z poobdzieraną farbą, z szarymi żaglami wiszącymi teraz jak pranie na sznurze, dającymi obdartusowi na pokładzie trochę cienia. Dostrzegł nas więc uniósł trochę głowę i machnął ręką.
Moja pierś wezbrała dobrocią dla żeglarza i potrzeba zrobienia dla niego czegoś, tym bardziej, że i tak mieliśmy opuszczać szalupę.
Zawołałem go przez UKFkę.
Odpowiedział natychmiast.
-Skąd płyniesz i dokąd?
-Z Tasmanii, Hobart do Plymouth w Anglii.-
-To kawał drogi. Żadnych portów po drodze?-
-Żadnych. Od pięciu miesięcy.-
-Twardziel - myślałem-pewnie umiera z głodu.-
-Nie potrzebujesz nic? Żarcia, papierosów?-
-Nie Cap.*** Dziękuje. Mam jeszcze pół kilo soli, siedemdziesiąt dwa kartofle, wczoraj był deszcz, więc nałapałem w żagiel trochę wody. Znalazłem na pokładzie dwie ryby latające. Nic mi nie trzeba.-
Na mostku rozmowie przysłuchiwało się już pół załogi.
Myślałem, że żartuje, więc nic nie mówiłem. Tamten też nie.
Ale po paru minutach UKFka odezwała się.
-Wiesz, jakbyś mógł, zadzwoń do mojej żony – tu podał numer telefonu – powiedz jej, że spóźnię się koło dwóch miesięcy, nie ma wiatru, cholera!-
Na dworzu świeciło słońce. Gość ugryzł zimnego hamburgera.
* obliczenie ilości załadowanego ładunku na podstawie zanurzenia statku
** skipper –szyper –dowódca statku
*** skrót od Captain -kapitan
Inne tematy w dziale Rozmaitości