Kopenhaga, 5 lipca 1990
Żaden człowiek przed czterdziestką tak na prawdę nie wierzy, że musi umrzeć. Tak naprawdę i ostatatecznie.
Że zostanie po nim brązowy, spróchniały czerep, który można bezkarnie kopnąć, a on potoczy się posłusznie po ziemi gubiąc zęby.
Kiedy już tę czterdziestkę przekroczy i zaczyna się zamieniać w trupa i chciałby to życie możliwie przedłużyć, zauważa, że nieżyjący poeci i malarze sa dużo wartościowsi niż żyjący, bo owiani są tajemnicą śmierci.
O milczenie !
Jakże jesteś wymowne !
Mówiesz, co chce usłyszeć żyjący !
Chciałbym, żeby ktoś przewracał karty mojego życia, kiedy już umrę, albo w najgorszym razie przeżyć ten kawalek życia sam jeszcze raz.
Zapisać swoje myśli.
Jeśli się kiedyś okażą podobne do myśli czytającego, jest szansa na powodzenie dziennika – patrz, ja też tak myślałem - powie czytający i poczuje się równy temu, który napisał, choć tak na prawdę może go przewyższa, a nie zapisał nic, bo jest leniwy, albo mu sie długopis wypisał.
Dziennik wydaje mi się wartościową formą, bo nie ma żadnych aspiracji i wszystko można wpakować pod ten wygodny szyld.
6 lipca 1990, dalej Kopenhaga
Leżę w łóżku w kopenhaskim domu marynarza. Za parę godzin będę leciał na statek.
Trochę się cykam, dawno nie pływałem na dużym statku. Na dokładkę załoga czysto duńska, a ja jedyny Polak i to zadziora.
Będą mi patrzeć na ręce, więc muszę być perfect.
Wczoraj spacerowałem po kei królewskiej i patrzę – polski jacht POLONIA.
Na pokładzie dwaj starsi panowie i z 10 jungów. Panowie mało sympatyczni i w ogóle wszyscy z Warszawy.
Bali się ze mną rozmawiać – może wydałem im się być podejrzanym NATOwskim szpiegiem.
Poza tym ubawiła mnie sytuacja na kei wodolotów do Malmo. Elegancki dworzec wodolotowy, a obok mała keja, dworca brak, ceny do Malmo wypisane byle jak flamastrem, ale za to trzy razy niższe n iz na dworcu wodolotowym.
A linie te obsługują dwa polskie wodoloty-OPAL i SZMARAGD.
Na końcu mojego spaceru doszedłem do dworca morskiego do Świnoujścia. Dworzec był nowy i puściutki.
Wszedłem na dworzec, gdzieś tam zadzwoniłem, a kiedy wyszedłem zobaczyłem na chodniku dwie dziewczyny, ani ładne,ani brzydkie. Zapytałem o coś po polsku i po angielsku, ale znały tylko niemiecki i parę słów po angielsku. Wyższa miała na nogach okute kowbojskie buty.
Po komunistycznym wyrazie twarzy wywnioskowałem, że są z NRD.
Nazywały się Gerda i Lotte. Trochę po angielsku,trochę na migi wlekliśmy się przez kopenhaski deptak.
Moje panie co chwilę zatrzymywały się przed wystawami, lub z determinacją kamikadze pakowały się do supermarketów. Nie na wiele było je stać.
Zaprosiłem je do chińskiej restauracji. Chichotały i szwargotały coś po swojemu. Po paru kieliszkach wina zrobiły się zalotne. Do odejścia ich promu zostało jeszcze 7 godzin.
Spacerkiem doszliśmy do mojego hotelu.
Miałem tam jeszcze otwartą butelkę whisky.
Już nie piłem, ale im nalałem do kubków do mycia zębów.
Pogadaliśmy trochę Potem formalna wymiana adresów i zostałem sam.
Razem z dziewczynami zniknęło 1000 koron.
To jednak nie była prawdziwa miłość. Dobrze, że nie poszukały lepiej.
I tak wspominałem jak załapałem się do pracy w EAC firmie. Po rozwodzie w Århus dostałem warunek od Amtu, że mam sie wyprowadzić pod inny adres.
Miłe to nie było - nie miałem ani pieniędzy ani pomysłu dokąd.
W końcu postanowiłem pojechać do Norwegii, bo miałem tam kolegę ze szkoły morskiej Adama .
Adam mieszkał z żoną we Frederikstadt. Przyjęli mnie bardzo gościnnie i pojechaliśmy na drugi dzień do Oslo, gdzie miałem nadzieję popytać armatorów o pracę.
Łaziliśmy po tym Oslo cały dzień, ale niestety nic nie znalazłem.
Posiedziałem więc u nich jeszcze parę dni i wróciłem pociągiem do Kopenhagi.
Zamieszkałem w hotelu i wyspałem się najpierw.
Na drugi dzień bez specjalnej nadziei wchodziłem do wszystkich domów z flagą na maszcie, bo tak można było poznać armatora.
Niestety bez sukcesów.
Stanąłem w końcu przed wielkim pięknym domem z flagą.Nad wielkim wejściem stało
DET ØSTASIATISKE KOMPAGNI.(The East Asiatic Company)
Wszedłem po schodach, a portier wskazał mi wejście do kadr .
Kadrowiec w przywitał się ze mną z uśmiechem i spytał czego sobie życzę, choć na kilometr widać było czego.
Opowiedziałem mu więc, że szukam roboty jako szturman , a on nalał mi kawy i zaczął wypytywać .
Powiedział, że pracę mam na kontenerowcu Boringia i za tydzień mogę lecieć do Rotterdamu na razie za drugiego.
Rozgadałem się ze szczęścia i mówie, że się właśnie rozwiodłem i muszę się wyprowadzić, a nie mam gdzie a on mówi – « Dobra podpiszemy teraz umowę, a potem wypłacę ci akonto 20 tysięcy koron na « udbetaling » (przedpłatę) na mieszkanie « . Myślałem, że żartuje, ale on był bardzo poważny. Na drugi dzień byłem już w Århus, wybrałem fajne mieszkanie dwupokojowe w centrum, koło uniwersytetu, na trzecim piętrze na małej cichej uliczce Falstersgade 45.
Cała czteropiętrowa kamienica z ogrodem należała do czterech osób w tym do mnie.
Dom był zbudowany w roku 1899, ale wyremontowany, a w ogrodzie owocująca czereśnia i druga kuchenna klatka schodowa.
Zapłaciłem ten udbetaling, przerzuciłem graty z Lystrulundu, zamknąłem, klucze w kieszeń i wróciłem do Kopenhagi, skąd mial lecieć mój samolot.
Na tle budynku East Asiatic Company w Kopenhadze (narożny z flagą) 6 lipca 1990
Rano z tobołami poszedłem do ambasady po pasztort, potem wziąłem taksówkę i za piętnaście minut byłem na lotnisku. Miał ze mną jechać jeszcze jeden 2 oficer na ten sam statek. Okazał się z wyglądu być dość irytującym typem, więc postanowiłem, że na statku muszę nad sobą panować, żeby mu nie przylać. Nie mam do takich szczęścia. W myślach nazwałem go wymoczkiem. Nigdy nie widziałem tak bialego człowieka. Można być biały, ale nie aż tak.
W samolocie dostałem wspaniały lunch - czego tam nie było, krewetki, zimna wołowina z chrzanem, a nawet buteleczka bialego wina.W Amsterdamie szybko na pociąg,potem taksówka i jestem na Boringii. (Bornholm po łacinie).
Ledwo rzuciłem klamoty na koje, a już steward przyleciał i mówi,że chief chce nas widzieć.Chief niewysoki i łysięjący.Widać po nim ciagły stand by. Ze złośliwą satysfakcją pokazał nam statek. 2 Radary cuda - nie ma żadnych gałek,wszystko ustawia się wodząc paluchem po ekranie, Zasięg 96 mil. Zwiększyć jasność w prawo się jedzie - zmniejszyć w lewo. I w ten sposób nieslychana ilość funkcji. Nie gasi się tego szatana w ogóle - można tylko ściemnić. I już manewry wychodzimy z Rotterdamu.
Trochę się cykam - jak na manewrach przez walkie - talkie zrozumiem ich byle jaką, duńską wymowę.
I zaraz potem prawie cumujemy w Zeebruge. Było trochę nieporozumień, ale jakoś poszło.
Chief ryczy, żebym mu podał « dybgang ».W książce zanurzenie nazywa się
« amning », ale wiem co to « dybgang » więc mu podaję. Tak samo holownik ładnie w książce nazywa sie « Bugserbaade », ale na statku się mówi « slæber ».
Nikt się mną nie przejmuje - dostaję sztauplan - załadować 120 kontenerów, kilka przesziftować na pokład.
Nawet nie wiem jak otworzyć ładownię. Chodzę niespokojny po pokladzie. Nagle zawisa nade mną spreader gantrycranu, z wielką prędością opuszcza się, podnosi klapę ładowni i stawia ją na lądzie.
A,to takie buty !!!Pierwsza czterdziestka zjeżdża do ładowni. Numer się zgadza. Druga, piąta i za chwilę zmienia mnie wymoczek.
Rzucamy cumy rano, znowu ja na manewrach.Windy wysokie na 2.5 metra zapieprzają jak szalone. Ale radzę sobie i jest mi przyjemnie.
Kapitan wygląda sympatycznie i spokojnie, ale nie chwal dnia za poranka.
Jest 8 lipca 1990 godz.1630. Upłynęły niecałe dwie doby jak zamustrowalem, a w tym czasie było wyjście z Rotterdamu, wejście do Zeebruge,wyjście z Zeebruge, wejście do Le Havre i wyjście z Le Havre. Przeładowaliśmy kilkaset kontenerów, rzucałem kotwicę i nauczyłem się jeździć na dźwigu.
Wczoraj w Le Havre spotykaliśmy Kościuszkę. Jest to kontenerowiec nowocześniejszy niż Boringia. Miał załadowane 4 warstwy na pokład. Nasz pokład świeci pustkami. Kościuszko ładował przez rufę i od góry i o szóstej odcumował. Wszystkie ukaefki pełne polskiej mowy.
Napełniają 47, a elektryk poszedł spać itp.
Frokost po duńsku, a lunch po angielsku na tym statku przypomina przyjecie królewskie jakie alboco.
Dziś paszteciki,7 gatunków sałatek, śledź, łosoś, tatar, kotlety wołowe, wieprzowe, biała kiełbasa, szynka, polędwica, coś co myślałem, ze krem a to była kura pod beszamelem.
Za czterdzieści minut zaczynam wachtę a tu mleko. Niech to krew. W porcie ukefkę zdejmuje się tylko pod prysznicem, a teraz jeszcze mgła.
9 lipca 1990
Wczoraj dopiero była normalna wachta morska. Dochodziliśmy do Ushantu. Pogoda dobra, ale już czuć rozkołys Atlantyku.
Stary przyszedł na mostek nauczyć mnie wypełniać duński raport nawigacyjny. Jest dużo prostszy niż polski, ale i tak trzeba uważać, żeby się nie pomylić.
Potem dał mi parę zadań na obsługę superradaru, ale wykonałem je bez problemu, więc poszedł spać.
Zamieniłem parę zdań z moim wachtowym. Potem sprawdziłem NTM. Mapy mniej więcej poprawione, ale dużo NTM brakuje. Na szczęście to liniowiec i na pewno mniej poprawiania niż w trampingu.
Jestem zadowolony. Dania ma bardzo zamknięte i nieufne społeczeństwo. Żeby załatwiać robotę na byle cosasterze wykonałem 122 rozmowy telefoniczne. Skipper słyszał przeważnie obcy akcent i dziękował. W końcu udało mi się załapać tutaj. A już chciałem jechać do Niemiec. Ale tam też problematycznie.
Najgorzej jak się człowiek zada za mocno z kobietą. Kobiety są jak whisky, powinno się ich używać z umiarem. Najgorzej jak się zacznie budować jakieś wspólne plany. Wszystko zawsze przerobi po swojemu i odwróci kota ogonem. Po cholerę mam się z kimś liczyć? Życie jest na to za krótkie.
Najgorsze, że nie mam na tym statku żadnego słownika. Wszystkiego muszę się domyślać, a czasami są to rzeczy naprawdę skomplikowane.
Dziś zdałem sobie sprawę, że nikt z rodziny,ani znajomych nie wie właściwie gdzie jestem.
Zadzwonię chyba do brata i powiem.
. . . .
Zasuwam do Afryki Zachodniej na Boringii
Tradycyjne zdjęcie pod kominem, jak na każdym statku.
10 lipca 1990
Zepsuł mi się zegarek, nie mogę przestawić czasu, muszę za każdym razem odejmować dwie godziny. Zaczyna się tropik, ciepło ale jakieś mokre, nieprzyjemne, jak w pralni.
Jako marynarz czy przedtem kadet wlekliśmy się miesiącami przez takie tropiki. Waliliśmy młotkami na pokładzie całe dniówki odbijając rdzę, patrzyli na niemiłosiernie wlokące się wskazówki zegarka czekając na przerwę. A wieczorem walił się w przepoconą pościel (highpress zwykle nie działał) oczekując przez noc następnej morderczej dniówki.
Budowało si ę w tedy z pudeł i puszek tzw. rekiny za bulajem, żeby złapać choć odrobinę powietrza spowodowaną ruchem statku.
Moje małe SONY radyjko kupione 10 lat temu w Singapurze sprawuje się wspaniale. Ma skaner i zawsze coś złapię, żeby przypomnieć sobie, że gdzieś tam jest jeszcze świat z pięcioma miliardami ludzi, z których każdy ma swoją, choćby najskromniejszą historię.
Jedzenie dawniej było śmierdzące okrętową chłodnią i człowiek przysięgał sobie, że na lądzie pójdzie najpierw do restauracji, żeby zjeść coś co nie śmierdzi. Ale po powrocie zwykle poprzestawało się na paru piwach i wręczało milej jakiś przywieziony z zagranicy prezent, który okazywał się już niemodny.
Niestety nie potrafię ubrać kobiety, najwyżej rozebrać, a i to czasami coś podrę.
Jadę 26 węzłów, nieźle, ale w EAC są dwa statki po 3 tysiące TEU (Zelandia i Jutlandia) co chodzą po 38 węzłów. Mają po trzy silniki B&W i trzy śruby. Łącznie 80 tysięcy koni. Nie wiem jak przy takim zużyciu ta firma może na siebie zarobić.
No cóż wszędzie postęp z wyjątkiem krajów komunistycznych. Stary kazał mi poprawiać chronometr nie z radia tylko z o zgrozo! Z zegara satelitarnego. Mamy tu Transit. Daje pozycję raz na parę godzin kiedy satelita kulminuje.
Duński Almanach okazuje się być przedrukowanym angielskim Brownem, tyle że bez reklam.
Robić gwiazdy przy pomocy satelity, tego jeszcze nie było!!!
Inni oficerowie wyraźnie się mieszają, kiedy poruszam problem pozycji z gwiazd. Znalazłem nawet jakąś kartkę z obliczeniami gwiazd, które komuś nie wyszły. Dziś nie ma horyzontu, ale jeszcze im pokażę. Nie ma to jak stara dobra WSM Gdynia!
Karty nadgodzin mają bardzo podobne do polskich. W ogóle bardzo się dziwię, że nie mówią po polsku.
Dziś poszedłem na mostek i kazałem wymoczkowi, żeby mi trzasnął zdjęcie przy superradarze.
10 lipca 1990
Stwierdziłem dzisiaj, że nic mi więcej nie potrzeba. No, może trochę przesadziłem, przydała by się do koi kobieta. Ale taka, która rano znika.
Przydałoby się też żelazko, bo chodzę w wygniecionych koszulach. Wczoraj dzwoniłem do brata. Rozmowa była krótka, bo spieszyłem się na wachtę, ale wiedzą przynajmniej gdzie jestem.
Posiłek na Boringii-z lewej na jednej podgrzewanej, a drugiej chłodzonej płycie odpowiednie potrawy a na stole z nadstawą inne wyrafinowane frykasy - na łodzi wikingów tatar. Ale na Matejce to było……..
II mechanikiem jest dziewczyna - trochę korpulentna, ale apetyczna. Jak zamustrowałem to mi się przedstawiła na schodach, ale myślałem, że to czyjaś córka. A tu proszę.
Starszy mechanik jest podobny do Ptaszyna-Wróblewskiego. Z tym, że nie gra na saksofonie, ani jak mniemam nawet na fujarce.
Radio malutki, okrąglutki i bardzo sympatyczny. Stary ma 59 lat. Wymoczek, czyli drugi drugi
Jest wymoczkiem, choć to nieładnie, ale tak go w myślach nazywam. Dziś stary kazał mi wziąć linię ze słońca - robię, co jest? Wychodzi 7 mil za bardzo na wschód.
Patrzę patrzę, a ja nie poprawiłem o wysokość oczną. Zaraz poprawiłem i wyszła identycznie jak starego, który obliczeń dokonał na malutkim komputerze . Nie znałem wysokości ocznej, więc wszedłem odwrotnie do tablic i wyszło mi, że 20 m. Ale taki komputerek „Tamaya” muszę sobie kiedyś kupić. Wymoczka też stary sprawdzał, ale podobno nic mu nie wyszło.
Kończę pisać, bo mnie ręka boli.
12 lipca 1990
W nocy wyszły mi Kanary na 90 milach na radarze.
Poza tym w głowie mi się przewraca. Raz chcę kupić dom W Arhus, raz w Kopenhadze, za dobrze mi widocznie.
1820
Odkryłem salon. Bardzo elegancki zapchany kasetami do video i kompletnie pusty. Na dokładkę bar dobrze zaopatrzony i zamiast barmana zeszyt gdzie się zapisuje ile się wypiło.
25 stopień-uruchomili klimat. Grzejemy na Zielony Przylądek.
13 lipca piątek 1990
Jeszcze nic się ni stało, ale jeszcze kupa czasu do północy. W tej naszej mesie to Wersal. Biale koszule ą, ę i gówno przez RZ. Wszyscy jedzą wytwornie i w ogóle.
Dziś potrzebowałem wiertła 2mm.Poszedlem do Ann, II mechanicznej. Oczywiście wiertło zlamałem, ale z bliska to ona jest bardzo apetyczna. Ciekawe kto z nią tego. Bo wybór niestety ma duży.
15 lipca 1990
Wczoraj byliśmy w Dakarze. Mnóstwo czarnych dokerów na pokładzie. Na lądzie byłem dwa razy - zobaczyć zanurzenie na wejście i na wyjście. Nawet nie było czasu kupić makumby. A mieli fajne, szczególnie ogromne bawole rogi. Może drugim razem.
A teraz mamy 9 stopni szerokości i grzejemy do Freetown w Sierra Leone.
Leje cały czas - wiadomo, pora deszczowa.
No już po wachcie, ale przez jakiś czas było widać mniej niż na milę i musiałem zawołać Jespera do obserwacji. Z dramatów miałem jeszcze fałszywy alarm „woda w ładowni”.
No walnę się na kojkę po dobrym obiadku. Ale ten Freetown dał mi wczoraj w kość. Wyładunek spychaczy i ciężarówek na flatrackach, potem normalne kontenery i jeszcze się zdążyłem załapać na pół godziny wachty morskiej. A na dokładkę Peter czyli wymoczek się pół godziny spóźnił. Na lądzie byłem 30 sekund jak biegiem brałem zanurzenie (5.9 m/8.0 m). W tym tropiku jakoś mi spuchła ręka (albo się uderzyłem).Teraz jedziemy do Monrovii. Tam podobno wojna.
16 lipca 1990
Obok eleganckiej mesy oficerskiej jest jeszcze mesa zwana „duty messroom”, dla ludzi w kombinezonach - ile razy jestem w kombinezonie to tam siadam.
Dziś też tam na śniadaniu usiadłem.
Siedziała już tam druga mechaniczka.
A naprzeciw usiadł aspirant Torben. Przystojny, mojego wzrostu i ma 25 lat. Druga była chyba z jego powodu cała w skowronkach.
A Torben mi przypomniał, żeby wpieprzał chininę, bo były jakis przypadki ostatnio malarii, a w Monrovii 5 zgonów. Po wachcie obejrzałem jakis głupi amerykański horror i do kojki.
17 lipca 1990
Leżymy w dryfie, brakuje nam 100 mil do równika. Wejście do Abijanu planowane jest na jutro czyli 18 lipca.
Mamy dryfować do siódmej wieczorem.
Po wachcie znów obejrzę jakiś film, mają ich tu setki. Wczoraj widziałem „Død ombord” o mordercy na jachcie, na Pacyfiku.
1720-dalej dryfujemy. Nudno-oglądam tylko filmy. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej jeszcze nie byłem, choć dobijam 40stki.
Może uda mi się być na lądzie dłużej niż 30 sekund.
Wychodzi na to, że znowu ja będę wchodził i ładował. Nie mam nic do czytania. Czytam więc po polsku jedynie własny logbook.
18 lipca 1990 Abidjan
Mamy stać do wieczora. O 1230 przekazałem wachtę wymoczkowi. Wymoczek jest nieszczęśliwy, bo on oficer z praktyką w tej firmie wieloletnią rozpieprzył podczas wyładunku autobus na flatracku, a ja wyladowalem 5 innych bez najmniejszego draśnięcia. Przekazałem mu więc wachtę i poleciałem do miasta.
Szedłem ze dwa kilometry, bo chciałem sobie zrobić pieszą wycieczkę, ale w końcu wziąłem taksówkę. Wzdłuż okropnie zaśmieconej drogi stały po obu stronach tysiące ciężarówek, a pod nimi spały ogromne ilości Murzynów. Niektórzy sobie nawet powieszali pod autami hamaki. Są biedni, ale nie ma złodziejstwa. Wziąłem dwie taksówki, a za każdym razem łamali licznik. Kupiłem sobie kasetowiec, żeby w kabinie nie było tak cicho i smutno. Właściciel straganu chciał na początku 25 000, zaproponowałem więc 10 000. W końcu wziął 14 000, ale dołożył jeszcze dwie kasety. Po powrocie na statek wszystko sprawdziłem-wszystko działa jak należy. No może za dużo połysku w tym kasetowcu, ale na jeden rejs,,,,
Ale więcej na ląd nie schodzę, najwyżej zobaczyć zanurzenie.
W PLO wszystkie waluty świata nazywaliśmy „chujami”, a na każdego „chuja” wchodziło 100 małych „skurwysynków”. Więc zostało mi jeszcze 1000 małych „skurwysynków”.
Pętał się w pobliżu trapu jakiś stary Murzyn, więc kupiłem u niego siatkę mango.
Ale Murzyn w ramach naszego kontraktu chciał mieć jeszcze, nie wiadomo po co zdjęcie. Mówi, że będę miał go na pamiątkę. Pewnie, że tak. Jak będę za nim tęsknił to będę szlochał spoglądając na jego zdjęcie.
Mechaniczna ile razy się spotkamy uśmiecha się do mnie słodko i zagaduje, choć właściwie bez przerwy jest otoczona gronem torreadorów.
Czuję, że jakbym chciał to bym mógł, ale na razie nie chcę.
20 lipca 1990 Tema
Tema jak Tema, zasuwam od 6 rano –wejście i przeładunek. W Temie stoi jakiś polski „Z”
Na pewno mam tam znajomych, ale jestem zbyt zmęczony, żeby iść z kilometr jak mniemam, a potem leciał na tablicę na 1400.
Grzejemy teraz do Lagos. Czuję się jakbym był na Boringii z 5 lat. W ogóle jest fajnie, ale chce mi się baby. Idę do obejrzeć jakiś film.
Wspominam swoje przyjaciółki. Każda miała jakieś zalety. Ale jak sobie przypominam ich twarze, to zamieniają się w druga mechaniczną.
Kurde ale się zrobiłem sentymentalny!
Dziś zasuwałem 11.5 godziny, czyli nadgodzin za 700 koron.
Moje SONY złapało dziś Wolną Europę. Ale głos zanika, może dlatego, że jesteśmy na równiku.
21 lipca 1990
Jesteśmy w Lagos. Z lewej burty dżungla, z prawej terminal kontenerowy. Pilotówka nazywała się N’kumba, a pilot Bombo, a terminal Abu Abu. Planowałem iść do miasta, ale byłem zmęczony po wachcie i rozładunku, więc nie idę, tym bardziej, że zanosi się na deszcz.
Przyszli sprzedawcy makumb. Kupiłem parę makumb na nowe mieszkanie i paciorki dla dziewczyn. Ale jaja czarni białym sprzedają paciorki!
Kupiłem więc 4 makumby z hebanu. czy to heban diabli wiedzą. Wydałem 400 najra, czyli 400 koron.
Do jednej makumby dołożyłem tweedową marynarkę. Była cieplutka jak zimowy paltocik, a na zewnątrz 35 stopni. Marynarka była na mnie za duża, a Murzyn co ją wziął ważył może 50 kg.
Ale szczerze mówiąc to moje makumby to prawdziwe dzieła sztuki. W Zachodniej Europie byłyby bardzo drogie.
22 lipca 1990 (d. E. Wedel)
0730 odcumowaliśmy w Lagos. Pilot Bombo podjechał na motorówce N’kumba i jedziemy do Duali. Nawet nie wiem w jakim kraju to jest. Chyba w Kamerunie.
Jeszcze tylko Abidjan, Monrovia, Dakar, Teneryfa, Rotterda, Århus. Moje makumby ładnie zasztauowane na kanapie, a mi się nie chce iść na mostek.
23 lipca 1990
Pora deszczowa. Na dokładkę zepsuł się spreader. Statek ma dwa dwudziestostopowe spreadey i jedeną czterdziestkę.
Wszystkie nasze spreadery są nowoczesne, automatyczne z cupsami na rogach.
24 lipca 1990.
Przeładunek odbył się ręcznym spreaderem i rano byliśmy gotowi.
Kupiłem od handlarza trochę ananasów i kabinę mam zawaloną owocami. Ale Murzynów podziwiam. Mają swoją świeżo zdobytą niepodległość i są z niej bardzo dumni. Bieda tu nie ma nic do rzeczy. Trochę jak my, Polacy. Ich terminale kontenerowe nie wyglądają gorzej niż nasz w Gdyni.
26 lipca 1990.
Zostałem zaproszony na whisky do Jessiego. Kabina oczywiście wyklejona gołymi babami i rozmowy marynarskie o babach, jak na wszystkich statkach świata.
Wracając do kabiny w przypływie bohaterstwa nie skręciłem do mesy, żeby coś zjeść tylko wróciłem do kabiny. Żeby podkreślić swoją nową drogę życia pozbierałem do kosza butelki po piwie i obficie posypałem je kapslami.
29 lipca 1990
Wczoraj było pożegnanie elektryka, który odchodził na emeryturę i robił właśnie ostatni rejs.
W barze można było brać co kto chciał, więc wziąłem świeżo wymyślony przez siebie koktajl „Whisky and whisky”.
Potem była kolacja, dobra wołowina i lody. Stary się po północy wemknął do mnie na mostek i robiliśmy a to gwiazdy, a to cp. Pewnie mnie pilnował czy nie jestem wstawiony.
Potem cała załoga się urżnęła
30 lipca 1990
Ciężka robota na pokładzie. Widziałem parę polskich kontenerów. Poza tym wychodził
„ m/s Nowy Sącz”.
Przyszedł telex, że mam zmustrować w Århus, a potem „szybki urlop” i mam mustrować na
„Fionię” (Fionia to wyspa duńska) 28. Jest to bliźniak Boringii i ta sama linia.
2 sierpnia 1990.
Nikt go nie lubi. Wczoraj był załamany - stary nie wiem dlaczego stał z nim na mostku i zszedł dopiero jak ja objąłem wachtę.
Mnie natomiast spotkało coś, co mi się nie zdarzyło nigdy na polskim statku. Załoga powiedziała, że mnie lubi i że szkoda, że schodzę.
Nie wiedziałem jak się zachować.
3 sierpnia 1990.
Jesper ma doła. Typowe, rodzina, tęsknota, samotność itp. Powiedziałem mu, że sam sobie musi dać z tym radę.
Stary jest dla mnie za to coraz bardziej przyjazny.
No, trzeba się szykować do zejścia. Kupiłem słodyczy dla dzieci i Chivas Regal dla siebie.
Fajny statek, oby na „Fionii” było podobnie.
5 sierpnia 1990
Weszliśmy w kanał Angielski. Pogoda jak dzwon, wyż 1030, Wolna Europa pięknie odbiera. Jutro rano Rotterdam a 8 sierpnia Århus.
6 sierpnia 1990
Już po Rotterdamie. Nie ma jak to stare dobre drobnicowce. Stało się w portach po trzy dni.Te czasy już nie wrócą. Nawet masówkę wożą teraz w kontenerach.
Wczorajsza wachta to była prawdziwa przyjemność. Wychodziłem z Rotterdamu i jechałem, aż do skrzyżówania z rutą na Hamburg. Widzialność piękna, chłodno, a ja gnałem spokojnie 22 węzły.
Wyprzedzałem wszystkich bez litości a ARPA jeżyła się ich wktorami, ale mój wektor był najdłuższy. Kurde jak ja lubię mieć taki długi wektor!
God be good to me, Thy Sea is so large and my is ship so small.
Inne tematy w dziale Rozmaitości