A “Dar Pomorza” właśnie wyszedł ze stoczni, pozbawiony rei i o ile dobrze pamiętam chyba nawet bombramsteng. Mieliśmy uzbroić go sami.
Upchaliśmy zawartość naszych worków żeglarskich w maleńkich szafeczkach i zjedliśmy nareszcie coś porządnego. Dostaliśmy nowe numery okrętowe, hamaki i pościel. Tym razem trafiłem do trzeciej wachty, na przytulnym, kameralnym trzecim tweendecku, gdzie wchodziło najwyżej 40 osób. Naszym bosmanem był Paweł Kotowski, który słynął z tego, że jego wachta zawsze była najszybsza w stawianiu żagli i innych żeglarskich sztukach.
Nasz dzień zaczynał się wcześnie rano od ciężkiej pracy, czyli zbrojenia statku, malowania padunów i wantów**, wymiany weblinek***, wyciąganie z żagielkoi żagli i mocowaniu ich na rejach i sztagach i milionów innych czynności, koordynowanych sprawnie przez bosmanów.
Zbroiliśmy nasz “Dar” szybko, wiec co dzień wyglądał coraz bardziej bojowo. Wiele gordingów i gejtaw wymieniliśmy na nowe, więc lśniły bielą, a załoga przypominała jak się “klaruje” żagle “na portowo”.
Taki “portowo sklarowany” żagiel miał być wielokrotnie złożony na rei i przywiązany sejzingami**** tak, żeby go z pokładu nie było widać, co starszy bosman Antoś sprawdzał przez lornetkę.
Odwiedzało nas mnóstwo pracowników szkoły z najróżniejszym galonami na rękawach.
Czego tam nie było, paski grube, winklami, pętelkami, zawijasami, gęsimi piórami itd.
My wiedzieliśmy już jednak, że liczą się tylko cztery proste paski i kotwiczka, bo to oznacza prawdziwego kapitana, a jeśli zamiast kotwiczki jest śruba, to starszy mechanik, a błyskawica elektryk. Ochmistrze zaś mieli gęsie pióra na rękawach.
W końcu nadszedł czas pożegnania. Był wieczór, na Skwerze grupa ludzi i chyba nawet orkiestra.
Rzuciliśmy w końcu cumy i szpringi na dziobie i rufie, przedefilowaliśmy południowym wyjściem i zmieniliśmy kurs w lewo, na morze.
*najpopularniejszy rocznik astronomiczny
**skośne liny z masztów do burt, lub marsów i salingów
*** krótkie linki poziome na wantach (do wchodzenia na maszt)
**** krótkie linki do mocowania sklarowanych żagli
Żegnająca nas orkiestra “were growing smaller with with the distance”* (Władyslaw Kanik “English for ships officers”).
Bosmani nie dali nam długo szlochać i tęsknić. Podwachta i nadwachta do hamaków, wachta do “zejklaru”.
Choćby się chciało opowiedzieć rejs na “Darze Pomorza” jak najpiękniej, to nasze życie składało się przede wszystkim z ciężkiej pracy. Korzystało się z każdej okazji, żeby się przespać.
Kiedyś zasnąłem na mokrym pokładzie, w mokrym drelichu, spożywszy uprzednio surową cebulę i kawałek chleba z solą otrzymany od kucharza. Nie było ani chwili czasu na przemyślanie i rozważanie piękna.
Nasz stary MAN pykając rozmyślnie, obracał naszą dwuskrzydłową śrubę i pchał nas z prędkością sześciu węzłów przez cieśniny duńskie i wypchnął nas w końcu na wietrzne Morze Północne. Tam MAN ścichł, a my sprawnie postawiliśmy żagle.
”Dar” pochylił się na zawietrzną i rozpędzał się w stronę białych skał Dover.
Skał nie było widać, przed samym dojściem spowiła nas gęsta mgła. I tam wlaśnie osiedliśmy z pilotem na mieliźnie.
Holowniki “Danzig” i “Stettin” ściągnęły nas z niej i chwilę później dopchnęły nas do falochronu. Zacumowaliśmy prawa burta.
Zrobiliśmy “portklar”, przebyliśmy odprawę i zaczęliśmy szykować się do wyjścia do miasta.
Pierwszy raz w życiu byłem za granicą, niestety za jakieś przestępstwo typu ”nieznajomość lin” miałem w pierwszy dzień BW.**
Pętałem się więc po pokładzie trawiąc z goryczą swój los.
Falochron, przy którym cumowaliśmy był długi i nagle zauważyłem sylwetkę kolegi, który już wracał z miasta, dosłownie po godzinie. Kolega ten przyspieszył i wbiegł w końcu na statek, zniknął w toalecie, a po wyjściu powiedział.:
-Kurde, na każdych drzwiach napisane “closed”***, a wszędzie zamknięte, odlać się nie można!-
* ang. ”malała z odległością”
** bez wyjścia
** *ang. ”zamknięte”
Na drugi dzień byłem już po karze, więc w przepisowym mundurze wyszedłem do Dover.
Podobało mi się. Kolorowe domy i samochody, ludzie na luzie i sympatyczni.
Fajnie było tak beztrosko spacerować, wiedząc, że michę i hamak ma się za darmo na statku.
Wysłałem jakieś kartki i już rzucaliśmy cumy.
Znalazłem sobie na “Darze” ulubione miejsce, pod bakiem tam gdzie łańcuchy kotwic przechodziły przez kluzy. Kładłem się tam w każdą wolną chwilę i patrzyłem przez kluzę na wodę.
Ciemne wody Kanału Angielskiego zamieniły się wkrótce w prześwitujące pod słonce na seledynowo wodne góry Północnego Atlantyku.
Dziób zanurzał się i wynurzał na fali nieskończoną ilość razy, przeciwstawiając ciężarowi statku swoją wyporność. Tą wypornością unosił także moje 81 kilogramów, za co mu byłem bardzo wdzięczny.
Czasami przez kluzę obserwowałem stada wesołych delfinów. Prowokowały do zabawy, podpływały bardzo blisko, co jakiś czas otwierając na głowie zawór i wciągając przez niego powietrze.
Z kabelgatu dochodził zapach lin i dziegciu, słychać było w oddali tupot wachty i gwizdki bosmanów. Z kambuza niosły się zapachy obiadu i słychać było szuranie przesuwanych garnków. To były piękne chwile prawdziwego życia.
Długimi halsami zmierzaliśmy do Kadyksu w Hiszpanii. Życie płynęło odmierzane “szklankami”, nasze drelichy wyblakły od słońca i morskiej wody. Między wachtami drzemaliśmy w sali wykładowej, w której coś tam nam tłumaczono.
Czasami braliśmy tłumnie sekstantami wysokość słońca i liczyliśmy “delty h”*
Zrzynaliśmy od siebie sprawozdania z linii pozycyjnych. Najbardziej w cenie były sprawozdania Wietnamczyków, bo oni mieli najmniejsze “delty h”, co jak nam się zdawało, świadczyło o precyzji obliczeń.
Pewnego dnia, za mgiełka zobaczyliśmy ląd.
Jakieś białe domy, z pomiędzy których wystrzeliwały w niebo najprawdziwsze palmy.
Niewrażliwi jednak na widoki bosmani zagnali nas na reje robić portklar. Starszy bosman już czekał z lornetką.
Na redę wypłynęło do nas wiele hiszpańskich łódek i stateczków, żeby nas powitać. Był między nimi wycieczkowy stateczek z dziećmi.
-Patrzcie dzieci, to jest żaglowiec ,a te poprzeczki na masztach to reje - tłumaczył pewnie dzieciom pan nauczyciel
Stateczek puszczał okropną ilość dymu, a gdy podpłynął bliżej zapiszczał swoją cienką syreną.
Nasz Komendant uwiesił w odpowiedzi linek naszych tyfonów, podobno pochodzących z pancernika “Gneisenau”.**
Grzmot, który się rozległ był jak grom, albo huk armaty, otwieraliśmy usta, żeby nie ogłuchnąć.
Spod burty czmyhał wystraszony stateczek z wrzeszczącymi ze strachu dziećmi. Niestety nie mieliśmy innego gwizdka.
Zacumowaliśmy po prostu w mieście, o krok od barów, dziewczyn i palm, ale okrutna załoga kazała dalej robić portklar i szykować na jutro białe mundury.
Nie mogli nam za to zabronić wchodzić w spontaniczne kontakty z krajowcami, którzy zbiegli się z miasta zwabieni widokiem potężnych masztów, które było chyba widać z całego miasta.
Ani oni, ani my nie mówiliśmy po angielsku, więc rozumieliśmy się świetnie.
Przyszło także kilku z ichniej szkoły morskiej. W ogóle nie nosili mundurów, Może sprzedali?
W końcu doczekaliśmy jutra, które tak jak i wczoraj było w Kadyksie piękne i słoneczne.
Ustawiliśmy się na szkafucie do przeglądu, mundurów, włosów, patek, butów, banderek itd.
Mój biały mundur tym razem leżał jak należy, nie brałem za dużej bluzy. Nastrój był radosny i pełen oczekiwań. W końcu “let go” - wysypaliśmy się do miasta. Początkowo grupą do placu wyłożonego mozaiką, potem rozdrobniliśmy się na pojedyńczych marynarzy-studentów.
Czułem się wspaniale, bo oprócz 100 pesetów od ochmistrza miałem w kieszeni trzy dolary przemycone bezczelnie pod nosami celników z Polski.
Usiadłem przy stoliku przed jakąś kawiarnią.
*różnica między obliczoną a zmierzoną wysokością ciała niebieskiego
** pancernik niemiecki zatopiony przez Niemców w ostatnich dniach wojny w Gdyni
-Coca Cola - powiedziałem swobodnie po angielsku do kelnera. Ludzie z innych stolików przyglądali się mojemu mundurowi, a ja czułem się wspaniale.
Siedzę sobie oto pod palmami, piję Coca Colę i mogę wymyślać bosmanom i w ogóle robić co mi się podoba.
Fajnie być marynarzem. Żeby dziewczyna, albo starzy mogli mnie zobaczyć!
I nagle jak wyczarowany pojawił się fotograf. Był stary i miał stary aparat na statywie obwieszonym jakimiś puszkami.
Napisał mi palcem po stole, że za 50 pesetów będę miał za pięć minut zdjęcie.
- Okej - powiedziałem swobodnie również po angielsku.
Ustawił mnie pod palmami, a ja wypiąłem pierś, żeby wyglądać jak prawdziwy żeglarz z wielkiego żaglowca.
Pstryk!
Fotograf wyjął zdjęcie, zamoczył je w jednej, a potem w drugiej puszce.
Potem wsadził moje zdjęcie między dwie bibuły i sobie w tylną kieszeń. Wydzielał ciepło w moje zdjęcie około pięć minut i jeszcze ciepłe mi je wręczył.
Nawet fajnie wyszło.
Wziąłem więc trochę wilgotne zdjęcie, zapłaciłem za Coca Colę i ruszyłem do miasta.
Szedłem wąskimi uliczkami, gdzie prawie na każdym rogu były winiarnie zwane “bodegami”*.
W jednej z nich stali jacyś Hiszpanie i paru moich kolegów. Wszedłem tam zamówiłem to, co wszyscy czyli “tinto*”. Wypiliśmy jeszcze parę tych “tinto” i na lekkim gazie wróciliśmy na statek, który cierpliwie czekał na nas przy kei, tam gdzie go zostawiliśmy, rozumując, że jak się “natupiemy” to do niego wrócimy.
Wyciągnąłem się na moim miejscu pod bakiem i wypoczywalem aż do wachty.
W Cieśninie Gibraltarskiej “Dar Pomorza” bił rekord predkości, co robił zawsze przy okazji przechodzenia przez tę ciesninę.
Sztormiło z zachodu, a my gnaliśmy 16 węzłów, wyprzedzajac nawet niektóre handlowe motorowce.
Wiatr wył w linach, a rei trzymaly się resztką sił wzdęte do granic wytrzymałości wąskie, sztormowe górne i dolne marsle.***
Tym razem “Dar” nie przechylał się, ale wyciągał maszty sztywno do nieba. Komendant siedział przy maszynowym skajlajcie* i obserwował log**.
Minęliśmy skałę Gibraltaru lewym trawersem i znaleźliśmy się na Morzu Śródziemnym.
Żeglowaliśmy po morzu ciężko i uczciwie pracując. Stare pełnorejowce wymagają bardzo wiele pracy. Przy zmianie halsu*** trzeba obracać wszystkie, po kilka ton ważace reje.
* hiszp.winiarnia
** hiszp.czerwone (wino)
*** sztormowe zagle rejowe
Brasowaliśmy**** więc je dniem i nocą, o zmierzchu zwijaliśmy bramy i bombramy***** , sterowalismy po czterech naszym ogromnym, mechanicznym kołem sterowym, skrobaliśmy i malowali, szorowaliśmy pokład i malowali zenzy ******maszynowni.
Najpiękniej było w nocy przy sterze, kiedy sunęliśmy po fosforyzującej zielono wodzie naszym przechylonym statkiem, a wiatr od lądu niósł wspaniały zapach łąk i kwiatów na kilkadziesiąt mil w morze.
Na czarnym niebie pyszyniły się ogromne brylantowe gwiazdy i pełny księżyc rzucał na niebieskie od jego blasku żagle i pokład, ostre cienie lin i takielunku przsuwające się tam i z powrotem w rytm przechyłów.
Zegar żyrokompasu oscylował zaczarowanym, czerwonym blaskiem, a główny sternik mruczał zaklęcia: “dwie szprychy w prawo”, ”pół koła w lewo”.*******
Przeklętej “psiej wachcie” od północy do czwartej rano przysługiwał dla osłody pogańskiego czasu pracy przywilej “kradzenia” ciasta.
Piekarz co jakiś czas piekł chleb i ciasta dla 150 ludzi, a blachy z gorącym ciastem wystawiał na pokład żeby wystygły. ”Kradliśmy” mu zawsze jedną, dwie blachy ciasta rytualnie. Jakby mu żadna blacha nie zginęła na pewno załamałby się, rozpił i zmienił zawód.
W naszym kodeksie karnym na “Darze Pomorza” tradycyjny punkt stanowiło “rozpórowanie”. Ponadmetrowymi, grubymi jak ramię rozpórkami rozciągaliśmy hamaki. Służyły one jednak przede wszystkim do wyrównywania rachunków krzywd i utrzymania sprawiedliwości.
Jeśli więc miałeś kogoś, komu pragnąłeś przywalić, to zapamiętywałeś, gdzie wisi jego hamak.
Po zgaszeniu świateł podbiegałeś schylony, brałeś zamach rozpórką i waliłeś w najbardziej napięte miejsce, gdzie powinna być dupa.
Wiałeś potem do swojego hamaka i było prawdopodobieństwo, że nie zostaniesz nigdy odkryty.
* ang.skylight –świetlik
** okrętowy prędkościomerz i licznik mil
*** ustawienie burty statku względem wiatru
**** obracanie rej do wiatru
***** najwyższe żagle czyli bramy i bombramy zwijano na noc w obawie przed szkwałem
******denne zbiorniki ściekowe
*******Dar Pomorza ma podwójne koło sterowe. Streuje czterech sterników razem. Jeden obserwuje żyrokompas i daje komendy
******** rodzaj splecionego węzła w kształcie kuli
Podpadnięci jednak wieszali swoje hamaki bardzo nisko, za nisko na wzięcie zamachu, albo spali po prostu na pokładzie. Zamiast rozpórek używano także ciężkich “gałek bosmańskich”******.
Dubrovnik ujrzeliśmy pewnego ranka i zamarliśmy z zachwytu.
Wiele widziałem pięknych miejsc, ale Dubrovnik miał je wszystkie pod sobą.
Potężne góry koloru różowego pięły się stromo w niebo. Miliony zmarszczek w obliczu gór było porośniętych drzewami, lianami i pnączami, obsypanymi kwiatami i to wszystko razem zwieszało się nad samą wodę, czystą, klarowną i błękitną, ale odbijającą róż gór i kwiatów.
Tam gdzie skała nie wchodziła pionowo w wodę były maleńkie, białe, piaszczaste plaże, do których można się było dostać po stromych schodkach, lub od wody.
Szosa, gdzieś hen w górze wiła się, omijając uprzejmie bardziej strome miejsca, a po niej pełzły kolorowe, zdumione pięknem żuczki samochodów.
I nad tą wodą zbudowano niegdyś miasto. Ludzie, co je budowali używali do budowy okolicznych skał, nic więc nie zakłóciło piękna i harmonii przyrody.
Nasz zakotwiczony “Dar Pomorza” wyglądał tu jak żywy obraz, godny królewskich komnat i admiralskich gabinetów.
Łańcuch kotwiczny widać było w wodzie aż do dna, a zwinięte żagle dawały wrażenie spokoju i ciszy.
W Dubrovniku zacumowaliśmy koło jakiegoś magazynu. I nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że w magazynie były beki ze śliwowicą „Badel”.
I tę śliwowicę można było za grosze kupić, jak się przyniosło naczynie.
Więc nie muszę dodawać, że byliśmy w świetnych nastrojach.
Poznałem tam dziewczynę Chorwatkę. Przyszła zwiedzać statek, a na imie miała Cwietok, czyli Kwiatek. Poszliśmy więc z nią do miasta. Miasto było tak śliczne różowe i czyściutkie, że powinni tam chodzić tylko chłopcy w atłasowych ubrankach i dziewczynki o różowych policzkach, tak czułem się wśród tych śliczności ordynarnym prostakiem, w mundurze wypranym w morskiej wodzie.
Poprosiłem Cwietkę więc, żeby raczej zaprowadziła mnie gdzieś na plażę.
Znaleźliśmy bez trudu maleńka plażę. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów po schodkach.
Na plaży wykąpaliśmy się uważając na jeżowce . Potem słońce zaczęło zachodzić, więc odprowadziłem ją i wróciłem na statek.
Po dwóch, czy trzech dniach rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy do Neapolu. Udało się nam przejechać może dobę i żagle zwisły z rei jak pranie na sznurze.
Zaczęła się flauta.*
Bardzo męczący jest taki bezruch na morzu.
Czekaliśmy z utęsknieniem, kiedy nasz stary MAN się w końcu odezwie i zacznie po swojemu pykać, ale na rufie była cisza. Żadnych przecieków, kiedy ruszymy.
Sklarowaliśmy po morsku zdechłe żagle.
Następny dzień po nocy przepoconej w hamakach przywitał nas cholernym słoneczkiem i beznadziejnie bezchmurnym niebem.
Z rufy dalej żadnych przecieków. Normalna harówa, zbiorowa kulminacja słońca na kilkadziesiąt sekstantów i coraz więcej plotek.
A to, że maszyna nawaliła, a to ze flauta jest w programie praktyk.
*Cisza morska
Czyściłem właśnie krojcbombramstensztakselniderholerleitenblok*, kiedy przyszło mi do głowy, że może zrobią morskie igrzyska?
I wykrakałem.
Wieczorem, na opuszczeniu bandery Komendant ogłosił, że jutro będą morskie zawody.
Wszyscy się ucieszyli, że nareszcie coś wiadomo, co jest grane. Międzypokłady tego wieczoru były wesołe.
Rano wachta szykowała sprzęt do zabaw, a pod i nadwachta mogła się kąpać.
Wody mieliśmy pod kilem dwa kilometry, więc skakaliśmy z burty, z szalup, z rei nie wolno było.
Ktoś oczywiście puścił plotkę, że w Jugosławii w tym roku rekiny zjadły jakiegoś Polaka, więc Polacy nie kąpali się już z taką radością jak Czesi i Wegrzy.
Zawody odbywały się miedzy wachtami. Najpierw wiązanie węzłów. Na wysokości metra poziomy półtorametrowy drąg, a na nim przewieszone sześć metrowej długości linek.
Startujący ma po kolei zawiązać na każdej z linek jeden, ale za każdym razem inny węzeł.
Rekordzista wiązał jeden węzeł na sekundę.
Potem stawianie grota na czas.
Wachta w pogotowiu, bosmani z gwizdkami, Komendant na rufie patrzy oparty o reling.
Nasza, trzecia wachta stawia ostatnia, ale za to znamy wyniki poprzedników i wiemy jak stawiać, żeby wygrać.
Idzie to błyskawicznie, liny szaleją w blokach, fały wybieramy sprintem, dzwonią łańcuchy szotów, a potem napinają się jak struny.
Komendant schodzi z rufy i sprawdza jak nasztramowane, czy nagielbanki** poklarowane.
Wtedy oglasza:
- Wygrała wachta trzecia - jedna minuta dwadzieścia sześć sekund.
Dumni obżeraliśmy się wygranym tortem, a dostalismy jeszcze papierosy, ale nie pamiętam po jednej paczce i czy po jednej sztuce.
Linę do zawodów przeciągano przez dwa bloki umocowane na pokładzie po prawej i lewej burcie koło trapów na rufę. Przeciągano przez nie nową , manilową linę. Nową, bo bywało, że stare zrywano. Walczące wachty ustawiały się równolegle i obie ciągnęły linę w stronę dziobu. O wygranej decydował dobrze komenderujący bosman. Wygraliśmy po wodzą bosmana Kotowskiego.
*krojcbombramstensztakselniderholerleitenblok
** grube,drewniane “półki” ponad metr nad pokladem, wokół masztow i pod burtami, z otworami w których tkwią nagle - żelazne półmetrowe przetyczki. Na naglach mocuje się (ósemkuje) liny żagli
Potem, z brzuchmi pełnymi ciasta rozmoczonego w kakao ułożyliśmy się na szkafucie ze zwiniętymi hamakami pod głowami, by oglądać walki na bumie.
Bum umocowano w poprzek szkafuta na wysokosci około 2.5 metra.
Pod bumem ułożono amortyzację ze zwiniętych hamaków.
Walczący siadali okrakiem na bumie i okładali się po łbach workami z trocinami. Kto spadał ten przegrywał.
Walki przerwano na żądanie lekarza po trzecim złamaniu ręki.
Wygrał cichy, spokojny student-marynarz ze Szczecina. Trzymał się bumu w jakiś niewytłumaczalny sposób, strącony - obracał się wokół bumu i wracał do pozycji wyjściowej.
I tak wkrótce się ściemniło, a elektryk wyniósł projektor filmowy. Rozciągnięto ekran.
Był to jak zwykle w sobotę zawsze ten sam film pod tytułem “Sami swoi”.
Pękaliśmy jednak jak zwykle ze śmiechu.
A kiedy moja wachta zawisła w hamakach usłyszeliśmy pyknięcie naszego kochanego MANa, kadłub drgnął i poczuliśmy, że płyniemy.
Neapol przywitał nas brudną, portową wodą i brudnym holownikiem, który przypchnął nas do brudnej kei.
Na redzie kotwiczył zaś potężny lotniskowiec US Navy, VI Floty Śródziemnomorskiej.
Okazało się, że mamy prawie identyczne mundury, więc nas mylono z Amerykanami.
I chyba za Amerykanina wziął mnie jakiś włoski handlarz. Wciągnął mnie do bramy jakiegoś domu i wyjął z kieszeni zawiniętą w ligninę ciężką, złotą bransoletę.
-Trzysta dolarów - powiedział
Kurde, trzysta dolarów to ja widziałem tylko na filmie. W kieszeni miałem pięć dolarów i to w lirach.
-Dam pięć - powiedziałem więc uczciwie.
- OK- powiedział on i zostałem bez pieniędzy.
Rano autobusy zawiozły nas do Pompei.
Potem pokazano nam jeszcze manufakturę, gdzie szlifowano kamee i z ulgą wróciliśmy na statek, gdzie zjedliśmy kolacje z naszych aluminiowych misek.
Niedługo potem nasz bukszpryt wycelował na zachód.
W nocy mijaliśmy czynny wulkan Stromboli. Nasze twarze i żagle czerwieniały i drgały w jego blasku.
Udało się nam, że Stromboli akurat strombolił.
Halsując unikaliśmy uczęszczanych torów wodnych, ale wkrótce pokazały się statki zewsząd zmierzające do cieśniny gibraltarskiej.
Dostaliśmy wkrótce pilota i między starymi, kamiennymi główkami wśliznęliśmy się do portu w Gibraltarze. Port w dawnych czasach przegradzano potężnym łańcuchem.
Cały Gibraltar ma 6 kilometrów kwadratowych i składa się właściwie z jednego deptaku zakończonego cmentarzykiem marynarzy spod Trafalgaru.
Gibraltar wtedy stracił znaczenie, w związku z zamknięciem Kanału Suezkiego.
Cumowało tu za to mnóstwo radzieckich trwalerów.
Widzieliśmy więc i Uniwermag „Natasza” i „Cafe Awrora” –wypisane poprawną cyrylicą.
Pamiętam też, że widzieliśmy jeszcze z morza od strony Śródziemnego jakieś potężne betonowe płaszczyzny na zboczu skały gibraltarskiej, podobno do kondensowania wody z chmur, w celu uniezależnienia Gibraltaru od Hiszpanii.
Więc poszliśmy tam z kolegą, namęczyliśmy się, obtarliśmy nogi, mało nie umarliśmy z pragnienia, a kiedy doszliśmy, okazało się, że służą one do kondensowania wody, w celu uniezależnienia Gibraltaru od Hiszpanii pod względem wody.
Bez specjalnego żalu rzuciliśmy niebawem cumy i wydostaliśmy się na Atlantyk, zaczerpnąć powietrza.
Sterowaliśmy na Santa Cruz de Tenerife – najpołudniowszy punkt naszej podróży.
Płynęliśmy wytrwale, obierając na “psiakach” kartofle i kradnąc ciasto piekarzowi, halsując i rozpórując się, kłócąc, bijąc i godząc, aż w końcu zobaczyliśmy wynurzający się z różowej mgły czarny szczyt Pico de Teide –wulkanu na Teneryfie.
Wkrótce uwiązali nas przy najbardziej reprezentacyjnym nabrzeżu miasta
Pierwszy na ląd wybiegł Misiek, by obsikać kamienie, których nie obsikiwał od ostatniego tu pobytu.
Zanim wyszliśmy do miasta, wiedzieliśmy już, że najtańszy alkohol kosztuje tu 15 centów za litr, jeśli się przyniesie swoją butelkę, a nazywa się ten eliksir “Fundador”.
Potem wzięli nas na wycieczkę, więc oglądaliśmy z okien autobusu hotele z basenami i inne absolutnie niedostępne dla nas, prostych studentów-marynarzy luksusy.
W końcu puścili nas luzem na miasta, ogłaszając przedtem jakie to sankcje nas czekają, jak nie wrócimy na czas.
Idziemy więc do najbliższej ”bodegi” i wyciągamy pozbierane wcześniej na statku butelki nomen omen po “Fundadorze”. Barman zna się na prawdziwych żeglarzach, napełnia nam butelki z przyjaznym uśmiechem.
Nie spiesząc się wracamy na statek. Sklepy zawalone wszystkim, ale na nic nas już nie stać. Nawet na wymarzone „amaricano pantalones” LEVIS po 5.80 $.
Po kolacji mieliśmy wolne, położyliśmy się więc na trzecim międzypokładzie z Wojtkiem i Adamem i zaczęliśmy się raczyć “Fundadorem”.
W przypływie pijackiego braterstwa deklarowaliśmy sobie dożywotnią przyjaźń wynikającą z niespotykanej zgodności poglądów politycznych, oraz kto na statku jest chuj, a kto nie jest.
Potem stwierdziłem, że już starczy i powinienem się położyć, niestety powieszenie hamaka na hakach wydało mi się przedsięwzięciem zbyt trudnym, więc rozłożyłem go na pokładzie, zrobiło mi się niedobrze i zasnąłem.
Obudziłem się w nocy nieszczęśliwy i chory. Powoli przypominałem sobie dlaczego. Wszyscy spali, wiec posprzątałem dowody kompromitacji, wyprałem hamak, a podczas tych czynności przysięgałem sobie, że od dzisiaj do końca życia żadnego alkoholu, papierosów, że będę jadł tylko żywność bogatą w witaminy i codziennie się golił.
Po Kanarach mieliśmy chyba najdłuższy przelot- do Antwerpii.
Ruszyliśmy więc, pędząc swoje skromne, okrętowe życie, raz ciesząc się “ostrym jak żyletka” horyzontem, który umożliwiał nam “branie” wysokości ciał niebieskich, to przebierając się w śmierdzące “oilskiny”* i “zydwestki”**, żeby zataczając się pracować na mokrym i śliskim, tańczącym pod nogami pokładzie.W okrętowej monotonii cieszyliśmy się każdym napotkanym statkiem, który pozdrawiał nas syreną, każdy imieninowy telegram byl omawiany, a już jakość posiłków dyskutowano z powagą rokowań rozbrojeniowych, tym bardziej, że coraz częściej na talerzach pojawiały robaki.
Od prawej Marek Skrundź, Ryszard Tomczak i Piotr Trzebuchowski
Długie halsy na Atlantyku zmieniły się w króciutkie w Kanale La Manche i wkrótce zacumowaliśmy w Antwerpii.
Antwerpia słynęła Rubensem, ale nam szczerze mówiąc nie podobały się specjalnie tłuste tyłki, które malował, raczej woleliśmy napić się piwa w barach, gdzie nasze znowu granatowe mundury wzbudzały zainteresowanie.
Statek odwiedzało wielu ludzi, a Komendant zobowiązał nas do uprzejmości wobec zwiedzających, wiec nie mając pieniędzy, a mając czas oprowadzaliśmy naszych „visitorów” chętnie tłumacząc im wszystko płynną angielszczyzną.
Była ona płynna, bo sprowadzała się do dwóch słów: ”From Gdynia to Dover, from Dover to Cadiz itd.”
Jeśli zaś chodzi o części statku i takielunku, to brzmiały one obco z natury rzeczy, wystarczyło więc pokazać palcem i podać nazwę.
Opuszczaliśmy Antwerpię stojąc wszyscy na rejach i machając czapkami, na rozkaz Komendanta.
Czuliśmy się już “home sick”***
“Obcinanie kalendarza” to była „świecka tradycja”, a wynikła trochę ze zwyczajów żołnierzy idących wkrótce do rezerwy, którzy obcinali 1 cm dziennie z noszonego w kieszeni krawieckiego “centymetra” i odliczali w ten sposób dni do końca służby, a częściowo z tradycji “obiadów czwartkowych” i ze zbiorowej mądrości studentów-marynarzy na “Darze Pomorza”.
Codziennie po kolacji, kiedy była chwilowa szansa zebrania się wszystkich trzech wacht na trzecim międzypokładzie robiliśmy więc “obcinanie kalendarza”.
Na ścianie wisiał zwykły kalendarz.
Kartkę z niego obcinał najbardziej podpadnięty w danym dniu student -marynarz, podanymi mu na poduszce nożyczkami.
Następnie czytał jakiś satyryczno-idiotyczny dwu- lub czterowiersz wypisany na obciętej kartce i ogłaszał:
- Minął sześćdziesiąty piąty dzień rejsu!”-
- Chuj z nim!- darliśmy się, zachwyceni potęgą jednobrzmiącego ryku stu gardeł.
-Zostało jeszcze dwanaście dni!- kontynuował narrator.
-O kurwa! - ryczeliśmy z zawodem.
Ale po paru dniach ”obcinania” doniesiono widać Komendantowi, że coś na trzecim tweendecku dzieje codziennie, o tej samej godzinie.
Następnego dnia podczas “obcinania” stałem tuż obok zasłoniętej brezentem zejściówki.
I oto, kiedy narrator już odczytał, który to dzień rejsu dzisiaj minął, zauważyłem z przerażeniem, że pod brezent wsuwa się głowa Komendanta.
* nieprzemakalne ubranie, kiedyś z płótna nasączonego olejem, teraz gumowe
** od zyd west –sztormowach wiatrów poludniowo-zachodnich –nieprzemakalny kapelusz
*** tęsknota za domem
Chciałem jakoś zatrzymać uroczystość, ostrzec zebranych, ale mój głos utonął w radosnym “Chuj z nim!”
Komendant cofnął się jak oparzony.
Pełne zawodu - “O kurwa! - dobiegło z międzypokładu.
Został nam ostatni port Ystad w Szwecji. Był on dla “Daru Pomorza” portem szczególnym – tu zastała go wojna i internowanie.
Wielu starszych Szwedów jeszcze go pamiętało, ale na statek zbiegli się wszyscy, bo w takim miasteczku wizyta żaglowca to wydarzenie.
Mieliśmy jeszcze śliwowicę „Badel” i Fundadora, więc Szwedzi upewniwszy się, że wychodzimy dopiero jutro raczyli się obficie, po czym przeważnie zasypiali na pokładzie.
Po Ystad liczymy już godziny do domu.
Co chwilę odkrywamy, a to że słychać już polskie radio, a to że płynie żółty kuter z Darłowa.
Szorujemy ostatni raz pokład, pakujemy pamiątki, dostajemy opinie i oto z mgiełki porannej wynurza się Gdynia.
Przeciąga się lubieżnie od Oksywia do Orłowa, a kiedy podchodzimy bliżej widzimy, że wszystko w porządku, niczego nie brakuje.
Poznajemy co chwilę wynurzające się z mgiełki wyższe domy, szkołę, ”mewę” SDM 2 pod którą na plaży kręcą się rozebrani plażowicze, jak jej pisklaki.
Błyskają w słońcu otwierane okna, dźwigi ruszają swoje dzioby w sobie tylko wiadomych, bardzo ważnych zamiarach.
W porcie między derrikami drobnicowców kołyszą się siatki z kauczukiem przywiezionym gdzieś, hen z Indonezji, załadowanym przez bosonogich dokerów.
Na Nabrzeżu Dalmoru wyładowują pochwyconego gdzieś na Nowej Funlandii zdziwionego dorsza, co dotarł tutaj w postaci lodowej kostki, a między tym wszystkim uwijają się holowniki, barki i pilotówki.
Czegoś jednak brak w tym znanym widoku.
Skwer Kościuszki jest jakiś “łysy”
To nas tam brak. Naszych trzech masztów z wielokrotnymi krzyżami rei i siatką lin.
Ten widok to symbol miasta,
Wojtek Sobkowiak (jako kapitan pływał wiele lat potem na promie Gdańsk-Szwecja) przy awaryjnym kole sterowym -nazwa statku na tzw. „trumnie kapitańskiej” – sterze awaryjnym. W środku trumny pierwsza nazwa Daru Pomorza - „Princess Eitel Friedrich”
Na kei wśród matek, ojców i gapiów, orkiestr i władców szkoły czekała i moja dziewczyna.
Rozpuściła długie włosy, miała na sobie nową sukienkę, a ręku bukiecik kwiatów, żeby wszyscy widzieli, że i ona ma kogoś bliskiego na tym pięknym statku.
Witamy się, a wydarzyło się tyle, że nie ma o czym mówić.
Mpowię jej więc, że ma ładną sukienkę.
Ona, że się opaliłem.
- Dostałeś moje listy?
Przytulam ją.
-Wiesz chyba tutaj jest najładniej. To znaczy w domu.-
I myślałem tak sobie, że może niedługo przyjdę na ten statek ze swoim synem opowiedzieć mu o “Darze Pomorza”?
Kupię bilet i wejdę, żeby zobaczyć swój własny hamak, który stał się eksponatem.
Znowu powącham zapach lin z kabelgatu, zamknę oczy i usłyszę tupot wachty ciągnącej fał, gwizdki bosmanów, szuranie garnków z kambuza, dźwięk “szklanek”, zobaczę wzdęte wiatrem wielokrotne biusty żagli.
Będę znów młody i szczęśliwy.
Kadet na Darze Pomorza
Ciągnijcie fały, pompujcie szoty
Niech w oilskinie uderzą poty
Halsujcie halsy, brasujcie brasy
Za 10 centów z Okrętu kasy
Ale na lądzie będzie jak w Niebie
Przywiozę miłość moja do ciebie
Zaraz marzenia zamienię w jawę
Gording przytuli swoją gejtawę
Poć się w hamaku, myj w kropli wody
Pókiś jest silny, pókiś jest młody
Drap się na saling, bujaj na rei
Rok nie zobaczysz rodzinnej kei
Ale na lądzie będzie jak w niebie
Przywiozę miłość moją do ciebie
Niech gna mnie wicher, niech duje w żagiel
Niech już nie będę samotny nagiel
Piaskuj pokłady przez całą dobę
Bosman cię za to posunie jobem
Anchor aweigh jest, ty za handszpakiem
Dostaniesz za to kaszę z robakiem
Ale na lądzie będzie jak w niebie
Przywiozę miłość moją do ciebie
Nie miałem listów twoich pół roku
Ale cumować chcę w twoim doku
Jak nie wytrzymasz tutaj roboty,
To na trzy lata marsz na u-boty
Jak chcesz być „starym” za latek parę
Musisz wytrzymać przygodę z Darem
Ale na lądzie będzie jak w niebie
Przywiozę miłość moją do ciebie
Wyhodowaną w morza bezkresie
Może na keję swoją przyniesiesz?
Inne tematy w dziale Rozmaitości