Rok akademicki 1969/1970 rozpoczęliśmy od wprowadzki do nowego akademika, na Sędzickiego 19. To znaczy frakcja “akademicka” nazywała go akademikiem, frakcja “kapralska” internatem, więc w końcu zawarto
kompromis i nazwano go Studenckim Domem Marynarza nr 2, w odróżnieniu od SDM 1 na ulicy Kosynierów.
Położony był wspaniale, na stoku Kamiennej Góry przypominał jeśli nie luksusowy hotel, to przynajmniej sanatorium. Mówiono, że kanwą jego przedziwnego kształtu była inwencja architekta, który inspirował się wzlatującą mewą. Druga plotka głosiła, że to żagle żaglówki.
Niezależnie jednak od architektów chodziły słuchy, że twórcy nowej koncepcji “wychowania morskiego” chcieli zamiast okien zamontować okrągłe bulaje, a nawet, że zamiast schodów miały być sztormtrapy.
Charakterystyczny kształt dwóch prostokątnych trójkatów, których podstawami były przyprostokątne wpłynął na to, że niektóre pokoje miały dodatkowy pokoik ze skośnym sufitem, nazwany przez nas od razu, nie wiadomo dlaczego “pierdolnikiem”.
Przyjęli nas w SDM 2 ‘”wychowawcy wychowania morskiego. Byli to ludzie, którzy pracowali już przedtem w PSM lub PSRM, więc pamiętali ich chyba na wszystkich polskich statkach tamtych czasów, a każdy z nich był osobowością.
Nasze akademiki były pilnowane, sprzątane i doglądane przez nas samych. Co wieczór mieliśmy apele, gdzie wyczytowano dyżury do sprzątania w łazienkach, kary i pochwały. Na apelach staliśmy w czwórszeregu, były komendy “baczność”, ”spocznij” itd.
Wychowywali nas ludzie o pseudonimach „Solo”, ”Salut”, ”Wąs” a każdy z nich miał swoją koncepcje jak ma wychowywać “studenta –marynarza”. Taki tytuł nam właśnie przysługiwał.
Mi osobiście pojęcie “student-marynarz” kojarzyło się z “dziewicą -bohater” - Emilią Plater.
Początek naszego studencko-marynarskiego żywota zdeterminowało przygotowanie do przysięgi.
Polegało to przede wszystkim na nauce maszerowania, stawania na baczność, zatrzymywania “oddziału” na komendę i sprawiało nam zawsze mnóstwo radości.
Ubrani w nasze “khaki”, w beretach z kotwiczkami, zwartymi “plutonami” wychodziliśmym na Bulwar Nadmorski, wtedy jeszcze pusty, nowy i pachnący świeżym betonem.
Przemaszerowywaliśmy jak wspomniałem bulwar wiele razy, a jak nie udało nam się równocześnie zatrzymać na komendę gryźliśmy z wściekłości własne berety, co niektórzy wychowacy brali poważnie i uspokajali nas, żebyśmy się nie martwili, bo w końcu się nauczymy, do przysięgi jeszcze jest trochę czasu.
W dniu przysięgi
W ogóle musieli się coraz bardziej godzić z nową, akademicką terminologią wprowadzaną przez tłumy przybywających do Wyższej Szkoły Morskiej z innych uczelni adiunktów i asystentów, którzy nie mogli się “utrzymać w murach macierzystych uczelni”.
W tej mieszaninie kapralskiej rutyny i ambicji intelektualnych powstawała terminologia unikalna i już pewnie zapomniana, rozdeptana watahami nowych roczników.
Szefem grupy był więc “starosta plutonu”, który w postawie na baczność meldował wykładowcy “stan plutonu” i “bojową gotowość “ do odbycia kolokwium.
Bardzo wielu uniwersyteckim okularnikom to się podobało. Była to maleńka, ale absolutna władza. Zdarzyło się nawet kiedyś, że niezadowolony ze szmerów na sali doktor habilitowany PKM, który przybył do nas z Politechniki Gdańskiej, ryknął z katedry parę razy “pluton powstań”, ”pluton siad”.
Podobno jego nigdy nie zaspokojoną ambicją było stanowisko generała.
Natomiast nam “studentom-marynarzom” wydano w końcu wymarzone mundury.
Na pierwsze dwa lata miały to być sukienne granatowe mundury, jak marynarzy Marynarki Wojennej czyli tzw. “koce”, z rozszerzonymi spodniami z klapą, bluza i marynarskim kołnierzem. Do tego bosmanka i okrągła czapka bez daszka z banderką „Wyższa Szkoła Morska.
Spodnie były bardzo obcisłe, a na dole dyndały jak dzwony.
Bluzę i bosmankę natomiast wybrałem jak największe, bo postanowiłem rozrosnąć się w barach w ciągu najbliższych miesięcy jak Borhardt. Wezmę powiedzmy teraz bluzę dopasowaną i co?
Klata i bicepsy mi się rozrosną, rozsadzą bluzę i bosmankę i w czym będę chodził?
Miałem więc w mundurze luz na co najmniej 20 kg siły.
Niestety mój kod genetyczny w zgodnym wysiłku z szefową kuchni pokrzyżowali moje plany i jak widać na starych zdjęciach przez całe dwa lata bluza wisiała na mnie jak na wieszaku.
Jeśli chodziło o czapkę, to tu obowiązywała specjalna filozofia.
Z otrzymanej czapki należało natychmiast wyjąć drut usztywniający i powyciągać ją i wygnieść na wszystkie strony, by nie mylono nas z marynarzami wojennymi, którzy nosili na głowach idealnie okrągłe i płaskie czapki, zwane przez nas pogardliwie ”lotniskami”.
My natomiast nosiliśmy na głowach okropnie powykrzywiane kapcie z częściowo tylko widocznym napisem na banderce.
Wszyscy oczywiście chcieli natychmiast zrobić sobie w mundurze zdjęcie i porozsyłać do bliskich. Stawali więc na bulwarze na tle morza, ale tak żeby nie było widać, że to falochron na lądzie, wypinali pierś, a gdzieś hen, w dal rzucali nieugięte, stalowe spojrzenia.
Pierwszej zimy morze zamarzło, więc krewni dostali zdjęcia podpisane, że to biegun północny,
Wszyscy na głowach nosiliśmy najdziwaczniej powykrzywiane czapki,
natomiast Wojskowa Służba Wewnętrzna, w głębokiej Polsce nie odróżniała porządnie zmaltretowanej czapki Wyższej Szkoły Morskiej od “lotniska” Marynarki Wojennej.
Wychodzono ze zgodnego z regulaminem założenia –marynarz w mundurze bez przepustki - należy zamknąć do wyjaśnienia. Czasami wyjaśnienie, że formacja Wyższa Szkoła Morska w Marynarce Wojennej w ogóle nie istnieje zajmowało cały urlop.
W naszym SDM 2 szybko wydało się, pokoje z romantycznym widokiem na morze są dużo gorsze od tych z mniej romantycznym widokiem na podwórko. Jesienne sztormy przenikały łatwo przez nieszczelne okna i całe noce szczękaliśmy z zimna zębami.
Budzili nas o szóstej rano dzwonkami, zjadaliśmy w stołówce kawałek starego chleba z żółtym serem i biegliśmy na skos przez plażę do szkoły. Szkoła była dogrzana, okna szczelniejsze, więc drzemaliśmy przy grzejnikach, ciesząc się z góry na cienki obiadek w akademiku.
Przed wejściem do szkoły jednak można się było spodziewać kontroli wyglądu. Kontrolować mógł nas każdy, kto miał choćby najcieńszy paseczek na rękawie, ale celował w tym nasz dziekan, który oprócz tytułów naukowych był kapitanem żeglugi wielkiej.
Na innych uczelniach nie widzi się dziekana przez całe studia, a tu proszę jak rodzinnie, jak serdecznie dziekan jest zainteresowany naszym studencko-marynarskim losem!
Dla ułatwienia dziekan wszystkim mówił po imieniu, a żeby sprawy nie komplikować wszyscy nazywaliśmy się “Jasiu”.
Idziesz więc sobie zamyślony, dostałeś gola z zaliczenia, masz dwa tysiące długów, dziewczyna cię rzuciła, a tu zza kolumny wyskakuje dziekan:
-Jasiu, włosy za długie, skarpetki czerwone, buty nie od munduru, brak patek z dystynkcjami, po zajęciach do dziekanatu.
I już zapominasz o poprzednich problemach, bo one i tak o tobie nie zapomną, a ty rozglądaj się za nitką, igłą i fryzjerem.
Jakoś tak zima jeszcze podjechał pod SDM 2 “Żuk” z rejestracją zamiejscową.
- Bosmanki kupują! -gruchnęło po akademiku.
Rzeczywiście kupowali i dawali po 200 złotych.
Zanosiło się już na wiosnę, akurat świeciło słońce, wspominali już o “efekcie cieplarnianym” i ogólnym ociepleniu Ziemi, więc ja i mój kolega Mieciu sprzedaliśmy swoje bosmanki.
Ja zresztą mojej nigdy nie lubiłem, bo była za szeroka w ramionach.
Najtańsze wino kosztowało trzydzieści parę złotych, szybko więc byliśmy bez bosmanek i bez pieniędzy. Zimny odcinek do szkoły przebywaliśmy biegiem, a z nami biegało pół szkoły ubranych “do figury”
I kiedyś tak, kiedy już przeszliśmy przez bramę szkolnego podwórza, zza ogromnej kotwicy* wyskoczył dziekan celując w nas palcem.
Miecio był zawsze nerwowy, a w trudnych sytuacjach mylił się i “zacinał”.
- Panie bosmanie ukradli mi dziekankę! – wystękał.
Na szczęście nasz kochany dziekan na takie pomyłki nie zwracał uwagi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości