Tym razem czułem się w Gdyni jak u siebie. Do szkoły dojechałem trolejbusem (miejscowi mówili „trajdek”) 25 i wysiadłem z grupą ludzi, których pamiętałem z egzaminów.
Internaty dzieliły się wtedy na “stary” i “nowy”. Parkiety wybłyszczone, eleganckie dwunastoosobowe sypialnie, wygodne piętrowe łóżka.
Stara gwardia wychowawców nie akceptowała i słusznie akademickiej “nowomowy” typu: akademik, seminarium i kolokwium. To dobre dla uniwersyteckich okularników, co chcą spędzić życie za biurkiem.
Zrobił się wieczór, oprawiłem cienki kocyk w spraną pościel. Okno na ulicę jest otwarte, za nim noc. Staję przed nim i wdycham moje szczęście pełną piersią.
Pachnie kwitnącymi lipami i spalinami, jest przyprawione tysiącem zapachów portu, stoczni, kolei i morza, pełne świateł portu , statków i błysków palników w stoczni, szumu wind i dźwigów, gwizdu pociągów....
Zasypiam w tym wszystkim śniąc o “Darze”
Obudziłem się wcześnie, pogoda była piękna, słońce i niebieskie niebo. Należało się już nam śniadanie w stołówce, a zaraz potem z naprędce skleconą grupą wsiedliśmy w trajdek i pojechaliśmy do portu.
“Dar Pomorza” cumował wtedy przy nabrzeżu pilotowym
Zbliżamy się do statku, który znałem tylko z widokówek i odkrywam, ze zdumieniem, że jego trzy maszty są pochylone lekko do tyłu i na dokładkę każdy składa się z trzech oddzielnych części.*
Ale w ogóle czuję się jakbym nagle wszedł w film o piratach.
Wszystko w trzech wymiarach –wanty, reje i coś, co cywilnie nazywałem “bocianim gniazdem”, a fachowo nazywa się „mars” i “saling”**. Trzeba solidnie zadrzeć głowę, żeby zobaczyć topy masztów.
Na pokładzie pełno chłopaków w marynarskich mundurach. To rocznik Wieśka, a o mało co nie mój. Wrócili z rejsu na Wyspy Kanaryjskie i stoją w kolejce do odprawy celnej. Zarabiali 10 centów dziennie i kupili jakieś drobiazgi.
Na kei***, ,pod burtą gromadzi się coraz więcej cywilów z torbami, to moi kamraci z roku. Chłopaki w mundurach znikają, rozjeżdżają się do domów.
Na keję wychodzi jakiś potężnie zbudowany gość w granatowym golfie i marynarskiej czapce.
Podchodzimy do niego, a on wyciąga z kieszeni kartkę i zaczyna czytać nazwiska. Wyczytani wchodzą na pokład.
Wchodzę i ja. Pokład jest jasny, wyszorowany.
Jakaś cholerna radość chwyta mnie za krtań.
Każą nam zejść po trapie na międzypokład.
Na międzypokładzie jest nisko, nad głową grube jak kolejowa szyna pokładniki. Podłoga najwyższa jest na środku na obu burtach opada łukiem na dół.
Do pokładników przykręcone są haki. Przy każdym numer. Tu będziemy wieszać hamaki.
Na ścianach z przodu i z tyłu kilka warstw aluminiowych szafek, na nich też numery.
Siadamy niepewni na torbach. W końcu po trapie zbiega ten w swetrze.
Czyta jeszcze raz nasze nazwiska, po każdym nazwisku czyta numer. To nasze numery okrętowe, takie jak na hakach, szafkach i regale w hamakowni pokład niżej, gdzie hamaki będą leżały w dzień.
Dostajemy drelichy. Maja marynarskie spodnie z klapą i bluzy z marynarskim kołnierzem. Do tego beret z kotwiczką. Ciuchy cywilne mamy wysłać na ląd. Mamy na to pół godziny.
Wychodzę na pokład w nowym drelichu. Czuję się trochę głupio, ale za chwilę czujemy się już wszyscy dobrze. Moje ciuchy oddaję zapakowane w paczkę komuś, co jedzie z tym wszystkim do szkolnego depozytu.
Na statku nie ma miejsca na niepotrzebne rzeczy.
I nagle z ławki wstaje piękna dziewczyna, o bardzo jasnych włosach, poznaje mnie w drelichach wśród stu innych i bez słowa zarzuca mi ramiona na szyję.
-Krysiu, to ty? Przyjechałaś? - pytam inteligentnie, bo nic mądrzejszego nie mogę powiedzieć.
To było spełnienie wszystkich marzeń na raz.
O wielkim morzu, wielkim żaglowcu i wielkiej miłości.
Pierwszym moim żeglarskim zadaniem na “Darze” było wsypanie węgla do kotłowni.
Statek miał do grzania wody węglową kotłownie. Rzuciliśmy się z szuflami na kupę węgla i za chwilę węgiel był wsypany, a my czarni i gotowi do kąpieli.
Kąpiel na “Darze Pomorza” wyglądała tak:
Po prawej burcie, pod bakiem była łazienka. Składała się z kilku rzędów umywalek z metalowymi lustrami do golenia. Pod sufitem, między rzędami umywalek były zamontowane sitka pryszniców.
Ale kurek do odkręcania w prysznicach wody był na zewnątrz. Jedna wachta czyli trzydziestu paru - czterdziestu ludzi wchodziło gołych pod prysznice.
-Płukać się! - ryczał bosman z zewnątrz i odkręcał wodę wodę na pięć sekund.
Potem komenderował - mydlić się! - więc się mydliliśmy.
Po pół minucie odkręcał znowu wodę na pięć sekund i darł się –Płukać się!-
*stenga, ,bramstenga, bombramstenga
** platforma między stengą a bramstengą nazywa się mars, a między bramstengą, a bombramstengą saling
*** nabrzeże
Ja byłem jednym z najwyższych, więc głowę miałem tuż pod sitkiem, ale ci mniejsi płukali się w wodzie ściekającej z tych większych, a mydło z oczu musieli dopłukiwać w umywalkach.
Po przeciwnej burcie, pod bakiem były toalety. Były kucane z dwoma uchwytami, bez żadnych drzwi. Bosmani mogli nas kontrolować nawet w kiblu.
I słońce już zachodzi, ustawiają nasze trzy wachty, ponad 120 ludzi w dwuszeregach w kształcie litery U na dolnym pokładzie, zwanym “szkafutem”
- Do bandery! - krzyczy oficer.
Zwracamy głowy do bandery, rozlegają się gwizdki bosmanów, bandera zjeżdża z flagsztoku.
Teraz spędzają nas na międzypokłady i wieszamy po raz pierwszy hamaki. Nie jest łatwo pościelić bujający się hamak, a potem podciągnąć tyłek i położyć się w w nim, nie zrzucając poduszki i koca.
Bosman gasi światło.
Wszyscy leżymy w hamakach i myślimy o tym samym. Że jesteśmy na “Darze Pomorza”!
O szóstej rano nad uchem rozlega się przeraźliwy gwizdek i krzyk:
- Za dwie minuty zbiórka ze zwiniętymi hamakami na szkafucie -
Co? Dlaczego za dwie minuty i to na szkafucie?
Przechylam hamak i wysypuję się z niego. Patrzę co robią inni, ale inni patrzą co ja robię.
Ściągam hamak z haków składam na pół i jeszcze raz na pół i wychodzę na szkafut.
Zapalam papierosa, którego bosman natychmiast mi gasi. Większość z nas stoi w majtkach i pidżamach i rozgląda się, sącząc “dowcipne” uwagi.
-Uwaga! - krzyczy instruktor – tak się zwija hamak.
Zwija hamak na szkafucie szybko i ściśle, nie wystają ani sznurki, ani pościel, ani “rozpórki”*
- Macie 10 minut na nauczenie się zwijania hamaków.-
Rzucamy się na hamaki.
- Uwaga! - krzyczy znów instruktor - za trzydzieści sekund wszyscy śpią w hamakach, na międzypokładach. Jak którego, kurwa zobaczę na pokładzie będzie leciał przez saling na bosaka!-
Najdowcipniejsi tracą humor. Na gwizdek rzucamy się jeden przez drugiego po zejściówce na tweendeck**.
Za parę sekund setka ludzi śpi w stu hamakach.
Instruktor schyla się, patrzy pod hamaki czy czasem ktoś nie stoi na podłodze.
Znów gwizdek.
-Za dwie minuty zbiórka z hamakami na szkafucie.-
Błyskawicznie zrzucam hamak z haków, wygładzam pościel, zwijam. Wpycham rozpórki pod sznurki.
Patrzę na innych kątem oka. Wszystko odbywa się w ciszy, szybko i w milczeniu.
Sto dwadzieścia hamaków leży w rzędach na szkafucie namalowanymi numerami do góry.
Znów gwizdek.
-Pierwsza wachta przez foka, druga przez grota, trzecia przez krojca saling bieeeegieeeem ! -
Rzucamy się do want. Wanty śmierdzą dziegciem, brudzą dłonie na czarno. Nad głową buty kamrata, trzeba uważać, żeby nie nadepnął, muszę zwolnić. O kurde, teraz pod marsem trzeba podejść wisząc plecami do dołu, już bramstenga, biegiem, biegiem, znowu plecami do dołu podwantka pod salingiem i już saling. Kurde, to z piętnaście pięter. Statek z góry wydaje się taki maleńki. Bosmani na dole sprawdzają hamaki, zapisują numery tych źle zwiniętych, będą chłopaki lecieć jeszcze raz przez saling. No to teraz na drugą stronę i schodzimy.
Mój hamak dobrze zwinięty, więc go znoszę do hamakowni, dwa pokłady w dół i kładę na regale z moim numerem.
Wracam na szkafut. Ustawiamy się wachtami.
Instruktorzy i bosmani biorą nas po kilku i oprowadzają po statku. Mówią co się jak nazywa, mniej więcej oczywiście.
Potem wyjaśniają hierarchię na tym statku.
*ponad metrowe drążki do rozciągania hamaków
** międzypokład
Najpierw jest Komendant, oficerowie, załoga stała, potem pies Misiek, potem długo, długo nic i na końcu my - kandydaci. Jesteśmy tu niczym i oni nam to, kurwa udowodnią.
Dla ilustracji jednemu, który nie uważał każą biec w kółko statku trzy razy. Misiek dobrze wie po co tu jest. Rzuca się z ujadaniem na karanego. ten wbiega po trapie na rufę. Na to Misiek jest za leniwy, biegnie pod drugi trap, gdzie zaraz będzie zbiegał karany.
Załoga zwraca się do nas nie po imieniu, tylko po numerach.
-Ty, kurwa sto dwadzieścia trzy, ja cię, kurwa zapamiętam -
Pokazują jak się zdejmuje stoły i ławy podwieszone pod sufitem tweendecków. Przy stole mieści się 10 ludzi. Dwóch ma być dyżurnymi i przynieść żarcie z kambuza*.
-Zbiórka dyżurnych stołów na szafuuucie!-
Dyżurni stoją w szeregu, bosmani sprawdzają, czy garnki i bańki wymyte. Idą do kambuza po kawę, chleb, masło i jajówę.
Stawiają żarcie na stole. Jemy w milczeniu.
Pędziliśmy życie na zacumowanym coraz to w innym miejscu “Darze”, popędzani gwizdkami i przekleństwami bosmanów, stawiając nieskończoną ilość razy żagle “na sucho”, ucząc się na pamięć nazw lin i bloków, zwijając i rozwijając hamaki, biegając co rano przez saling.
Obieraliśmy kartofle, szorowaliśmy właśnie wyszorowany pokład, malowaliśmy właśnie oskrobane i pomalowane miejsca, pokornie biegaliśmy “za karę” wokół statku i Miśkiem uwieszonym u tyłka.
Jedyną naszą przyjemnością było patrzenie na dziewczyny, które przychodziły podziwiać statek z kei, ale i to było zabronione. Mieliśmy przebywać na burcie “od wody”.
Traciliśmy lądowe kanty i powoli zamienialiśmy się w załogę.
Było nas coś stu dwudziestu, statek mały, nie obywało się więc bez bójek i awantur. Często i o byle co odbywały się pojedynki na pięści. Walczący wyładowywali nienawiść, a reszta miała rozrywkę. Komendant rzucił nam na tweendeck bokserskie rękawice, z których natychmiast wyciągnęliśmy siano.
Jeden z pojedynków odbył się na przykład o ostatniego na stole wędzonego śledzia. Skończyło się na szyciu głowy rozciętej o kaloryfer.
Po dwóch tygodniach statek wyszedł na redę i rzucił kotwicę. Wystawiono wytyki*
Spuszczono szalupy. Rozpoczęła się nauka wiosłowania i żeglowania.
„Wykłady” prowadzili bosmani siedzący na miejscu sternika
Wiedzę przekazywano krótko i skutecznie:
-Tak się, kurwa piórkuje*, gdzie się kutasie patrzysz?-
Bosman kabelgatowy**, zwany ze względu na wiecznie przymrużone oko ”Ślipem” wymyślał coraz to nowe, pełne fantazji wyzwiska i przekleństwa.
Obojętnieliśmy na nie po paru godzinach wiosłowania z piórkowaniem
Aby tylko położyć się na pokładzie, podleczyć bąble na rękach posmarować plecy kremem, żeby nie robił już “nawrotek”***
*Prostopadła do burty kilkumetrowa belka do cumowania szalup
Kiedyś, pamiętam podchodziliśmy już do wytyku, już cieszyliśmy się, że zaraz koniec, kiedy przymrużony ślip bosmana zajaśniał złowieszczo:
Wyłożył ster na burtę, a kiedy spojrzeliśmy na niego z nienawiścią zawołał wesoło:
-Jeszcze jedno kółeczko, wy PIZDOFONY!-
My, pizdofony nie mieliśmy już siły ani się śmiać, ani płakać. Zrobiliśmy jeszcze jedno kółeczko. Na szczęście “Ślip” bardzo z siebie zadowolony zrobił kółeczko bardzo małe.
Stojący na redzie “Dar Pomorza” wyglądał jak osiemnastowieczny żaglowiec na Karaibach reperujący się po walkach z piratami. Żagle to pojawiały się na masztach, to nikły, mróweczki na stelingach**** i ławkach bosmańskich***** skrobały i malowały, co chwilę przybijały szalupy z zaopatrzeniem do wytyków i gangwayu.
Ludzie na plażach pewnie nam zazdrościli, a my zazdrościliśmy im wolności i półnagich dziewczyn prężących się na kocach.
W końcu jednak Komendant uznał, że wystarczy i zniknęliśmy z gdyńskiej redy. Pykający z rozwagą silnik MAN pchał nas z prędkością 6 węzłów na północ. Staliśmy na szkafucie i patrzyliśmy na zbąblowaną wodę sunącą po burtach.
Płynęliśmy.
Dla większości to miał być styl życia na następne kilkadziesiąt lat.
Ten ruch miał w sobie coś instynktownego, niezrozumiałego i niezaspokojonego
Obowiązywał nas stary, angielski system wacht.
00-04 / 04-08 / 08-12 / 12-16 / 16-18 / 18-20 /20-24******, więc spaliśmy coraz to o innej godzinie. Czas był odmierzany “szklankami” bitymi na okrętowym dzwonie. Po upływie pół godziny nowej wachty bito jedną “szklankę”, po godzinie dwie, po półtorej godzinie trzy i tak aż do ośmiu i nowa wachta od początku.
Tak więc nie potrzebowaliśmy zegarków, bo o naszym losie decydowała ilość wybitych “szklanek”
* obracanie pióra wiosła do poziomu, żeby wiatr nie hamował
** kabelgat –magazyn lin na żaglowcu
*** tam i z powrotem
**** kilkumetrowa deska z dwiema poprzeczkami wiszącą przy burcie. Siedząc na niej można pracować
***** jednoosobowy steling
****** angielski system wacht na starych żaglowcach –łamana wachta 16-18/18-2000
Policzyłem więc szklanki i wyszło mi, że pora do hamaka. Zbiegłem do hamakowni i powiesiłem mój hamak między innymi. Bujało trochę, napięte brezenty hamaków huśtały się w prawo i lewo. Mycie zębów odłożyłem na jutro, a wieczorny pacierz skróciłem do kilku słów do Boga wygłoszonych leżąc.
Zasypiałem pełen zaufania do tych na górze, że nic nie spieprzą i nie utoniemy..
Budzi mnie zapalone nienawistne światło, słyszę gwizdki bosmanów i przekleń- stwa. Ktoś powtarza: ”alarm manewrowy”.
Chwytam pokładnika nad głową i półwymyku ląduję od razu w butach. Na trapie w zejściówce śmigają sylwetki kolegów. Jest druga w nocy, stoimy w dwuszeregu pod masztem foka. Wiatr wyje w linach, na tle pełnego księżyca widać wkurwione, gnające na wschód chmury.
Chyba ci idioci nie chcą stawiać żagli w taką pogodę?
- Forsztaksla fał bieeegiem wybieeerać! Niderholer**luzowaaać! Biegieeeem!Biegieeem!-
Ustawiamy się błyskawicznie w kolejce do fału. Każdy chwyta kolejno kawałek liny i nisko pochylony biegnie, kiedy nie ma już miejsca wraca znów na początek. Forsztaksel*** wjeżdża szybko i równo po sztagu do góry.
Stłoczone na kupie raksy**** suną posłusznie w górę po sztagu***** i zastygają kolejno w równych odstępach.
Blok szota****** skrzypi, wielokrotna ósemka zaciska się i cienieje z wysiłku. Gigantyczny trójkąt nad nami puchnie od wiatru.
Sztaksle na grocie i krojcu już stoją.
“Dar” drży leciutko. Cichnie stary motor MAN.
W tupocie nóg i gwizdkach bosmanów wjeżdża na maszty szybko reszta szatksli i kliwrów*******.
Dar przechyla się w prawo, ostre cienie lin kładą się na niebieskich od księżyca płótniskach.
Biegamy po coraz bardziej pochylonym pokładzie.
Jesteśmy jakoś dziko podnieceni. Robi się jakoś niesamowicie i wspaniale.
Patrzymy jak głodne psy na każdy ruch ręki bosmanów.
Na rufie majaczy się krępa sylwetka Komendanta. Ma w ręku megafon.
Każde jego krótkie warknięcie powtórzone przez oficerów i bosmanów powoduje zorganizowaną lawinę ruchu i siły. Nie myślimy, wiemy na pamięć co robić.
-Górnych marsli******** fały biegiem wybieraaać! Luzować gejtawy, gordingi*********, szoty wybieraaać!
Świst wiatru miesza się z sykiem wody, tupotem nóg i łopotem rozwijanych żagli.
Nad nami niesamowita, sinoniebieska ogromna góra płótna ciągnie liny i maszty w potępieńczym locie.
Przechylony statek pędzi, jakby tylko on wiedział dokąd i po co.
Milczymy, bo tu nie ma już nic do powiedzenia.
To najpiękniejszy film jaki widziałem, który na dokładkę nie był filmem. Warto było żyć, żeby to przeżyć.
Dociągamy brasy pompując. Bosmani spędzają podwachtę i nadwachtę pod pokład.
Zanurzam się w woni stu zmęczonych ciał. Wszystkie hamaki wiszą w prawo. Mam dwie godziny spania. Trzeba by się wysikać, ale szkoda czasu. Trzeba by się rozebrać....
Chwytam pokładnika nad głową, podciągam się, wrzucam ciało do hamaka.
Mój hamak buja się przez chwilę i zastyga w prawo jak inne.
* lina do podnoszenia (stawiania) żagla
** lina do zwijania sztaksla w dół
*** najniższy żagiel skośny na fokmaszcie
**** kształtki w kształcie litery U trzymające sztaksel na sztagu
***** stalowa lina skośna od masztu do pokładu lub bukszprytu
****** lina do trzymania żagla do wiatru
******* skośne żagle na fokmaszcie to jager, bumkliwer, kliwer i forsztaksel
******** trzecia od dołu reja na “Darze Pomorza”, ruchoma, podnoszona do góry waga 2160 kg
********* gejtawy i gordingi –liny do zwijania żagli rejowych
Inne tematy w dziale Rozmaitości