Pewnego dnia mój serdeczny przyjaciel prosto z uczelni odprowadził mnie do szpitala. Poszedł do moich rodziców, powiedział im co postanowiłem i przyniósł mi szczoteczkę do zębów.
Trudno mi było wytłumaczyć w izbie przyjęć, że chce praktycznie niepotrzebnej operacji, ale ze szpitala już nie wyszedłem.
A jedyną moją wątłą nadzieją było słowo lekarza z komisji lekarskiej, że mnie puści jak się zoperuję. A jak będzie inny lekarz? Kurwa, oby był ten sam...
Szpital, w którym leżałem, był nowo zbudowany, ogromny i obsługiwał również w cięższych przypadkach okoliczne mniejsze miasteczka i wsie. Było więc sporo pacjentów z niedyspozycjami typu ”folk”, a przybywało ich zawsze po świętach i weselach.
Co mnie to wszystko obchodziło? Czekałem w swoim łóżku na operację, patrzałem przez okno na topniejący śnieg, na drzewa, które się nie mogły zdecydować, czy wypuścić już liście, na brudne, zachlapane samochody i zziębniętych ludzi i marzyłem o pociągu o 1712, o szkole morskiej o “Darze Pomorza”.
Dostałem od taty książkę “Morskie pomoce nawigacyjne”, powtarzałem sobie magiczne słowa, locje, roczniki, spisy świateł, mapy...
Nie było mnie tutaj, żeglowałem na moim łóżku do Rio de Janeiro i Hong Kongu, tuliłem smukłe dziewczyny, bohatersko wracałem do domu, wszystko w rytm “Serwus panie chief” Filipinek.
Ale kiedy otwierałem oczy, stwierdzałem, że obok dalej leży facet, co po pijaku zasnął gdzieś w śniegu i odmroził sobie wszystko, co mógł, obok małolat z kulą z samopała w mózgu nie mógł ciągle umrzeć, a w rogu zasłonięty parawanem stygł facet, co po operacji po skręcie jelit wypił pół litra przemycone przez rodzinę na odwiedzinach.
Wzdychałem wtedy i liczyłem dni do operacji.
Obok miałem sąsiada. Sąsiad miał osiemdziesiąt parę lat i był po jakiejś “normalnej” operacji, co według niego upoważniało go do bratania się ze mną nad głowami ludu.
W mieście była Akademia Medyczna, wiec “obchody” odbywały się codziennie bardzo szumnie, z profesorem, doktorami , prostymi adiunktami, asystentami i chmarą studentów. I tak podczas takiego rannego obchodu profesor zagadnął mojego sąsiada:
-No jak się dziś czujemy?-
W odpowiedzi mój sąsiad próbował nakłonić jakoś gestami profesora, żeby się nad nim pochylił, bo ma mu coś ważnego do powiedzenia.
-Niech pan mówi głośno – upomniał go profesor - tu jest szpital i nie ma tajemnic -
Sąsiad rozejrzał się rozpaczliwie po sali. Zewsząd patrzyły oczy bezwstydnie ciekawskie, ale nie niosące pomocy.
-Stać mi nie chce! - krzyknął płaczliwie i nakrył głowę kołdrą.
Innym razem przywieźli malutkiego, rumianego staruszka. Całe swoje siedemdziesięcioletnie życie spędził w lesie, gdzieś na wschodniej granicy pracował jako drwal przy wyrębie i transporcie drewna. Koń kopnął go w szczękę, więc dziadkowi założyli specjalny kaganiec z drucikami i gumkami, żeby mu się szczęka prawidłowo zrastała.
Dziadek mówił przez ten kaganiec z zaciśniętymi zębami, co sprawiało wrażenie hamowanej furii, ale staruszek miał złote serce.
Na wynalazki dwudziestego wieku nadział się dopiero w szpitalu.
Najpierw miał wypadek w toalecie. Chciał ją spłukać, ale nie wiedział jak, wlazł więc na deskę i zaczął majstrować przy zbiorniku. W pewnym momencie stracił równowagę i gruchnął na ziemię ciągnąc za sobą zbiornik i rurę, którą ścisnął w kurczowym, bezwarunkowym chwycie.
Przywieźli go dwie godziny później na salę z potężnym gipsem na wzniesionym do góry nieruchomo ramieniu. Teraz zwracając się do kogoś musiał obracać się całym ciałem.
Rodzina zwoziła mu wspaniałą, nieskażoną cywilizacją żywność, prosto z dżungli białowieskiej , niestety dziadek mógł tylko cienko pokrojoną bułeczkę, rozmoczoną w mleczku wsunąć w swoje zaciśnięte gumkami „kagańca” usta. Bardzo mnie lubił, więc znosił mi szynki i boczki, kiszone ogórki i pomidory, siadał na krawędzi mojego łóżka, zachęcając uprzejmie:
-Je, je, u mnie się zmarnuje, a tak przynajmniej popatrzę -
Pewnego razu przyszedł z pytaniem:
-A tej wanny wie jak używać, aa?-
-Normalnie, wsadzić korek, niebieski kurek woda zimna, czerwony gorąca, nalać i wskoczyć do wanny.
-No to lecę się wykąpać, rodzina przyjedzie, rozumie -
Dziadka przywieźli za godzinę z poparzonym tyłkiem. Nie miał do mnie pretensji, ale nie chciał powiedzieć dlaczego nie sprawdził wody przed wejściem do wanny. -
Lekarze pastwili się nade mną dwa tygodnie przygotowując mnie do operacji.
W końcu przyszła moja kolej. Dali mi głupiego Jasia i powieźli na wózku na salę operacyjną.
Na korytarzu stała mama. Pomachałem jej ręką i wzniosłem do góry kciuk, że OK.
Za chwilę pochyliło się nade mną kilka zielono ubranych postaci. Byli zamaskowani.
Pomyślałem, że jak coś sknocą nie poznam żadnego.
Ze szpitala wypuścili mnie pewnego wiosennego słonecznego dnia. Przede wszystkim wysłałem do szkoły morskiej nowe podanie z załącznikami. Dalej byłem niekarany i miałem powyżej 158 cm wzrostu, no i miałem świadectwo dojrzałości.
Jedno było pewne, na pewno będę próbował. Już widziałem gdyński dworzec, słyszałem “Serwus panie chief”, a brukowaną, zakurzoną ulicę Czerwonych Kosynierów, trolejbusy wlokły swoje ciężkie, wyładowane ludźmi odwłoki, zaś za torami był port i moje kochane morze.
Do egzaminu zostało dwa i pół miesiąca. Po jednym semestrze na Budownictwie Lądowym nie bałem się matmy i fizy, ale co szkodzi powtórzyć?
Najpierw poszukałem pracy. Wtedy nie było z tym problemów. Dostałem robotę w jakimś instytucie geologicznym na etacie tzw. “umysłowym”, ale pracowałem fizycznie. Praca była bardzo fajna, szczególnie o tej porze roku, czyli jak wspomniałem wiosną. Zieleń buchała życiem, ptaki śpiewały, kwiaty pachniały, a my jeździliśmy po całym województwie “Żukiem”
analizując nasze bogactwa naturalne schowane w ziemi.
Nasz team to była pani geolog, po AGH, co co chwilę podkreślała, kierowca i my dwaj, od czarnej roboty, czyli ja i jeden właśnie wypuszczony z więzienia.
Więc nasz świder miał pięć metrów długości, czyli pięć metrowych dokręcanych odcinków i poprzeczny drążek do wkręcania w ziemię. Chodziliśmy za panią geolog, dopóki nie pokazała tłustym paluszkiem jakiegoś miejsca. Wtedy wkręcaliśmy w to miejsce nasz świder, chodząc wokół drąga jak w kieracie, co chwilę wyciągając go na powierzchnię, a pani geolog brała ze świdra w paluszki próbki, rozcierała, wąchała i coś tam mądrze zapisywała w kapowniczku.
W “Żuku” mieliśmy radio, a ówczesny przebój to była piosenka “Cała jesteś w skowronkach” zespołu Skaldowie.
Jak lało uczyłem się w biurze matmy popijając przydziałową herbatę “Ulung”.
Kiedyś wracając z pracy stanąłem w kolejce po coś tam za jakąś dziewczyną. Była bardzo atrakcyjna - wysoka, blondyka o bardzo jasnych włosach, w zgrabnej minispódniczce.
Zaczepiłem ją i tak razem ze sklepu wyszliśmy i poszliśmy przez park, w zasadzie nie wiadomo dokąd.
I usiedliśmy na ławce, ja oparłem ramię na oparciu za jej głową i już miałem zacząć głupią gadkę – szmatkę, przygotowaną na takie wypadki, no po prostu zacząć ją “podrywać”, kiedy ona położyła nagle głowę na moim ramieniu i tak jakoś tak się o nie otarła.
Patrzyłem w te wielkie błękitne gały i czytałem : ”kocham, na zawsze, do śmierci i nie ma na to rady, chcę być albo na zawsze z tobą, albo nie być w ogóle”.
Zrobiło mi się głupio, to nie była dziewczyna na jeden raz.
Spotykaliśmy się prawie codziennie, poznawaliśmy się. Miała na imię po prostu Krysia, ale mówiłem na nią “Jasna”. Recytowała z pamięci godzinami Baczyńskiego, Norwida i Jasnorzewską.
Słuchała mnie, o moich planach o szkole morskiej, ale nie wiem czy w ogóle coś słyszała. Patrzyła mi zawsze w oczy i było zawsze w nich to samo.
Kiedy musieliśmy się pożegnać powiedziała:
-Kochany, nie mogę z tobą jechać, ale będę się za ciebie modliła, żebyś był szczęśliwy -
I znowu w pociągu o 1712 spotkałem starych kumpli i chyba kilku z nowego rocznika maturzystów.
Wysiedliśmy w Gdyni nad ranem i okazało się, że dalej grają “Chiefa” Filipinek przez megafony dworcowe.
Jako starzy wyżeracze zaprowadziliśmy nowych do baru na śniadanie, a potem do szkoły na Grabówek. W międzyczasie zmieniono Państwową Szkołę Morską w Wyższą Szkołę Morską, wydłużyli naukę do 4.5 roku, ale specjalnie nam to nie przeszkadzało
Znowu listy z tysiącem nazwisk i znowu straszą nas, ilu to i jakich jest na jedno miejsce. Tym razem zdawałem egzaminy w budynku przy Alei Zjednoczenia, czyli przy Skwerze Kościuszki. Tuż przy basenie jachtowym.
Czegoś tak pięknego jeszcze nigdy nie widziałem. Zgrabny, mądry dom w “gdyńskim” stylu między modrą mariną z jednej, a ukwieconym skwerem i basenem Prezydenta z drugiej strony. W perspektywie miejska plaża, ostra kreska Bulwaru Nadmorskiego, a nad tym buczyła się ciemnozielono Kamienna Góra, zamykając tę widokówkę, która mogła stanowić najlepszą reklamę wszystkich szkół morskich świata.
I znowu długie rzędy stołów, zimne dreszcze strachu, kiedy piszą zadania na tablicy. Zaraz, zaraz przecież ten, co pisze to chyba kapitan Zaczek z telewizyjnego “Magazynu Wilków Morskich”
Patrzę w końcu na zadania, łatwe!
Siedzę na sali pachnącej strachem, skupieniem i ciszą. Pewnie w wielu z tych głów rozgrywają się teraz tragedie, walą się czyjeś życiowe plany. Z wyjątkiem synów generałów oczywiście.
Mam tego dość, wstaję i oddaję kartkę nie sprawdzając.
Wychodzę przed szkołę na słońce.
Zamawiam w barobusie “Ponderosa”, na skwerze jakiegoś dorsza czy śledzia i piwo. Wszystko tu cholernie drogie, ale bilet powrotny mam już w kieszeni. Jakby mi nie poszło muszę wrócić. Ale tam znowu Budownictwo Lądowe? Brrrrr!
Drugi egzamin poszedł też dobrze i stanąłem przed drzwiami z komisją lekarską. Serce łomotało mi jak oszalałe. Starałem się zajrzeć przez otwierane co chwilę drzwi, czy jest ten sam lekarz, co wtedy?
Był ten sam!
Wszedłem więc, rozebrałem się i wywaliłem na niego ohydną, czerwoną szramę po operacji.
Chciałem wygłosić monolog, który przygotowywałem przez cały rok, ale doktor poznał mnie chyba , zmieszał się i wpisał ”zakwalifikowany” , czy coś takiego. Uff!
Nic już nie miałem do zrobienia. Poszedłem jeszcze na plażę wykąpać się, kupiłem jakąś kanapkę na drogę. Wsiadłem w pociąg do domu i czekałem na wyniki.
Krysia czekała na mnie i znosiła moje histeryczne dywagacje, czy się dostałem czy nie cierpliwie. A zanudzałem ją codziennie i muszę powiedzieć, że jednego mogłem być pewny, czy się dostałem czy nie, ona będzie i tak moja na zawsze.
W końcu po paru dniach przyszedł list.
P R Z Y J Ę T Y !
Cóż, wtedy zrozumiałem po raz pierwszy, co znaczy wielkie szczęście. Miałem go tyle, że chętnie obdzieliełbym nim wszystkich naokoło. Krysia próbowała się też ze mną cieszyć, ale nie mogłem nie zauważyć, że posmutniała i ukradkiem ocierała łzy, bo miałem jechać na „kandydatkę”.
W liście było co mam zabrać ze sobą na “Dar Pomorza”. Pakowałem wszystko bardzo starannie. Na wierzchu położyłem maleńki tomik poezji od Krysi. W środku znalazłem dedykację. To były dwa zwykłe słowa, których człowiek nie rozumie właściwie, gdy jest młody, a z czasem okazują się być najważniejsze.
I chciałoby się tak bardzo je znowu usłyszeć, ale tę która je kiedyś mówiła pochłonął już czas i jej własne życie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości