Razem ze mną na ten sam pomysł wpadli dwaj moi koledzy z A-klasy Wiesiek i Leon. Podjąłem rozpaczliwe wysiłki, żeby jakoś zdać maturę. Niewiele wiedziałem o szkole morskiej - tyle tylko, że trzeba mieć straszne plecy, żeby się do niej dostać, co najmniej ojca generała. Mój ojciec nie był ani generałem, ani ministrem, a ja dość nędznym uczniem.
Napisałem wtedy pamiętam w tajemnicy list do wymarzonej szkoły, który zaadresowałem:
„Oficerska Szkoła Marynarki Handlowej”, bo według mnie tak się ona powinna nazywać. Otrzymałem, o dziwo odpowiedź, że przede wszystkim nazywa się ona ślicznie i po prostu Państwowa Szkoła Morska i co trzeba spełnić, żeby się tam dostać. Tych punktów było co niemiara. Dwa tylko na razie spełniałem, byłem nie karany i miałem powyżej 158 cm wzrostu.
Reszta to już były bardzo niepewne założenia - po pierwsze, że zdam maturę, po drugie, że egzamin konkursowy pójdzie mi lepiej niż innym. Jedyną zaletą było, że jeszcze nie skończyłem 18 lat, więc ewentualnie mogłem powtórzyć w następnym roku....
Tak, to była chyba najodważniejsza decyzja mojego życia...-
Zrobiło się w końcu ciepło, zakwitły kasztany i napisałem roztrzęsionym długopisem polski, z matmy dostałem solidną trójkę i było po maturze. Myślę, że tak naprawdę moi nauczyciele nie chcieli mnie już więcej widzieć.
Odebrałem świadectwo maturalne i skreśliłem jeszcze jeden punkt z wymaganych warunków przyjęcia do szkoły morskiej.
Na bal maturalny zaprosiłem Bogusię, starszą ode mnie studentkę Akademii Medycznej, jedną z ładniejszych dziewczyn na balu. Tańczyliśmy w rytm Czerwonych Gitar, Niemena i Niebiesko Czarnych, wypiliśmy oficjalnie parę kielieszków wina i nieoficjalnie parę łyków wódki.
O świcie wracaliśmy z Bogusią z balu. Usiedliśmy na ławce i zapaliliśmy papierosy. Jak człowiek dorosły to dorosły ostatecznie.
- I co, kiedy jedziesz do Gdyni?- spytała Bogusia. Jej wielkie, czarne oczy były rozpaczliwie smutne
-Za tydzień.-
-To już się więcej nie zobaczymy - oczy zaszkliły się. Odwróciła głowę.
-No nie...przecież wiesz, będę przyjeżdżał na urlopy, zresztą na pewno się nie dostanę. Nie płacz - przytulałem ją, ale co ja jej mogłem powiedzieć? Miała rację.
Na dworzec kolejowy chodziłem już przedtem parę razy. Taki dworzec kolejowy, to już prawie port. Tylko paręset kilometrów do Gdyni. Pociąg odchodził codziennie o eleganckiej godzinie 1712, a bilet kosztował 81 złotych 80 groszy. To był mój pociąg marzeń.
I w ten pociąg wsiadaliśmy we trzech. Czuliśmy się junacko i pewnie, jakbyśmy ruszali zdobywać świat. Jako prawie marynarze kupiliśmy nawet butelkę wódki. Rumu żaden z nas nigdy nie próbował, ale wierzyliśmy na słowo, że nie da się tego pić. Zresztą rum powinien być z Jamajki i nazywać się “Captain Morgan”, a nie być produktem Państwowego Monopolu Spirytusowego.
Pociąg ruszył w słoneczne popołudnie i dudnił już dobrą godzinę, kiedy drzwi od przedziału się odsunęły i stanęła w nich...Bogusia.
- O, ty tutaj?- udawała zaskoczoną - jadę do koleżanki do Gdańska.
Posadziłem ją bez słowa koło siebie i objąłem. Była mi teraz bardzo potrzebna. Siedziała szczęśliwa, że się nie gniewam i bała się ruszyć.
Wysiedliśmy w Gdyni, gdzie między ogłoszeniami o pociągach leciała z głośników piosenka “Serwus panie chief”. Czuliśmy się wspaniale. Dojechaliśmy do celu. Było wcześnie rano, bar mleczny koło dworca był jeszcze zamknięty, musieliśmy czekać pół godziny, aż otworzą.
Po śniadaniu znaleźliśmy ulicę Czerwonych Kosynierów i ruszyliśmy w górę. Pytaliśmy przechodniów co chwilę o drogę, Kosynierów wtedy była jednopasmowa, brukowana kamieniami.
Stanęliśmy więc przed potężnym, szarym gmachem z mosiężnym napisem Państwowa Szkoła Morska. Po obu stronach na trawnikach położono wielkie kotwice.
Czerwonych Kosynierów 83.
Ten adres z nabożeństwem wypisywałem na kopercie z podaniem, żeby broń Boże nie podpaść za źle napisany adres.
Weszliśmy, marmurowe schody czerwony, kokosowy chodnik, długi, wysoki korytarz. Tablice z tysiącami nazwisk.
Kurde, gdzie ja się pcham? Przecież nie mogę być lepszy od tylu innych. A ilu z nich ma ojców na stanowiskach?
Ale tak bardzo chcę się dostać, to nie tylko zawód, to próba wdrapania się do szalupy z oceanu beznadziei. Ale w tej szalupie już siedzą i biją po łapach, kiedy chwytam burty!
Egzaminy pamiętam jak w gorączce, jakieś wielkie sale, rzędy stołów, gorączkowe pytania co było, listy, czytanie nazwisk...
O dziwo, zdaję matmę, fizę, ruski....
Ale mój pech o mnie nie zapomniał. Cios nadszedł z najmniej spodziewanej strony.
Nie mogę uwierzyć w to, co mówi lekarz na komisji lekarskiej. Wszystko nagle dzieje się jak w zwolnionym tempie, w jakimś strasznym śnie....
-Nie kwalifikuje się - słowa lekarza brzmią strasznie i bezlitośnie –Powiększona tarczyca. Konieczna operacja -
Boże, łzy napływają mi do oczu.
- Panie doktorze, jak się zoperuję, weźmie pan? -
- Tak - mówi bez przekonania i odwraca głowę.
.
Więc dostał się tylko Wiesiek. Wracaliśmy na tarczach we dwóch. Jedna Bogusia jechała zadowolona i trzymała mnie kurczowo pod pachę i pocieszała ile mogła, ale moje dalsze życie toczyło się bez mojego udziału.
W ostatniej chwili złożyłem papiery na Budownictwo Lądowe, na Politechnikę. Dostałem się, ale było mi to obojętne. Koledzy cieszyli się, pili, śpiewali Gaudeamus. Ja też piłem i milczałem, chciałem wszystko zapomnieć.
Chodziłem na wykłady i ćwiczenia, zaliczałem kolokwia, pierwszy semestr zdałem bez trudności w zerówce, bawiłem się w jakichś klubach, ale moje biedne serce było gdzie indziej.
Wsiadłem nie do tego pociągu i ten pociąg jechał, rozpędzał się wiózł nie tam gdzie chciałem...
-Boże, co robić?-
Skacz głupcze, póki się nie rozpędził!
Skoczyłem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości