Rzeczywiście dane europejskie ukazują, że jesteśmy na naszym kontynencie krajem, w którym liczba lekarzy w przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest stosunkowo skąpa. Gdy ta wiadomość do nas dotarła, okazała się w sumie niemałym zaskoczeniem. Przez lata bowiem dość bezkrytycznie nie modyfikowano limitów przyjęć na kierunek lekarski. Akceptowano sytuację istniejącą ze świadomością, że kształcenie lekarzy jest bardzo kosztowne i w związku z różnorakimi opresjami finansowymi nie ma szans na dodatkowe kwoty na to szkolenie.
W obliczu faktycznie niewielkiej liczby lekarzy niezbędne jest zadanie podstawowego pytania, czy są oni optymalnie wykorzystani. Wydaje się, że mamy do czynienia z dość dużymi dysproporcjami w rozlokowaniu. W największych miastach, do których większość medyków lgnie chętnie, na pewno z kadrami jest bardzo dobrze, a nawet nieraz za dobrze. Są przecież oddziały kliniczne, w których jest więcej lekarzy niż łózek na oddziale. W częściach kraju oddalonych od ośrodków akademickich i dużych miast zaczyna być – szczególnie w niektórych specjalizacjach – dość dramatycznie. Oczywiście nie można zapomnieć o specyfice wielu specjalizacji. Nie można ukryć, że w wielu szpitalach powiatowych oddziały internistyczne czy pediatryczne grożą zamknięciem funkcjonując na granicy bezpieczeństwa kadrowego, albo nawet poniżej niej. Oczywiście wynika to z wielu czynników, nieraz – ze wstydem trzeba to przyznać – z fatalnie nieodpowiedzialnego zarządzania w tych szpitalach dyskredytującego wagę lekarskich zadań i specyfiki niezrozumiałej dla przypadkowych zarządzających z towarzyskiego czy mentalnościowo – quasi mafijnego powiatowego klucza. (Przepraszam za to gorzkie stwierdzenie, ale świadomie wyrażam je – głęboko przekonany – w sposób bardzo wyrazisty.)
Nie ma zapewne szans modyfikowanie rozlokowania metodami administracyjnymi, co jest możliwe jedynie w krajach o zrębach postępowania autorytarnego (patrz nawet pobliska Białoruś – nie ma tam żadnego z tym problemu), pozostają bardziej subtelne zachęty, w tym finansowe. Nie można ukryć, że szpitale czy ośrodki ambulatoryjne w miejscach nieuprzywilejowanych, muszą liczyć się z istotnie większymi nakładami na kadrę lekarską.
Czy rzeczywiście lekarze uciekają do krajów bogatszych? W mojej opinii opuszczanie naszego kraju przez wykształconych lekarzy na pewno nie zwiększa swego rozmiaru i pozostaje – mimo wszystko – marginesem. Oczywiście bolesnym, gdyż nie kusimy się nadal (może nie ma możliwości prawnych?) konieczności odpracowania w kraju kilku lat po bezpłatnych dla szkolącego się studiach. Ucieszyły mnie w ostatnich tygodniach zamiarów powrotu do kraju jednego znajomego medyka ze Skandynawii, czy też bliskiej mi lekarki rodzinnej z Wielkiej Brytanii. Może są to znaki pewnej nadziei.
Drugim pytaniem jest to, w jaki sposób zwiększyć stosunkowo szybko lekarskie zasoby kadrowe. Wydaje się, że - nawet zwiększając limity przyjęć na studia w najbliższych latach – efekt osiągnie się za lat kilka, czy nawet kilkanaście, doliczając czas specjalizacji. Warto jednak wyrazić podstawową opinię, że do zwiększenia limitów należy dążyć w publicznych uczelniach o utrwalonej tradycji nauczania medycyny. Byłbym jednoznacznym przeciwnikiem studiowania medycyny w uczelniach niepublicznych. W przypadku dopuszczenia nowych miejsc w uczelniach publicznych w miastach, które – z racji rangi i położenia – mogą załatać „dziury” regionalnego kształcenia, należałoby pokusić się o postawienie szczególnie restrykcyjnych wymagań tego kształcenia. Dotyczy to choćby Rzeszowa, Kielc, może też Zielonej Góry…
Nie można też uniknąć pytań o system kształcenia, ale także o sposób specjalizacji. Cieszy, że ma szansę być przywrócony staż podyplomowy, jednakże powinny być jasno wyrażone realne wymagania z nim związane, z restrykcyjnym ich przestrzeganiem. A nie można ukryć, że wymagania związane ze stażem podyplomowym w ostatnich latach się rozmyły. Podobnie programy specjalizacyjne muszą być urealnione nie tyle przez teoretyków poszczególnych przedmiotów, ile praktyków z krwi i kości – bez tego system specjalizacyjny pozostanie pobawioną realizmu akrobatyką (o tym trzeba by wypowiedzieć odrębnie). Dla zapewnienia kadry umożliwiającej wykonanie wielu procedur zapewne okaże się niezbędny powrót do myśli o wprowadzeniu tak zwanych umiejętności. Dotyczyłoby to na przykład wybranych technik endoskopowych czy obrazowania (też do odrębnej refleksji).
Nie można przekreślić szczególnej zdobyczy ostatnich dziesiątek lat: stosunkowo - w mojej opinii – dobrego „efektu” kształcenia wynikającego z zachowania dość dobrej dyscypliny podczas studiów. Oprócz nabierania wiedzy i umiejętności niezbędne jest formowanie (tak: formowanie) do wykonywania zawodu, który powinien wypełniać jedną z podstawowych i najważniejszych misji społecznych. Z zachowaniem charakteru zawodu zaufania publicznego. To wymaga wyrobienie szczególnych rysów osobowości, które powinny dominować i nadawać ton we współczesnej medycynie.
W obliczu niedoborów lekarzy rodzinnych, którzy bezwzględnie są osią systemu opieki zdrowotnej, muszę wyrazić ważny postulat, by wszyscy absolwenci studiów medycznych byli przygotowani do pełnienia tej właśnie funkcji. Podstawowym zrębem kształcenia przeddyplomowego być powinno przygotowanie do wykonywania pracy lekarza rodzinnego. Być może z suplementem po studiach maksymalnie dwóch semestrów praktycznego dopełnienia. Ewentualna specjalizacja stawałaby się dodatkową opcją.
I jeszcze ostatni uwaga. Należałoby przemyśleć, w jakiej mierze uwolnić sugerowaną skromną rzeszę lekarską od obligacji i zaangażowań pozalekarskich. W tym przede wszystkim administracyjnych. Być może wymaga refleksji docenienie i rzeczywiste wprowadzenie z impetem dobrze przygotowanego sekretariatu medycznego oraz asystentów lekarzy. Też do odrębnej refleksji odnośnie szczegółów.
Lekarz: internista – pulmonolog, pracownik dydaktyczny i naukowy, współzarządzający szpitalem klinicznym, zainteresowany wymiarami osobistymi i społecznymi opieki zdrowotnej i współczesnej cywilizacji.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości