Wszystkim niewątpliwie znane są (głównie z filmów) tzw. klątwy voodoo, wszystkie te zabawne laleczki o ludzkich kształtach, które nakłuwane mają przynieść nieszczęście (chorobę lub śmierć) osobie, którą wyobrażają. Oczywiście przez obecnego człowieka zachodu klątwy voodoo są traktowane z rozbawieniem, jednak nie można nie przyznać, że istnieje długa tradycja wierzeń w klątwy.
Klątwy w stylu europejskim zostały mocno rozpropagowane przez papiestwo, np. swą długą tradycją wyklinania. Jeśli chodzi o sporządzanie figurek z wosku, lub innego materiału (a nawet użycia do czarów hostii), to duży udział miał w tym Jan XXII, niezwykle przesądny papież, który starał się rozpętać polowania na czarownice. Jak widać, niewiele różni papieża od haitańskiego czarownika.
Wszyscy też zapewne słyszeli o tzw. stygmatykach, czyli ludziach, którzy noszą na swym ciele rany, odpowiadające męce Chrystusa. Pierwszych był św. Franciszek z Asyżu, ostatnim najbardziej znanym zaś ojciec Pio. Stygmatycy występują także w Islamie, nie jest to więc wynalazek czysto chrześcijański.
Czemu zestawiłem te dwie sprawy, klątwę voo-doo i stygmaty? Ponieważ pomiędzy nimi jest wiele podobieństw. Mechanizm klątwy i stygmatów znajduje się w głowie przeklętego i stygmatyka. Oczywiście stygmatycy ograniczają się jedynie do ran na dłoniach, stopach i boku (czasem na głowie) – są z tym pewne problemy, bo Rzymianie przebijali nadgarstki (stygmaty zaś są zwykle na dłoniach) i nie wiadomo też w który bok miał być raniony Chrystus (dlatego też mamy stygmatyków prawo- i lewobocznych).
Natomiast jeśli chodzi o klątwy voodoo, to mamy całą paletę schorzeń - od typowych wrzodów na żołądku, bezsenności, poprzez kołatanie serca, bóle stawowe, mięśniowe, aż do wywołania krwawienia, a nawet (przy pewnych predyspozycjach oczywiście) chorób nowotworowych, nie mówiąc o zaburzeniach pracy mózgu i wreszcie śmierci!
To wszystko brzmi wręcz niewiarygodnie, ale naprawdę wciąż się zdarza i będzie się zdarzać, dopóki nie zabraknie ludzi, którzy wierzą (ale naprawdę wierzą!) w klątwę czy stygmaty. Bez bardzo silnej wiary klątwa voodoo nie działa i nie ma też stygmatów.
Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że zdecydowana większość stygmatów jest najprawdopodobniej zwykłymi oszustwami albo nieporozumieniami. Paweł z Tarsu przez niektórych jest uważany za pierwszego stygmatyka, wszystko na podstawie listu do Galatów (przecież ja na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa). Jednak sens tego listu mówi raczej o stosunku Pawła do Chrystusa – stygmaty były w ówczesnych czasach jednoznacznie kojarzone jako piętno niewolników, nawet bydła. W tym przypadku zatem mamy do czynienia z nieporozumieniem.
Franciszek z Asyżu nigdy nie mówił o swoich stygmatach, te opowieści były rozpowszechniane przez jego uczniów po śmierci mistrza. Sam Franciszek był chory na złośliwą odmianę malarii (czwartaczkę), której jedną z cech była plamnica, pojawiająca się symetrycznie na ciele, zwłaszcza na dłoniach i stopach. Mimo tego św. Franciszek z Asyżu jest do dnia obecnego jedynym oficjalnie uznanym przez Kościół stygmatykiem.
Zaś sławny Ojciec Pio (w zasadzie też Franciszek, gdyż takie imię otrzymał na chrzcie:), mimo rozbuchanego kultu wokół jego osoby, nie został uznany za stygmatyka. Nawet w jego procesie kanonizacyjnym stygmaty nie zostały uznane za jeden z cudów, a Święte Oficjum wydało dekret, w którym nie dopatruje się w nich charakteru nadprzyrodzonego. Co więcej, wielokrotnie Watykan stosował pewne metody nacisku, chcąc zdyscyplinować zakonnika – grożono mu wydaleniem z zakonu, a nawet już w 1931 r. pozbawiono o. Pio możliwości wykonywania jakichkolwiek czynności kapłańskich poza odprawianiem mszy w kaplicy klasztornej w towarzystwie jednego ministranta.
Jak widać, Watykan równie mocno wątpił w realność stygmatów Ojca Pio, co sceptycy.
Problem ze zjawiskiem stygmatów jest taki, że nigdy nie zaobserwowano momentu ich pojawiania się. To wszystko oczywiście nie znaczy, że stygmaty jako zjawisko medyczne nie istnieją. Nasz umysł posiada ogromną moc wpływania na ciało (niestety, negatywne przypadki są częstsze i znacznie silniejsze od pozytywnych, np. ozdrowień).
Znowu podkreślę, że większość stygmatów to z pewnością oszustwa, czasami nawet nieświadome. Chodzi o to, że umysł stygmatyzujacego się (jest wiele sposobów, od kaleczenia się po środki chemiczne) stara się zanegować sam fakt oszustwa. Nie jest to wcale jakieś odosobnione zjawisko, nasze umysły wielokrotnie negują różnego rodzaju zdarzenia. Biegli iluzjoniści (jak Derren Brown) potrafią wywołać tego typu efekt u niektórych osób. Osoba wpadająca w trans, np. podczas długotrwałej modlitwy, często działa w swoim cieniu osobowym (tak jungowsko:), i niczego później nie pamięta.
Jednak zdarza się, że stygmatyzacja (bez oszustwa) naprawdę następuje. Nasz umysł posiada ogromny wpływ na nasze ciało.
Sam oglądałem kiedyś serię eksperymentów (przedstawione w programie „Investigation the mind”), których celem było właśnie badanie owego tajemniczego wpływu. Grupa psychologów nie miała żadnego problemu, by wywołać w badanej grupie objawy zatrucia pokarmowego – badanym powiedziano, że testują nowy produkt spożywczy, a po posiłku podstawiona aktorka zaczęła wykazywać typowe objawy, które przeniosły się niemal na wszystkich.
To akurat jest dość proste, ale nie zabrakło prawdziwej perełki. Przedstawiono historię choroby pewnej kobiety (nazwisko utajniono), która we wczesnej młodości często symulowała objawy epilepsji. Powodem było ciężkie dzieciństwo, relacje z rodzicami, pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. W chwili obecnej już nie symuluje – regularnie przechodzi ataki, mimo iż badania EEG wykluczają tą chorobę.
Dobrze opisany jest przypadek Vance’a Andersa, który został z klątwy (która niemal go zabiła) wyleczony przez lekarza Draytona Dohert’ego. Na Vance’a rzucono klątwę, w wyniku której w jego ciele znalazły się rzekomo jajeczka jaszczurek. Poprzez wywołanie u pacjenta wymiotów i pokazanie mu ich razem ze schwytaną wcześniej jaszczurką (a której miał rzekomo pozbyć się podczas wymiotów), stan umierającego diametralnie się poprawił. Kluczem było nastawienie pacjenta.
Najbardziej szokujący jest przypadek Sama Shoemana, u którego w latach 70-tych zdiagnozowano raka wątroby, dając mu jedynie kilka miesięcy życia. Shoeman zmarł w tym czasie, choć sekcja zwłok wykazała, że diagnoza była błędna. Nie zmarł on zatem wskutek nowotworu, ale wiary w to, że umiera …
Podobnie jest w przypadku nielicznych prawdziwych stygmatyków – ich pragnienie cierpienia jak Chrystus jest tak silne, że manifestuje się ono na poziomie fizycznym. Ich wiara jest tak potężna, że przybiera realny kształt.
W przypadku tak klątw jak i stygmatów można mówić o tzw. „efekcie nocebo”. Jest to takie negatywne placebo, jednak znacznie silniejsze od swego pozytywnego braciszka (tak to zwykle bywa). To dlatego często chirurdzy nie chcą operować pacjentów, przekonanych o swojej śmierci na stole operacyjnym (grozi to tym, że faktycznie umrą!).
Efekt nocebo jest często wykorzystywany (świadomie lub nie) przez różnego typu znachorów (bioenergoterapeutów, homeopatów) nastawiających swoich pacjentów negatywnie do klasycznej medycyny. Zwykle popularyzacji tzw. „medycyny alternatywnej” często towarzyszą doniesienia o nieskuteczności, czy wręcz szkodliwości normalnej medycyny. Są to oczywiście brednie, ale może się zdarzyć, że na niektórych pacjentów (przekonanych przez jakiegoś znachora o nieskuteczności normalnej terapii), owa terapia jest mało skuteczna.
Oczywiście występowanie objawów choroby stygmatów na poziomie fizycznym wymaga czegoś więcej, niż przeciętna wiara. Niektórzy twierdzą, że trzeba to poprzeć cierpieniem. Stąd u wielu stygmaty pojawiały się po okresach długotrwałej głodówki, zadawaniem bólu własnemu ciału, długotrwałych modlitw wprowadzających w odmienne stany świadomości. Można by rzec, że stygmatycy są prawdziwie wierzącymi, którzy przy pomocy swej wiary okaleczają się psychosomatycznie.
Stygmatyzacja nie jest jeszcze traktowana jako zaburzenie, jak to jest w przypadku opętania (International Classification of Diseases and Related Health Problems: ICD-10, F44.3), zapewne dlatego, że uznanie stygmatów za chorobę mogłoby sugerować „chorobowość” samej religii.
Tak naprawdę klątwy voodoo, opętania i stygmaty (i pewnie jeszcze inne wesołe ciekawostki, jak nerwica eklezjogenna) to jedna wielka, wybitnie nieszczęśliwa i bardzo chora rodzinka.
http://infra.org.pl/nauka/czowiek/722-uroki-kltwy-i-voodoo-gdy-umys-atakuje-ciao
http://pl.wikipedia.org/wiki/Stygmat_%28religia%29
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,6205
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3960
Na Discovery był kiedyś ciekawy program o stygmatach, z serii „Is it real?”.
Inne tematy w dziale Technologie