Począwszy od XIV wieku istniał zwyczaj ogłaszania wyroków inkwizycyjnych podczas specjalnej ceremonii zwanej sermo fidei, z której w przyszłości miało rozwinąć się właściwe auto-da-fe.
Owa celebracja była wielkim świętem chrześcijańskim, odbywanym w takich krajach jak Hiszpania i Portugalia (także w koloniach tych krajów), trochę też we Francji. Auto-da-fe można podzielić na szczególne, odbywane w określonych terminach (od jednego do kilku w ciągu roku), oraz generalne, naprawdę wielkie widowiska przy nadzwyczajnych okazjach, takich jak początek rządów nowego króla, królewski ślub, czy narodziny następcy tronu.
Specjalnie na te okazje przetrzymywano w więzieniach skazanych przez inkwizycję, wyciągając ich dopiero wtedy, by mogli wziąć udział w tym odrażającym widowisku.
Zwykle już na miesiąc przed terminem ogłaszano generalne auto-da-fe, i robiono to niezwykle uroczyście, poprzez konne orszaki objeżdżające całe miasta wśród dźwięków trąb i kotłów. Dla wszystkich uczestników obiecywano specjalne łaski i odpusty biskupie. Zapowiedzi były powtarzane w każdą niedzielę podczas kazań.
Gdy nadszedł wielki dzień głównych aktorów tego widowiska (skazanych) przebierano w niezwykłe stroje, tzw. sanbenito (od saco bendito – święty worek). Były to wełniane stroje sięgające kolan, ozdobione w sposób pozwalający na pierwszy rzut oka zidentyfikować rodzaj przewiny.
Osoby podejrzane o herezję, które wyrzekły się błędów i poprosiły Inkwizycję o uwolnienie od nagany, przybierały sanbenito zafarbowane na żółto z wymalowanym krzyżem świętego Andrzeja (taka litera X). Jeśli podejrzany był lekko podejrzany i wyrzekał się odstępstw, nosił połowę krzyża. Jeśli podejrzany był poważnie podejrzany, odstępując od błędów jako formalny heretyk, nosił już cały krzyż. Oczywiście ci pogodzeni z kościołem podejrzani, tak lekko jak i poważnie, zachowywali życie.
Skazani na śmierć w płomieniach, którzy żałowali za swe grzechy i przed spaleniem mieli zostać uduszeni, nosili sanbenito na którym wymalowane były odwrócone płomienie. Dodatkowo nosili na głowie czapkę zwaną coroza, przypominającą biskupie nakrycie głowy.
Oskarżeni, których tortury nie zmusiły do żadnego wyznania, którzy ponownie popadli w herezję lub wyrzekłszy się odstępstw wracali do dawnych przekonań, skazywani byli na spalenie żywcem. Ci nosili sanbenito z płomieniami zwróconymi ku górze, głową otoczoną płomieniami i groteskowymi sylwetkami diabłów. Ich coroza była podobnie ozdobiona.
Te malowidła miały pouczać, że zatwardziali heretycy byli tak skazani na stos, jak i na wieczne płomienie w piekle. Wbrew temu co się nieraz powszechnie uważa, według ówczesnej filozofii paleniem na stosie nie ratowało się duszy spalonego od ogni piekielnych, tylko dawało mu przedsmak piekła.
Procesja wyruszała rano z pałacu Inkwizycji, przy dźwięku bicia dzwonów. Tzw. żołnierze wiary poprzedzali krzyż parafialny przysłonięty czarnym kirem, za którym szło dwunastu księży i szlachetnie urodzeni z własnymi znakami. Za nimi pomniejsi familianci z kukłami (przybranymi w sanbenito i corozę), przedstawiającymi zbiegłych lub skazanych zaocznie. Inni dźwigali kufry (wymalowane na czarno z groteskowymi diabłami), w których były szczątki zmarłych w czasie tortur i uwięzienia oraz truchła ekshumowanych.
Skazani na publiczne wyrzeczenie się odstępstw nieśli żółte świece i sznur na szyi, na biczowanie (za judaizowanie) nieśli świece zielone. Skazani na „wieczne więzienie” albo uduszenie przed spaleniem nieśli zapaloną żółtą świecę. Ostatni podążali skazani na spalenie żywcem – mieli zakneblowane usta, ręce ich były związane na plecach. Każdy szedł pomiędzy szlachetnie urodzonym a zakonnikiem, który podsuwał mu krucyfiks i nieustannie nakłaniał do skruchy.
Później jechali strażnicy Inkwizycji z wysadzanymi macicą perłową kasetami (zawierającymi wyroki), strażnicy miejscy, kanceliści i cenzorzy. Dalej członkowie rady miejskiej, poborca Świętego Oficjum, członkowie trybunałów i Rady Najwyższej. Pochód tradycyjnie zamykał Wielki Inkwizytor, w fioletowym habicie i z dwunastoma lokajami. Dla bezpieczeństwa kawalkadzie towarzyszyli halabardnicy. Taki orszak docierał na główny plac, gdzie miała odbyć się ceremonia auto-da-fe.
W amfiteatrze każdy miał ściśle określone miejsce. Co ciekawe, Wielki Inkwizytor zajmował fotel znajdujący się wyżej niż balkon króla. Przed rozpoczęciem celebracji, inkwizytor zwracał się do króla z pytaniem, czy przysięga on bronić całą swą potęgą wiarę, ścigać heretyków i wspierać Inkwizycję. Król tradycyjnie potwierdzał gotowość bezlitosnego prześladowania swoich poddanych.
Oprócz tego wszyscy uczestniczący w tej uroczystości składali przysięgę na wierność wierze, nieutrzymywania stosunków z heretykami, donoszenia na kogo popadnie, ścigania ich i wspierania Inkwizycji w jej dziele prześladowczym. Skazanych zamykano w klatkach, gdzie wysłuchiwali kazania wygłaszanego przez cenzora (w którym gloryfikował on zbożne dzieło Inkwizycji), następnie przekazywano ich oficjalnie w ręce świeckiego wymiaru sprawiedliwości. W tym czasie inkwizytorzy gorąco zalecali oficerowi, by winowajców traktować miłosiernie (taka obłudna tradycja).
Później zaczynało się główne widowisko. Najpierw tzw. pogodzeni z kościołem składali przysięgi pozostania przy wierze i donoszenia na znanych sobie odstępców, odprawiano modły, śpiewano Miserere, a Wielki Inkwizytor udzielał rozgrzeszenia „pogodzonym”. Kapelani tradycyjnie uderzali laskami w ramię pogodzonych, którzy wracali do swych cel. Ten akt kończył się mszą.
Skazanych na spalenie przywiązywano do słupów z ich nazwiskiem. Zwykle na środkowym słupie umieszczano tyczki z figurami wyobrażającymi nieobecnych skazanych, układano też zwłoki zmarłych podczas procesu i szczątki wygrzebane z grobów.
Najpierw duszono tych, którzy nie mieli spłonąć żywcem. Po odśpiewaniu Miserere kaci zbliżali pochodnie do głów tych, co mieli spłonąć żywcem, dając im przedsmak cierpień. Dopiero po spaleniu im włosów i bród jednocześnie podpalano wszystkie stos (później ten obrzydliwy zwyczaj zmieniono a skazanych nawet golono, by temu zapobiec) . W tym momencie niczego nie śpiewano a ciszę zakłócały jedynie krzyki nieszczęśników.
Palenie na stosie jest wyjątkowo bolesną śmiercią, mogącą trwać nawet kilkanaście minut. Dym nie powodował wcześniejszej utraty przytomności, jak czasami niektórzy piszą, po prostu zbyt mała emisja.
Później Inkwizytor opuszczał ceremonię i podejmował w swoim pałacu najważniejszych dygnitarzy. Auto da-fe zawsze kończyło się powszechną ucztą, w przypadku biedoty oczywiście dość skromną, w przypadku Wielkiego Inkwizytora bardzo wystawną – jedzono znakomite dania, pito wyśmienite wino, czcząc tym sposobem krwawe święto chrześcijaństwa.
Gdy Inkwizytor i szacowni goście się zabawiali, część skazanych, która przeszła ceremonię poniżającą i została łaskawie wypuszczona ze swego „wiecznego więzienia”, cichcem podążała do swych domów. Jedynie kaci jeszcze ciężko pracowali, kończąc robotę, której już tylko nieliczni się przypatrywali. Ludzkie ciało niełatwo spalić. Zatem stosy rozgrzebywano i koszmarne resztki palono jeszcze raz, by to co zostało wyrzucić w końcu do rwącej rzeki. Kiedyś wyrzucano ciała na śmietnik, ale często rodzina lub wyznawcy jakiegoś sławnego heretyka znajdowali kawałek kości i albo starali się to normalnie pochować, albo nawet traktowali szczątki jak relikwie.
Jest to oczywiście opis bardzo uroczystego generalnego auto-da-fe. Wszystkie inne były znacznie skromniejsze (czasem nieco odbiegające w szczegółach od przedstawionego, np. wieszano lub ogłaszano inne wyroki, palono też książki), pozbawione należnej oprawy, goście i prowadzący niższej ragi, a i liczba ofiar skromniejsza.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Auto-da-f%C3%A9
A. Heus „Inkwizycja” – książka stara ale zawiera szczegółowy opis tego uroczego święta.
Inne tematy w dziale Kultura