Gdy we Francji i w Niemczech trwały przygotowania do II wyprawy krzyżowej, gorące kazania Bernarda z Clairvaux (duchowego patrona drugiej krucjaty) trafiły także nieco dalej, do Anglików, Flamandów i Fryzyjczyków, rozpalając i tutaj płomień krzyżowy.
„Tylko to jest wyszukaną i jedyną, jaką może znaleźć Bóg, sposobnością wybawienia, gdy Wszechmoc raczy mordercom, rabusiom, cudzołożnikom, krzywoprzysięzcom przypominać o ich obowiązkach, jak gdyby zawsze czynili to, co dobre i słuszne. Porzućcie nieufność, o grzesznicy, miłosierny jest Pan. Chce wystąpić jako dłużnik, by swe zastępy spłacić żołdem darowania występków i wiecznej chwały. Towar jest tani, gdy się go kupuje, a jeśli pobożnie się zań zapłaci, jest niechybnie wart Królestwa Bożego.”
Przytoczone słowa Bernarda, choć dziś mogą jedynie budzić pewne zażenowanie (zwłaszcza jeśli chodzi o traktowanie wszystkich jak występnych łotrów, o kupieckim targowaniu zbawienia już nie mówiąc:), jednak wówczas spotykały się z gorącym odbiorem, czego tytuł doktora miodopłynnego (doctor mellifluus) dla Bernarda najlepiej dowodzi.
Krzyżowcy postanowili dostać się do Palestyny drogą morską, wyruszając z Anglii wiosną 1147 roku. Jednak zła pogoda w czerwcu zmusiła flotyllę statków do schronienia się na wybrzeżu Portugalii. Dość szybko zjawiła się tam delegacja hrabiego Portugalii Alfonsa-Henryka, który starał się o koronę królewską i zwęszył w przypadkowej obecności silnego oddziału wojska okazję do ataku na Lizbonę, która była od VIII wieku w posiadaniu muzułmanów (nazywała się wówczas Lishbuna, lub Uszbuna).
Hrabia usilnie starał się pozyskać krzyżowców do swojego planu, roztaczając przed nimi nie tylko okazję na zasługi w walce z niewiernymi, do których nie muszą przecież odbywać dalekich i wyjątkowo uciążliwych podróży morskich, ale także szansę na bogate łupy. Najbardziej sceptyczni byli Anglicy, którzy upierali się przy wypełnieniu swoich ślubów udania się do Jerozolimy. Jednak biskup Oporto, który szybko uzyskał przychylność angielskiego dowódcy, hrabiego Henryka Glanville, zdołał ich przekonać.
Flotylla szybko pożeglowała do ujścia Tagu, gdzie przyłączyła się do armii portugalskiej i wkrótce przystąpiono do oblężenia Lizbony. Było ono niezwykle ciężkie i trwało cztery miesiące. W październiku, po zburzeniu murów zamkowych, obrońcy zgodzili się poddać, uzyskawszy wcześniej gwarancję, że chrześcijanie uszanują życie i dobytek mieszkańców.
Jednak krzyżowcy bez zmrużenia oka złamali dane słowo i za przyzwoleniem Alfonsa-Henryka urządzili w mieście prawdziwie fanatyczną rzeź. Tradycyjnie mordowano wszystkich bez wyjątku, mężczyzn, kobiety i dzieci. Należy zaznaczyć, że w Lizbonie mieszkali wtedy także chrześcijanie, którzy zostali ograbieni i wymordowani z równym zapałem jak muzułmanie. Miejscowemu biskupowi, który starał się powstrzymać to krwawe szaleństwo, krzyżowcy zwyczajnie podcięli gardło. Anglicy w tej zbrodni nie brali zbyt czynnego udziału, trzeba im to uczciwie przyznać, a część z nich nawet udała się w dalszą podróż na Wschód. Wielu krzyżowców jednak osiedliło się w dobrach korony Portugalskiej, tymczasowo odbierając tym samym należną im zapłatę.
P.S.
Sławny pisarz Jose Saramago, w swojej książce „Historia oblężenia Lizbony”, w dość przewrotny sposób, trzeba przyznać, wykazuje, że Maurowie, którzy władali Lizboną przez 358 lat, byli tak naprawdę pierwszymi Portugalczykami, takimi samymi jak ci, co wycieli ich później w pień: Lizbona zdobyta - Lizbona stracona. Książka warta przeczytania, nazwisko Saramago mówi samo za siebie.
Inne tematy w dziale Kultura