Uważam go za jednego z najwybitniejszych gitarzystów rockowych wchechczasów. Prawdopodobnie najszybszy. Ale nie epatował tanią, cyrkową wirtuozerią, jak wielu innych. Jego popisy solowe, choc bywały dośc długie, przepełnione były wewnętrzną magią, dramatyzmem, choc improwizował, były spójne, trzymające widzów i słuchaczy w napięciu. Tak jak solówki Hendrixa, Page'a, Blackmore'a. Tak, jak tu.
Alvin Lee grał wirtuozersko na gitarze, harmonijce ustnej, dobrze śpiewał. No i był dobrym kompozytorem, czym wielu wirtuozów gitary nie może się pochwalic. Oprócz typowo bluesowych kompozycji potrafił również zaskoczyc melodiami przebojowymi, jak chocby ta:
Niewątpliwie Alvin Lee najbardziej znany był z brawurowego wykonania "I'm Going Home" na festiwalu w Woodstock. I choc nie zdobył takiej sławy, jak Jimmy Hendrix, który wystepował na zakończenie tego samego festiwalu, myślę, że teraz już zagrają razem...
Inne tematy w dziale Kultura