Ryszard Woźniak Ryszard Woźniak
3462
BLOG

David Coverdale, czyli dziecko szczęścia

Ryszard Woźniak Ryszard Woźniak Kultura Obserwuj notkę 2

 

           Wyobraź sobie sytuację, że pracujesz w sklepie z ciuchami (czyli w popularnym butiku) i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stajesz się głównym wokalistą największego na świecie zespołu rockowego. Niemożliwe? Możliwe, jak najbardziej możliwe. I wcale nie w USA, tylko w Anglii. Tym zespołem był „Deep Purple” a sprzedawcą w butiku i bohaterem dzisiejszej opowieści David Coverdale, jeden z najwybitniejszych wokalistów w historii hardrocka.
 
Przepustka do wielkiej kariery
 
            David Coverdale rocznik 1951 (a więc w tym roku we wrześniu będzie świętował 60-te urodziny) oczywiście nie trafił do „Deep Purple” wprost zza lady sklepowej. Wcześniej próbował swych sił jako wokalista w różnych mniejszych zespołach i zespolikach, nawet kiedyś supportował „Deep Purple”, ale prawdę powiedziawszy pozycji na scenie rockowej nie miał żadnej, więc mówienie o nim jako o Kopciuszku rocka jest jak najbardziej uzasadnione.
Jednak liderzy „Deep Purple” nie pomylili się co do niego – to był godny następca Iana Gillana i na trwałe zapisał się w historii tej formacji. Przypomnijmy sobie jego niezwykle dynamiczne „wejście” na California Jam 1974.
 
 

 
 
            Na początku „Burn” widać, jak statyw od mikrofonu o mało nie wyrywa Coverdalle’owi barku. Jeszcze wtedy David nie bardzo panował nad tym ważnym gadżetem estradowym, ale później będzie mu szło z tym zupełnie dobrze. Ale o tym potem.
Z koncertu W Kalifornii najbardziej zapadł w pamięć utwór „Mistreated”. Ten wspaniały blues został napisany jakby specjalnie dla Coverdale’a. Głęboki bluesowy baryton Davida, wzbogacony wspaniałą grą na gitarze Ritchiego Blackmore’a do dziś porusza swym dramatyzmem i niezwykłymi emocjami. To taki coverdale’owski „Child in Time”.


 
 
            Głos Coverdale’a był inny niż Gillana, dużo niższy. Coverdale to baryton, Gillan – tenor. I zapewne dlatego liderzy Deep Purple „podwyższali” głos swojego nowego frontmana piskliwym falsetem basisty Glenna Hughesa, również nowego wówczas nabytku (przyszedł w miejsce Rogera Glovera). Dało to znakomity efekt wokalny. „Podwójny wokal” stosowany był z powodzeniem również w następnym (Mark IV) składzie „Deep Purple” (bez Blackmore’a za to z Tommym Bolinem). Zobaczmy ten duet wokalny na koncercie w Japonii z 1975 r.
 
 
 
 
 
 
Coverdale wkrótce pokazał, że jest wielkim talentem wokalnym i potrafi samodzielnie „wyciągać” najwyższe partie, co czyni skalę jego głosu jedną z największych wśród wokalistów rockowych. Widać to już na tym samym koncercie w Japonii choćby w utworze „Love Child”. Ten głos poraża do dziś, myślę, że wtedy mógł mu dorównać tylko głos Roberta Planta.
 
 
 
 
 
           
 
Własną drogą
 
 
W roku 1976 „Deep Purple” się rozpada i nasz bohater rozpoczyna już bardziej samodzielną karierę. Kuszony przez wielkich jak „Black Sabbath” czy „Bad Company” Coverdale odmawia i postanawia iść własną drogą. Zakłada grupę „Whitesnake”, z którą z przerwami występuje do dziś.
Początkowo grupa miała typowo bluesrockowy repertuar, a David mógł rozwijać swój talent wokalny i estradowy. Przyjął wtedy image uwodzicielsko-erotyczny (w którym pozostał właściwie do dziś). Wspomniany wcześniej statyw od mikrofonu stał się ulubionym „gadżetem” wokalisty, symbolizującym fallusa. No i teraz już nie wypadał mu z ręki…
 
 
 
 
 
 
 
            „Whitesnake” od samego początku posiadał potężne brzmienie, gdyż do typowego „purplowskiego” 5-osobowego składu dokooptowano jeszcze jednego gitarzystę prowadzącego. Zabieg ten znany był z takich zespołów jak „Thin Lizzy” czy „Wishbone Ash” jednakże brzmienie wzmocnione dodatkowo klawiszami ( na początku samego Lorda) było piorunujące.
            Przez Whitesnake przewinęło się mnóstwo znakomitych instrumentalistów – John Lord, Ian Paice, Roger Glover (ex Deep Purple), Cozy Powell (Black Sabbath, Rainbow), John Sykes, Steve Vai i wielu innych. Ale jeden zawsze pozostawał ten sam – David Coverdale. Zawsze w doskonałej formie. A przy nim niesamowity John Sykes.
 
 
 
 
 
 
            Jak widać z powyższego zestawienia David Coverdale, jako tytułowe „dziecko szczęścia” śpiewał u boku najwybitniejszych gitarzystów naszych czasów. Przypomnę, że debiutował na wielkiej scenie obok Ritchiego Blackmore’a, występował z Tommym Bolinem, Stevem Vai, Bernie Marsdenem, Jonem Sykesem, a współpracę z Tonym Iommi odrzucił (!). Można powiedzieć, że do pełnego szczęścia brakowało mu współpracy z jeszcze jednym gigantem gitary – Jimmym Page’em. I co? No i oczywiście tę współpracę podjął. W 1993 roku ukazała się znakomita płyta (niestety jedyna) Coverdale/Page. A David przyjął tym razem wygląd Roberta Planta…
 
 
 
 
 
 
 
Mr. Coverversion
 
 
            Tak, parafrazując nazwisko naszego bohatera, Robert Plant określił kiedyś Coverdale’a. I ponoć wcale nie chodziło o ten „plantowski” image, dużo wcześniej (1987 r.) Plant zarzucił Coverdale’owi kopiowanie brzmienia Led Zeppelin (chodziło o utwór „Still Of The Night”). Jak było, tak było, ale gdyby Plant wtedy wiedział, kto będzie kiedyś śpiewał w przyszłości „Kaszmir” u boku Page’a…
 
 
 

 
 
 
            Faktem niezaprzeczalnym jest, że Coverdale bardzo często zmieniał wygląd – niewielu wokalistów dokonywało takich zmian w swym wizerunku. Pamiętamy go z włosami a la Gillan na początku kariery, potem z brodą i „piórami” do ramion, u boku Page’a to już blond pół-bóg a la Plant. W 1997 r. Coverdale nagrywa z Adrianem Vandenbergiem piękny akustyczny album „Starkers in Tokio”. I oto widzimy kolejne wcielenie Davida. Czy ten liryczny przystojny brunet to ten sam szalony David Coverdale, wywijający na scenie statywem od mikrofonu?
 
 
 

 
 
 
 
            Muszę przyznać, ze ten liryczny Coverdale bardzo mi się podoba. Po raz kolejny udowadnia, że potrafi nie tylko „wrzeszczeć” na rockowo, ale również czyściutko zaśpiewać piękną piosenkę z towarzyszeniem tylko gitary akustycznej. Oddajmy się jeszcze przez chwilę temu pięknemu nastrojowi.
 
 

 
 
 
 
            Dzisiaj David Coverdale nadal zadziwia niezwykła ekspresją i dynamiką na scenie. Jego „Whitesnake” to supergrupa „wymiatająca” niczym dawniej młody „Deep Purple”, a sam Coverdale mimo sześćdziesiątki na karku zadziwia energią. Wydane w 2006 r. DVD „In The Still Of The Night” jest tego najlepszym dowodem. Kto nie widział – polecam, istne rockowe szaleństwo, od początku do ostatniego utworu.
I jeszcze tylko na zakończenie ode mnie taka osobista dygresja – jestem stałym widzem koncertów „Deep Purple” w Polsce. I muszę przyznać, że brakuje mi w nich elementów tego repertuaru, który wyśpiewał dla nich David Coverdale – choćby „Burn” czy „Stormbringer”. Ale, jak to mówią, nieobecni nie maja racji. Obejrzyjmy sobie więc na zakończenie „Burn” z elementami „Stormbringera” i życzmy sobie spotkania na koncercie Whitesnake w Polsce.
 
 
 
 
 
 
 
P.S.
Za tydzień w niedzielę o 18.00. bohaterem mojej opowieści będzie Peter Gabriel. Zapraszam.
 

Poszukujący

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura