Już wiemy co będzie, a czego nie będzie. Będzie Brexit, a nie powtórne głosowanie nad „remain” (pozostaniem Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej w Unii Europejskiej). Hmm, chyba... Nie będzie za to wyrzucenia FIDESZU, czyli rządzącej Węgrami partii Victora Orbana z jej rodziny politycznej w UE czyli Europejskiej Partii Ludowej. Jak mówiły słowa piosenki „pero, pero, bilans musi wyjść na zero”.
Co do pierwszego „exitu” w dziejach Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali - EWG - UE (czy ostatniego?) to teraz, jak się wydaje, rzecz nie w tym „czy?” tylko raczej „kiedy?”. Kwiecień? Maj? Może jednak później? Koniec roku? Oto jest pytanie. Ważniejsze dziś niż to wypowiedziane przez rodaka premier Theresy May cztery wieki temu „być albo nie być?”. Warto w tym kontekście zastanowić się nad priorytetami establishmentu unijnego i unijnych elit. Gdy na Wyspach odbywało się referendum odnośnie Brexitu, ówczesna minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jej Królewskiej Mości Davida Camerona Mrs May była ostrożnym zwolennikiem głosowania „remain” (na pozostanie jej kraju w UE). Była wszak na tyle sprytna - przewidująca? - że nie angażowała się w kampanię referendalną. Dlatego po klęsce PM Camerona i zwolenników pozostania UK w Unii długoletnia minister w rządach torysów stała się optymalnym kandydatem na premiera JKM. Tym bardziej, że jej główna konkurentka w łonie Partii Konserwatywnej jakby się objadła szaleju i zaatakowała May „argumentem”, że ta nie zna życia i problemów Brytyjczyków, bo... nie posiada dzieci! Ta idiotyczna szarża rywalki ostatecznie spowodowała, że minister May - którą miałem okazję poznać jeszcze właśniej, gdy pełniła funkcję szefa Home Office - stała się premier May. Nową lokatorkę 10, Downing Street zaakceptowali - zapewne przejściowo i jako zło konieczne - także Brexitowcy w rządzącej partii. Lobby finansowe, czyli City, naciskało ją na opóźnienie Brexitu (a może nawet na jego przekreślenie). May znalazła się miedzy Scyllą i Charybdą, piekłem i niebem (obojętnie jak je definiujemy). W co grała? W zupełnie inna grę niż establishment brukselski. Ten z kolei chciał z jednej strony tak przećwiczyć Londyn w tych negocjacjach dotyczących warunków Brexitu, aby stało się to przestrogą dla innych potencjalnych amatorów „exitu”- czy to z Unii czy też raczej z „Eurolandu” czyli strefy euro. No i w rzeczy samej zafundował synom Albionu ścieżkę zdrowia. Jednak Bruksela miała jeszcze jeden niewyjawiany cel: chodziło o taka grę, w wyniku której Wielka Brytania jednak w Unii by pozostała. Drugie referendum, może nowe, przyspieszone wybory czy odkładanie Brexitu „ad calendas Graecas”- instrumenty ku temu były mniej ważne: liczył się cel.
Co na to premier May? Właśnie: premier, nie rząd, który w proteście przeciwko zbyt miękkim lub zbyt twardym negocjacjom z UE opuszczali kolejni ministrowie. A pani Teresa miała swoją grę.
Następczyni „Iron Lady”, Margaret Thatcher, druga kobieta premier w historii Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej chciała po prostu dalej być premierem JKM. Wiedziała, że pójście w kierunku negacji Brexitu i opcja na pokazanie społeczeństwu brytyjskiemu, które w referendum chciało opuszczenia Unii – swoistej figi z makiem (z pasternakiem) mogłoby wywołać przewrót w partii: zwolennicy Brexitu nie byli na tyle silni, żeby przeforsować swojego kandydata na premiera, ale są, przy mobilizacji, na tyle silni, aby tegoż premiera obalić. Skądinąd pójście w kierunku twardego Brexitu i „no deal” mogłoby wyraźnie zachwiać poparciem dla Theresy May ze strony bardziej umiarkowanych posłów Partii Konserwatywnej. Była więc – i jest – Mrs May między piekłem twardego Brexitu a niebem pozostania UK w UE (oczywiście dla Brexitowców można owo niebo zamienić na piekło i odwrotnie). To była sprytna gra, tylko że chyba się premier May zakiwała. Świadczą o tym dymisje aż 11 ministrów jej gabinetu w proteście przeciwko własnej szefowej oraz odsunięcie ją przez parlament od negocjacji z UE w sprawie warunków Brexitu.
Jeszcze 1,5 roku temu w „Big Six”, czyli w szóstce największych krajów Unii, aż w połowie szefami rządów były kobiety: w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Polsce: Angela Merkel, Theresa May, Beata Szydło. Wydawało się, że najsłabszą pozycję ma ta pierwsza, skoro nie była w stanie przez pół roku utworzyć rządu. Teraz okazać się może za chwilę, że na placu boju zostanie tylko Frau Kanzlerin. Pewnie też do czasu...
*tekst ukazał się na stronie Wprost.pl
historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka