Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
435
BLOG

„Czarneckigate” - kulisy i podwójne standardy UE

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki UE Obserwuj temat Obserwuj notkę 10


 

Dotychczas w kompetencjach Parlamentu Europejskiego nie leżało ocenianie wypowiedzi eurodeputowanych, które miały miejsce poza salą plenarną lub poza posiedzeniami komisji PE. „Sprawa Czarneckiego” jest swoistym precedensem. O tyle szczególnym, że otwiera drogę do sytuacji, w której parlament z siedzibami w Brukseli, Strasburgu i Luksemburgu (europosłowie pracują w tych dwóch pierwszych) staje się w praktyce arbitrem, sędzią, ale też i prokuratorem (coś wiem o tym!) w … sporach, które mają miejsce na terenie krajów członkowskich. To swoista łapczywość kompetencyjna. Wpisuje się ona jednak w pewne zinstrumentalizowanie roli europarlamentu w kierunku politycznej maczugi wobec tych polityków, którzy nie tylko mają poglądy inne niż europejski mainstream (mainstream, póki co...), ale też nie boją się jej głosić.


Czarneckigate” zamiast „Verhofstadtgate”


Rzecz określana ironicznie jako „Czarneckigate” jest o tyle znamienna, że dzieje się w pewnym określonym kontekście polityczno-sytuacyjnym. Oto bowiem przewodniczący Grupy Liberałów i Demokratów w Parlamencie Europejskim, były premier Belgii, 13 kwietnia 2017 roku wołał do szefa rządu Węgier Viktora Orbana: „Czy będzie palił pan książki na placu przed parlamentem?”. Wypowiedź ta w skandaliczny sposób kojarzy premiera rządu Budapesztu z Hitlerem, za którego czasów rzeczywiście palono niewygodne książki przed budynkiem niemieckiego parlamentu – Reichstagu. Były wnioski o ukaranie belgijskiego (flamandzkiego) polityka, ale nie zostały rozpatrzone i żadnej kary nie poniósł. Mogą to potwierdzić ich autorzy  polscy europosłowie z grupy politycznej Europejskich Konserwatystów i Reformatorów profesor Zdzisław Krasnodębski i Marek Jurek. Zażądali ukarania lidera ALDE w lipcu 2017 i ich wniosku dotychczas nie rozpatrzono. Chyba rozzuchwalony tym faktem Guy Verhofstadt wystąpił jako recydywista 15 listopada, gdy 4 dni po Święcie Narodowym Polski i upamiętniającym go Marszu Niepodległości, powiedział: „Na ulice Warszawy wyszło kilka tysięcy faszystów, neonazistów, białych suprematystów. (…) Marsz ten miał miejsce 300 km od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau”. Tym razem z żądaniem przeproszenia tysięcy polskich patriotów zwróciła się poseł Jadwiga Wiśniewska oraz – w osobnym liście – ponownie posłowie Marek Jurek i Zdzisław Krasnodębski. Skarga i tej grupy posłów nie doczekała się żadnego rozpatrzenia, a lider liberałów ‒ kary czy choćby upomnienia. 

 

Przesunięcie „wajchy” federalizmu

 

Jak widać europarlamentarne młyny czasem nie mielą wcale, a czasem błyskawicznie. Nawet, gdy opierają się na dość pokrętnym tłumaczeniu, a raczej jego... omówieniu.

Właśnie władze PE określiły termin następnych eurowyborów. Odbędą się one w ostatni weekend maja AD 2019. Czemu o tym piszę? I to tak nagle, zmieniając temat? Wbrew pozorom wcale go nie zmieniam. Oto bowiem nowe wybory do europarlamentu, które odbędą się równo w 40 rocznicę pierwszych bezpośrednich wyborów do „Brukseli i Strasburga” (wcześniej europarlament funkcjonował jako zbiór przedstawicieli parlamentów narodowych przez nie właśnie wskazywanych) prawdopodobnie w znaczący sposób zmienią geografię polityczną w Parlamencie Europejskich. Można spodziewać się bardzo znaczącego wzrostu euronegatywistów, eurosceptyków, eurorealistów i konserwatystów oraz tradycjonalistów. Już dzisiaj w europarlamencie liczącym 751 posłów eurosceptycy i eurorealiści zrzeszeni w takich właśnie frakcjach (nie mówię o eurosceptykach i eurorealistach występujących w szeregach socjalistów, chadeków i liberałów, bo i tam się oni zdarzają) liczą około 180 osób, co stanowi niespelna 25%. Trudno przesądzać wyniki wyborów za rok i cztery miesiące, ale wydaje się być pewne, że skoro Europa staje się coraz mniej euroentuzjastyczna i niechętna eurokracji – to taki tez właśnie będzie Parlament Europejski. A to prawdopodobnie może oznaczać, iż dużo trudniej będzie „zdyscyplinować” przedstawicieli 27 już ‒ bo bez Wielkiej Brytanii – krajów członkowskich UE do jedynie słusznej, bezalternatywnej, paneuropejskiej wizji, w której Europa Narodów całkowicie wyparta jest przez federalistyczny koncept „Stanów Zjednoczonych Europy”. Zatem być może obecna chadecko-lewicowo-liberalno-zielono-komunistyczna większość usiłuje forsować rezolucje i decyzje personalne, które mogą być już za 1,5 roku swoistym „mission impossible”. Chyba na zasadzie: „po nas choćby potop”. Albo też: „a więc przesuwajmy teraz wahadło federalistyczne tak bardzo w jedną stronę, żeby trudno je było potem przesunąć w drugą w to samo miejsce”. To naprawdę wiele tłumaczy.


Odwilż? Nie, polityczna matematyka...

 

Cóż, nowy rok w Parlamencie Europejskim zaczął się w Strasburgu z przytupem. Jednak „sprawa Czarneckiego” nieco przyćmiła rzecz dla Polski zapewne jednak znacznie ważniejszą. Oto europarlament zrezygnował z uruchomienia własnej procedury artykułu 7. Traktatu o UE w kontekście Polski. Oficjalna przyczyna? Fakt, że w grudniu uczyniła to już Komisja Europejska przekazując ów „hot potato” (gorący kartofel), by użyć tego anglosaskiego określenia politycznego (synonim problemu). Nie należy tego jednak interpretować – o dziwo, niektórzy to czynią – jako przejaw chwilowej „odwilży” w relacjach między Brukselą a Warszawa. Nic bardziej mylnego! To żadne tam „złagodzone kursu” ani „nowe otwarcie”. To po prostu najzwyklejsza w świecie polityczna matematyka. O ile bowiem Rada Europejska może przegłosować wszczęcie tej procedury większością 4/5 głosów (a więc „za” musiałoby być co najmniej 22 na 28 państw), o tyle europarlament musi mieć w tej kwestii poparcie 2/3 głosów. Rzecz w tym, że z ich znalezieniem niechętna Polsce niewątpliwa europarlamentarna większość miałaby spory kłopot. Już bowiem podczas głosowania antypolskiej  dla wielu obserwatorów  rezolucji PE z 15 listopada 2017 okazało się, że choć przeszła ona wyraźną większością: 438 głosów „ZA” przy 152 „PRZECIW” i  71 wstrzymujących to jednak było to poniżej progu 2/3. A przed dwoma miesiącami była to „tylko” rezolucja. Teraz miałoby to być uruchomienie procesu sankcyjnego, a więc rzecz o znacznie poważniejszym ciężarze gatunkowym. I tu tkwi przyczyna „odpuszczenia” przez europarlament autonomicznej procedury uruchomienia artykułu 7. przeciwko Rzeczypospolitej. 

 

Jednak i tak można spodziewać się kolejnej debaty w Strasburgu na temat Polski. Prawdopodobnie w marcu, może w kwietniu (zastanawiano się nad lutym, ale ostatecznie to odrzucono). Ta wiosenna debata o naszym kraju będzie już dziewiątą (sic!) w ciągu ostatnich dwóch lat. I tak właśnie Parlament Europejski podjął próba znalezienia się w Księdze Rekordów Guinessa...



*Artykul ukazał się w „Gazecie Polskiej Codzienie 

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Polityka