Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
48
BLOG

Imigracja - największe wyzwanie Starego Kontynentu

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Imigranci Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

W Królestwie Niderlandów (oficjalna nazwa od 1 stycznia 2020) niespodziewanie upadł rząd jednego z bardziej „długowiecznych” premierów w Unii Europejskiej, liberała Marka Rutte. Przyczyną był kryzys wewnątrz koalicji tworzonej przez partie liberalne właśnie i chrześcijańsko-demokratyczne wywołany polityką migracyjna. To kolejny przykład, jak bardzo ta kwestia jest ważna, a nawet kluczowa dla wyborców, podatników, a zatem i polityków. Jak pisałem niedawno w tekście „Antyimigrancki głos ludu” w GPC z dnia 26 czerwca 2023 (#121/3460) właśnie dlatego nastąpiły zmiany rządów w krajach skandynawskich (Szwecja, a potem Finlandia), a także w Europie Południowej (Włochy), że społeczeństwa zaprotestowały przeciwko polityce imigracyjnej swoich rządów. To niedawna przeszłość, ale również być może bliska przyszłość. Oto bowiem na dniach odbędą się wybory w Królestwie Hiszpanii, a więc w czwartym co do wielkości kraju członkowskim UE, gdzie według sondaży rządzący kolejną kadencję socjaliści premiera Pedro Sancheza zapłacą zapewne wysoką cenę za swoistą bezradność, a w praktyce przyzwolenia na niekontrolowaną imigrację do swojego państwa. Ułatwia to oczywiście bliskość Afryki, a więc jednego z dwóch najbardziej „imigracyjnych” kontynentów.

Europa i imigracja czyli syndrom strusia

Mam czasem wrażenie, że niektóre ugrupowania polityczne w Polsce inaczej niż szereg partii politycznych na Zachodzie, chcą zachować się w kwestiach imigracji niczym strusie chowające głowy w piasek i myślące, że w ten sposób ukryją się przed światem i problemami. Tymczasem rzeczywistości imigracyjnej nie da się zamilczeć. Oczywiście można się pocieszać pojedynczymi wypowiedziami szwedzkiej komisarz Ylvy Julii Margarety Johansson, która zresztą do niektórych mediów w Polsce mówi to, co chcą usłyszeć, by następnego dnia do mediów włoskich mówić dokładnie to, co one chcą usłyszeć. Jest skrajnie naiwne, aby odczytywać decyzje, a nawet choćby zamiary Unii Europejskiej po wypowiedziach medialnych czy na twitterze jednego z komisarzy. Tymczasem liczy się to, co już ustaliła Rada Unii Europejskiej (decyzja ministrów spraw wewnętrznych UE-27) czy konkluzje jakie zawarł w swoim oświadczeniu po ostatnim szczycie Unii przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel – nie było bowiem decyzji RE jako takiej na skutek sprzeciwu Polski i Węgier.

Żenujący jest obserwowany w mediach w Polsce proces uspokajania za wszelką cenę opinii publicznej, w myśl hasła: „w związku z imigracją nic nam nie grozi, a PiS tylko straszy społeczeństwo”.

Unia kusi Tunezję

Charakterystyczne, że opozycja i liczne media jej sprzyjające wpisują się swoim świadomym lekceważeniem problemu w taktykę Komisji Europejskiej, która polega na jak najskromniejszym informowaniu o propozycjach nowych unijnych regulacji imigracyjnych, aby realne niebezpieczeństwa z nimi związane nie uruchomiły protestów polityków, mediów i szeroko rozumianej opinii publicznej i nie przeszkodziły w przyjęciu nowych regulacji (pro)imigracyjnych. Świadczy o tym następujący fragment wewnętrznego dokumentu Komisji Europejskiej, który wręcz mówi o swoistym embargo na informacje o planach UE w tym obszarze. Oto jakże charakterystyczny fragment: „zalecenia Komisji dotyczące ustanowienia puli solidarnościowej nie należy podawać do wiadomości publicznej, zanim nie zostanie przyjęty akt wykonawczy Rady ustanawiający tę pulę solidarnościową. Taka klauzula tajności usprawni przebieg procesu decyzyjnego”. Te słowa świadczą o intencjach Brukseli schowania sprawy pod dywan, aby organy UE mogły w skrytości przeprowadzić swoje „fakty dokonane”, gdy chodzi o relokację.

Warto podkreślić, że władze Unii od pewnego czasu rzeczywiście intensywnie pracowały, aby ograniczyć nielegalną imigrację do UE poprzez utworzenie obozu przejściowego w Tunezji, gdzie przy współpracy władz w Tunisie z odpowiedzialną za zewnętrze granice Unii Europejskiej agencją FRONTEX (jedyna agencja UE z siedzibą w Polsce) można by teoretycznie zrobić „przesiew”, gdy chodzi o chętnych do przyjazdu do Europy. Miałoby to polegać na utworzeniu specjalnego ośrodka, w którym na podstawie dokumentów i rozmów z zainteresowanymi dokonywano by selekcji na tych, którzy na teren UE nie wjadą np. ze względu na afiliacje z Państwem Islamskim (ISIS), czy po prostu ze względu na pochodzenie z kraju, w którym trudno mówić o prześladowaniach politycznych, religijnych czy innych. Tymczasem Tunezja po wielu miesiącach negocjacji ostatecznie Brukseli odmówiła – i Unia Europejska została jak aktor Jan Himilsbach ze znajomością języka angielskiego czyli z niczym. Rzeczywiście UE ofiarowywała spore pieniądze. Jednak Tunezja nie dała się na to skusić. Być może Tunis licytuje, bo chce uzyskać pieniądze jeszcze większe, a wie, że Unia znajduje się, mówiąc językiem karciarzy „na musiku”. Oto bowiem władze UE i w zasadzie wszystkich krajów członkowskich „starej Unii” czyli dawnej „Piętnastki” muszą pokazać swoim wyborcom (i podatnikom!), że mają plan, „coś” robią i że jest nadzieja, że choć w jakimś zakresie owa nielegalna imigracja zostanie, jeśli nie zahamowana (bo w to nikt nie wierzy) to przynajmniej ograniczona.

Polski plan czyli inaczej znaczy wiele

Tunis jednak spłatał figla Brukseli: decyzji o powstaniu owego „campu” nie ma. Być może jest kwestia położenia przez UE większych pieniędzy na stół negocjacyjny. Władze Tunezji zapewne analizowały przykład Turcji, która z zimną krwią wykorzystała przed siedmioma laty gwałtowny pośpiech UE przy podpisywaniu umowy z Ankarą. Wówczas chodziło o przetrzymanie na tureckim terytorium około 1,7 miliona uchodźców z Syrii i Iraku. Negocjacje unijno-tureckie gwałtownie przyspieszyły, bo Angela Merkel miała wybory w trzech niemieckich landach i chciała pomóc wygrać rządzącej CDU. Turcja poczuła krew i zaczęła licytować poprzeczkę finansową w górę. Ankara dostała to, co chciała, czyli kwotę przeszło 6 miliardów euro od Komisji Europejskiej i największych państw członkowskich UE. Dziś Tunezja chce iść tureckim śladem.

Władze Rzeczypospolitej mają zupełnie inną strategię imigracyjną niż władze Unii Europejskiej. Bruksela uważa, że trzeba jedynie wpływać na skalę imigracji legalnej oraz minimalizować nielegalną. Warszawa chce rozwiązywać ten problem tam, na miejscu: w Afryce i Azji. Dawać wędkę, a nie zapraszać na konsumpcję ryby. To pokazuje zupełnie inną filozofię, inne podejście do tego chyba największego wyzwania dla Starego Kontynentu w pierwszej połowie XXI wieku.

Bądźmy realistami: Polska nie zbawi Francji, Belgii, Holandii, Niemiec, itd., gdy chodzi o ich dramatyczną sytuację z imigrantami- także z ich drugim czy trzecim pokoleniu. Możemy jednak wyciągnąć wnioski z fatalnych doświadczeń  Europy Zachodniej i zablokować imigrację, głównie muzułmańską, przynajmniej w naszym kraju.

Jako historyk wiem, ze w swoim czasie Imperium Ottomańskie podbiło w zasadzie całe Bałkany. Oparli się im tylko chrześcijańscy górale w Montenegro, którzy ze swoich lasów w czarnogórskich górach uczynili prawdziwą twierdzę. Cóż, może Polska stanie sią tą Czarnogórą w innych, choć w jakiejś mierze podobnych  realiach XXI wieku.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (10.07.2023)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka