Podziemie to był przyspieszony kurs samoorganizacji, punktualności, rzetelności, dyscypliny i trzymania języka za zębami. Brak któregokolwiek z tych elementów – nie mówiąc o paru – bardzo zwiększał szansę wpadki, a poza tym obniżał efektywność konspiracyjnej roboty. W czasach podziemia nauczyłem się jednej prawdy i to na całe życie. Z przyjacielem z „konspiry” czekaliśmy na przystanku autobusowym, na ulicy Podwale, przy skrzyżowaniu z Kołłątaja, z tyłu mając Wzgórze Partyzantów z okalającym go stawem. Jechaliśmy na spotkanie do dzielnicy Kozanów. Mieliśmy spotkać się z człowiekiem, który od wielu miesięcy ukrywał się, a był kluczową osobą dla Regionalnego Komitetu Strajkowego (RKS) czyli podziemnych władz NSZZ Solidarność. Gość używał pseudonimu „Andrzej Sadowski”, ale jego prawdziwe nazwisko brzmiało Jan Koziar. Był pracownikiem naukowym (geolog) Uniwersytetu Wrocławskiego. Jeden autobus na Kozanów nie przyjechał. Przyjeżdżały inne, jadące w różnych kierunkach, ale kolejnego do dzielnicy Kozanów - która za paręnaście lat stanie się znana w całej Polsce, bo podczas słynnej powodzi w lipcu 1997 roku zostanie całkowicie zalana – nie było. Gdy nie przyjechał drugi autobus oznaczony w rozkładzie jazdy zacząłem się niepokoić. Facet czeka – myślałem – wyjdziemy na ludzi niepoważnych, bo przecież pomyśli, że z tymi niejeżdżącymi autobusami to jakaś bajka studenciaków. Gdy nie przyjechał trzeci autobus, zacząłem nerwowo chodzić w te i we wte, demonstrując poirytowanie i -nie ukrywam- przeklinając. To było dla nas bardzo ważne spotkanie, bo od niego zależały pieniądze dla NZS, który – jak to NZS – prządł bardzo cienko. Umówienie spotkania z „Andrzejem Sadowskim” było trudne, bo facet się przecież solidnie zabunkrował, po wcześniejszych wpadkach Władysława Fransyniuka, Piotra Bednarza i Józefa Piniora. Czekaliśmy na rozmowę z nim ładnych kilka tygodni i perspektywa czekania kilku następnych, ba, może nawet paru miesięcy była fatalna.
Przystanek na Podwalu: lekcja na całe życie...
Gdy nie przyjechał czwarty autobus na Kozanów (to się naprawdę zdarzyło!) eksplodowałem. Na co mój druh z konspiracji, student geologii Janusz Laska, człowiek kilka lat ode mnie starszy, doświadczony, imponujący stoickim spokojem w równym stopniu, jak długą czarną brodą (taka to była moda w opozycji…) podszedł do mnie, spojrzał mi w oczy i powiedział: „Ryszard! Posłuchaj! Denerwuj się tylko wtedy, jeżeli nie wychodzi coś, co naprawdę zależy od ciebie”.
Te słowa pamiętam do dziś. Od tamtej pory minęło blisko 40 (!) lat i przez cały ten czas towarzyszą mi i stały się życiową dewizą. Dzięki temu zdarzeniu na przystanku autobusowym na Podwalu do dziś w polityce i nie tylko denerwuję się dużo mniej niż inni…
Wspomniany Janusz, chłopak z Kłodzka, pełnił rolę naszego łącznika z podziemną Solidarnością. Cieszył się tam niemałym mirem i był skuteczny. NZS sporo mu zawdzięcza. Potem bodaj raz wystartował, już jako nauczyciel, w wyborach do Sejmu RP z okręgu wałbrzyskiego, z listy Akcji Wyborczej Solidarność. Było to w roku 1997. Uzyskał niezły wynik, ale zabrakło mu trochę głosów, aby wejść do parlamentu. Był jednym z wielu ludzi bardzo i dzielnych i operatywnych w konspiracji, którzy swoimi talentami i niewątpliwą charyzmą nie podbili III RP, nie zawojowali postpodziemnego świata.
W zarządzie podziemnego NZS-u na Uniwersytecie Wrocławskim, którym kierowałem po Bogdanie Zdrojewskim, reprezentowany był każdy wydział. To była struktura rzeczywiście reprezentatywna. Jakość ludzi była, prawdę mówiąc, różna. Bardzo dobrze zorganizowany był Wydział Przyrodniczy (szczególnie geologia), nieźle sfeminizowana Polonistyka, również bardzo dobrze Fil- Hist czyli Wydział Filozoficzno-Historyczny. Nazwisk części kolegów nigdy nie poznałem – konspiracja była na serio – jednak część znałem nie tylko z pseudonimów, ale z imienia i nazwiska. Początkowo w zarządzie byli sami faceci, potem, chyba w roku 1984 pojawiła się „Krystyna”. Po wielu miesiącach dowiedziałem się, gdy spotkaliśmy się w jakiś technicznych sprawach u niej w akademiku na Placu Grunwaldzkim, że tak naprawdę nazywa się Iza Młynarczyk. Potem pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Była bardzo sprawna, oddana, pracowała z poświęceniem, jej determinacją można byłoby obdzielić kopę mężczyzn. W późniejszym czasie objawił się student historii Romek Kowalczyk, dzisiaj dolnośląski kurator oświaty. Był pracowity i odważny, ale miał jedną wadę: mierzył blisko dwa metry wzrostu, jeśli nie więcej i był tak piekielnie charakterystyczny, że konspirowanie w jego przypadku było szalenie trudne. Polonistykę od pewnego czasu zaczął reprezentować – to już pod koniec mojego szefowania NZS UWr. - chłopak z Brzegu Dolnego ,z robotniczej rodziny – Jacek Protasiewicz. Prawdę mówiąc, nie był wiele niższy od Kowalczyka. To on z czasem przejmie stery całego konspiracyjnego Zrzeszenia. Będzie jego czwartym i ostatnim szefem w podziemiu. Kolejność łatwa do zapamiętania: Zdrojewski, Czarnecki, Grzegorz Schetyna, Protasiewicz. Śmiano się potem, że dobrze, iż przedzieliłem kolegów-bo skrót od pierwszych liter ich nazwisk układał się paradoksalnie, jak na NZS, bo... ZSP. Jacek Protasiewicz studiował polonistykę - był tam męskim rodzynkiem. Był bliskim przez lata współpracownikiem Grzegorza Schetyny- rozstali się politycznie po wielu latach -podzielił ich Tusk. W wolnej Polsce Jacek został w 2001 roku posłem PO, wygrywając mandat... 8 głosami z obecnym europosłem Jarosławem Duda. A mój następca na gorącym „fotelu” podziemnego NZS jeszcze w jednej kwestii poszedł w moje ślady: został europosłem (i wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego).
Ciągłość NZS tylko we Wrocławiu i Krakowie
Jakość ludzi była różna, Nawalał nam Wydział Matematyczno-Fizyczny, ich reprezentant nie przychodził od szeregu tygodni na zebrania, jednak – sprawdziliśmy – na pewnie nie był aresztowany. W końcu zrobiłem mu nalot na akademik, bo wiedziałem, w którym mieszka :albo to był „Ul”, albo „Szklanka”. Do dzisiaj pamiętam „wciętego” gościa, walające się butelki po wódce. Rozmowa z nawalonym jak Messerschmitt przedstawicielem nauk ścisłych nie miała sensu. Zapamiętałem jednak, że facet miał poczucie, że nawalił i że jest nie w porządku. Przynajmniej tyle.
Konspiracja kwitła w najlepsze, choć jednak jej zasięg na uczelniach do 1985 roku systematycznie się zmniejszał. To już nie był rok 1982, gdy konspirowali dosłownie niemal wszyscy. NZS został dotknięty tym samym procesem co podziemna „Solidarność”, czyli zawężeniem bazy, zaplecza dla działalności i ograniczeniem dopływu nowych działaczy. Mowa o okresie 1983-1984. Część naszego aktywu skończyła studia, część na przykład ożeniła się (wyszła za mąż)czyli "sprywatyzowała się", część po represjach albo w obawie przed nimi odpuściła, wreszcie część dała nogę zagranicę.
Okazało się, że w skali kraju NZS tylko w dwóch miastach zachował ciągłość organizacyjną, Był to nasz Wrocław i był to Kraków. W Warszawie, ale także we wszystkich innych dużych i mniejszych ośrodkach ta ciągłość została przerwana. To oznaczało, że po roku, a częściej dwóch-trzech struktury NZS były reaktywowane przez zupełnie nowych ludzi, praktycznie często bez wsparcia "starej"ekipy, z legalnego Zrzeszenia lub początków podziemnego. "Starzy" nawet nie wiedzieli o tym kto odradza struktury NZS.
Od dłuższego czasu kiełkowała mi w głowie – ale nie tylko mi, jak się okazało – myśl o stworzeniu struktur krajowych NZS. Choćby, na początek jego zalążka. Początkowo mieliśmy kontakty z NZS-ami z innych uczelni we Wrocławiu. NZS funkcjonował wszędzie, choć różna była skala jego zakorzenienia wśród studentów. Prężny był NZS Politechniki Wrocławskiej – konkretni ludzi, nie filozofowali, tylko zapieprzali, ich liderem był Rafał Guzowski, w wolnej Polsce przez lata pracujący w strukturach i spółkach wrocławskiego samorządu. NZS był też obecny na Akademii Rolniczej, na AWF-ie, Akademii Ekonomicznej im. Oskara Langego, ale też nawet na Akademii Muzycznej i Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Robiliśmy wspólnie różne akcje, zwłaszcza w rocznice świąt narodowych czy różnych „solidarnościowych”. Szczególnie dobrze współpracowało się nam z „Polibudą”. Miałem jednak szersze ambicje. Uważałem, że istotnym impulsem dla wzmocnienia NZS będzie powołanie w jakiejś formie struktury krajowej. A ją należało budować najpierw przez porozumienie kilku ośrodków. Poszedłem ,przyznaję, układem towarzyskim albo nawet duszpasterstw akademickich czy środowisk katolickich, aby znaleźć ludzi, którzy mogą zainicjować NZS, tam, na tych uczelniach, gdzie go nie było. Stąd może Komisja Krajowa NZS - inna, uwaga, nazwa niż Krajowa Komisja Koordynacja NZS z czasu przed stanem wojennym - miała wyraźnie prawicowo-narodowy charakter. Ale to już inna opowieść.
Jestem Wołyński, Aleksander Wołyński...
Aby mogła funkcjonować podziemna struktura, a zwłaszcza żeby nie była rachityczna musiała mieć konspiracyjną „bibułę” - to był podziemny krwioobieg. I to był nasz „Komunikat” - "pismo Zarządu Uniwersyteckiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów Uniwersytetu Wrocławskiego". Czasem bywało tak, że w większości poświęcony był informacjom o represjach: aresztowaniach, zatrzymaniach, rewizjach, sankcjach prokuratorskich, kto jest obrońcą, jaki jest wyrok i za co itd. Resztę nierzadko zajmowały artykuły przeze mnie podpisane i apele też sygnowane przeze mnie. Oczywiście pod pseudonimem „Aleksander Wołyński” a nie pod moim nazwiskiem. I tak na przykład w „Komunikacie” nr 32 (jesień 1985) dosłownie 2/3 pierwszej strony zajmują informacje o osobach represjonowanych. Nad tym jest mój krótki artykuł redakcyjny zatytułowany: „W drodze”, w którym piszę:
„Wchodzimy w nowy rok akademicki ubożsi o kolejną, liczna grupę, dziś już absolwentów – pamietających legalną działalność NZS. Wchodzimy bogatsi o nowy rocznik studentów, nieraz już zastraszonych, czasem – już od początku – obojętnych, ale w większości chłonnych i gotowych do działania (…). Wchodzimy z bagażem doświadczeń, niepowodzeń, porażek, rzadziej sukcesów, z odrobiną rozgoryczenia na środowisko (marazm!) ,choć winy szukając w sobie.
Gdy wydajemy ten numer Waszego i naszego pisma trójka naszych kolegów – studentów Uniwersytetu Wrocł. – siedzi w więzieniach. Myślimy o nich, dedykując im te strony zadrukowanego papieru – jakże groźną broń dla wrogów wolnego słowa.
To co robimy, to co robić będziemy, jest także wypełnianiem prostego obowiązku wobec nich. Czeka nas, Was wielka praca, ale i wielka radość tworzenia autentycznych wartości, poszerzania wolności własnej i narodowej. Jej zakres zależy od każdego z nas, od Ciebie i ode mnie.
Trzeba i warto pracować dla Polski. Aleksander Wołyński”
Potem następuje długi rejestr aresztowanych, skazanych – i krótszy: wypuszczonych. I tak w lipcu 1985 student piątego roku filologii polskiej Krzysztof Bąkowski skazany został – czytamy w „Komunikacie”- na dziewięć miesięcy więzienia. Aresztowano go 6 maja pod zarzutem wydawania i kolportowania pisma „CDN” oraz „przekroczenia przepisów ustawy prasowej”. Ujawniliśmy, że namawiano go do współpracy z SB. Krzysiek, chłopak z Suwałk, działał w SKS jeszcze przed Sierpniem 1980. Organizował strajki w Sierpniu 1980, a w stanie wojennym ukrywał się od 13 grudnia 1981 do stycznia 1983. Krzysztof potem poszedł ostro w kierunku konserwatywno-liberalnym, wydawał „Kolibra”, miał własne wydawnictwo książkowe, w którym zresztą wyszły wspomnienia Jana Hoppe, działacza chrześcijańskiej demokracji, jednego z liderów Stronnictwa Pracy, opatrzone moją przedmową- jako oczywiście "Aleksandra Wołyńskiego".
Rewizje, aresztowania, wyroki...
W tym samym procesie skazano również na więzienie „w zawiasach” Cezarego Gabysia, również z piątego roku polonistyki.
W sierpniu 1985 po odbycie całego wyroku (6 miesięcy więzienia) opuścił więzienie Piotr Guzar z pierwszego roku pedagogiki kulturalno-oświatowej. Wraz z nim zwolniono skazanego w tej samej sprawie na rok robotnika z zakładów „Archimedes” Sławomira Niećko.
25 lipca aresztowano Ryszarda Wawryniewicza z czwartego roku historii ,mieszkańca Wałbrzycha. W czasie rewizji w jego mieszkaniu znaleziono 147 wydawnictw niezależnych i 8 maszynopisów. Najpierw dostał sankcję miesięczną, potem przedłużoną ją o kolejne dwa miesiące. Obrońcą został mecenas Afenda. Poręczenia społeczne złożyli za Ryśka dziekan Wydziału Filozoficzno-Historycznego doc. Krystian Matwijowski oraz władze Instytutu Historii. Przez niemal trzy miesiące obrońca nie uzyskał zgody na widzenie z Ryszardem, ani też wglądu w akta sprawy. Jak zapowiadaliśmy w „Komunikacie”: "Wrócimy do tej skandalicznej sprawy w następnym numerze". Życie dopisało aneks do tej historii. Rysiek Wawryniewicz po 12 latach od aresztowania został posłem z Akcji Wyborczej Solidarność z okręgu wałbrzyskiego, na listę zgłosiło go Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Ponownie posłem na Sejm RP został – z listy PiS- w roku 2005. Był też wiceprezydentem Świdnicy, dokąd się przeprowadził „za żoną”, naszą koleżanką z roku Marysią Jaworską (dziś jest ona szefem filii NBP na Dolnym Śląsku). Jej mąż natomiast wiceprezesem jednej ze stref ekonomicznych na Dolnym Śląsku. Jego obrońca mec. Stanisław Afenda urodzony w 1923 roku w Poznaniu doczekał Wolnej Polski, zmarł we Wrocławiu w maju 1990 roku.
Informowaliśmy, że od sierpnia do października 1985 przebywał w więzieniu Krzysztof Winnicki – „tegoroczny absolwent polonistyki, członek KPN”.
Jak poseł PZPR poręczał za więźnia politycznego
9 września aresztowano dr Włodzimierza Suleję z Instytutu Historii UWr. Podczas rewizji w mieszkaniu znaleziono 20 egzemplarzy książki A. Sadowskiego „Wolne wybory. Analizy, propozycje” i 20 egzemplarzy ostatniego numeru „Solidarność Dolnego Śląska”. Zrewidowano również jego pokój na uczelni. Dostał miesięczną sankcję. Bronił go mec. Rossa. Informowaliśmy też: „Poręczenia społeczne złożyli dziekan Wydz. Fil.-Hist. Docent K. Matwijowski, prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego prof. A. Zahorski oraz prof. K. Orzechowski z Wydz. Prawa, poseł na tzw. sejm prl. 9.X sankcji nie przedłużono i doktor Suleja został zwolniony, na procesie będzie odpowiadał z wolnej stopy”. Życie dopisało kolejny rozdział: obrońca naukowca mec. Henryk Rossa zostal senatorem z Wrocławia w roku 1991. Działał w Porozumieniu Centrum. Urodzony, ciekawostka, w Magdeburgu w 1943, dziś ma 79 lat. Jeden z trzech, którzy złożyli "kwit" poręczający za Suleję, profesor Kazimierz Orzechowski, członek PZPR, niedługo po udzieleniu poręczenia za opozycyjnego historyka został ...ponownie wpisany na listę „wyborczą” i cztery dni po zwolnieniu doktora Suleji z aresztu został ponownie wybrany posłem ! Na tym polegały paradoksy późnego PRL!. Okazanie solidarności z działaczem opozycji nie musiało już skutkować przekreśleniem własnej kariery naukowej czy partyjnej. Inny poręczający, dziekan Matwijowski z czasem otrzymał tytuł profesora i zmarł w roku 2017. Sam natomiast doktor Suleja został profesorem i był szefem oddziału IPN we Wrocławiu od 2000 do 2013 roku.
8 października po rewizji na uczelni aresztowano dr. Lothara Herbsta z Instytutu Filologii Polskiej, poetę, prezesa Oddziału Wrocławskiego rozwiązanego Związku Literatów Polskich, w stanie wojennym internowanego. Znaleziono ok. 140 wydawnictw niezależnych. Zatrzymano także przybyłą w czasie rewizji Marysię Łukaszewicz (czwarty rok filologii klasycznej) . Zwolniona ją przed upływem 48 godzin.
Lothar Herbst, Polak z niemieckiej rodziny wybrał Polskę i nigdy na stałe nie wyjechał do RFN. Zmarł w roku 2000.
„Komunikat” informował również o innych zatrzymaniach i przesłuchaniach: przewodniczącego Samorządu Studenckiego UWr Mieczysława Piotrowskiego z piątego roku geologii, wiceprzewodniczącego Samorządu UWr Pawła Kocięby z czwartego roku historii, byłego przewodniczącego Samorządu Studentów i senatora studenckiego Wydz. Fil.-Hist. Pawła Kasprzaka i senatora studenckiego Wydziału Przyrodniczego Szaynoka z trzeciego roku geologii. SB pytała ich głównie o podpisane przez nich oświadczenie w sprawie bojkotu wyborów. Warto tu podkreślić, że NZS totalnie zdominował samorząd studencki na Uniwerku: mieliśmy tam dziewięciu na dziesięciu członków zarządu i wszyscy oni podpisali „kwit” wzywający do zbojkotowania wyborczej farsy.
Po wyjściu z więzienia : przepustka na Zachód, "prywatyzacja", powrót do konspiry
Odsiadka. Najbardziej wsadzano na początku stanu wojennego. Potem opór społeczny jednak słabł ,wiec siłą rzeczy więźniów politycznych było mniej. Dostawali też zdecydowanie niższe wyroki niż słynna Ewa Kubasiewicz, którą miałem okazję po latach poznać : Sad Marynarki Wojennej w Gdyni zasądził jej 10 lat bezwzględnego pozbawienia wolności ! Wyroki były niższe, sankcji prokuratorskich czasem nie przedłużano lub uchylano. Paradoksalnie czy nieparadoksalnie reżim słabł – jednocześnie ruch oporu słabł też.
Odsiadki wywoływały u naszych ludzi różne skutki. Niemała część po odsiedzeniu "swojego" wracała po prostu do pracy w konspiracji , jak gdyby nigdy nic. Inni wychodzili i rezygnowali z działalności uznając, że „co do mnie należało – zrobiłem, basta. Teraz czas na innych”. Byli też tacy dla których pobyt w więzieniu stał się przepustką na Zachód – nawet jeśli o tym wcześniej nie myśleli. Takich przypadków było naprawdę sporo. Wreszcie byli i tacy, którzy „sypali”, dali się złamać, przyczynili się do aresztowania innych. Niektórzy z nich funkcjonowali czy próbowali funkcjonować w środowisku potem ,jak gdyby nic się nie stało. Są wśród nad do dziś, podchodzą, mówią „dzień dobry” i chcą dalej z nami funkcjonować. Co im zrobić? Odmówić podania ręki? Dać w mordę? Udać, że wszystko cacy? Każdy to rozstrzyga na własny sposób. Byli tez tacy, którzy po wyjściu z więzienia całkowicie się „prywatyzowali”, zanurzali się w życie prywatne, z czasem zawodowe, odcinali się psychicznie od roboty, którą sami robili , przy okazji odcinając część siebie. Po latach okazywało się, że nawet ich dzieci nie wiedziały , co ojciec robił dla Polski, bo tata uznał, że o tym mówić nie warto.
Miłość, zdrada, konspiracja
Życie uczuciowe i obyczajowe. Widomo, konspira sprzyja miłości. Czasem na całe życie, czasem na długie lata, czasem na krótko. Najtrudniej było utrzymać małżeństwo ludziom, którzy się ukrywali. Zawsze znalazła się jakaś łączniczka albo pani domu- gospodyni konspiracyjnego lokalu i romans gotowy. Tak doszło, już po zakończeniu wojny polsko-jaruzelskiej, do rozwodu jednego z szefów podziemnej "Solidarności". na Dolnym Śląsku. Bywały i gorsze klimaty. Jeden z wymienionych tutaj represjonowanych przywódców odbił dziewczynę swojego najlepszego przyjaciela. Bezpieka się o tym szybko dowiedziała i w trakcie przesłuchania owego zdradzonego nieszczęśnika pokazała delikwentowi jednoznaczne zdjęcia jego dziewczyny i "przyjaciela" nakręcając gościa, aby w emocjach „puścił farbę” i złożył obciążające zeznania jego już eksprzyjaciela i całej struktury. Facet nie dał się złamać. Sprawa zyskała rozgłos w środowisku.
Charakterystyczne, że w przypadku NZS nasi ludzie pracowali nie tylko, a prawdę mówiąc często wcale nie głównie dla Zrzeszenia ,tylko dla struktur „Solidarności” we Wrocławiu , także ”Solidarności Walczącej” ( u nas była najsilniejsza w kraju, co oczywiste - miasto Kornela Morawieckiego) czy z biegiem lat, szczególnie w drugiej połowie lat 1980-tych dla mocno rozwijającego się ruchu wydawniczego. Dla niektórych stało się to w zasadzie zawodem. Część naszych ludzi po „wybiciu się na niepodległość” współtworzyła już oficjalne wydawnictwa (lub pracowała dla nich),ale ich korzenie sięgały podziemia i prymitywnego, jak się wydaje z perspektywy czasu, ale przecież jakże wtedy cenionego powielacza i sitodruku.
Studenci mieli więcej czasu niż robotnicy, nie mieli rodzin, o które należało zadbać, często z młodzieńczą fantazja podchodzili do potencjalnych represji, wreszcie w naturalny sposób byli bardziej labilni i trudniejsi do infiltrowania przez SB, bo nie przychodzili do pracy tylko w jednym określonym miejscu i zawsze w tym samym czasie. Stad też podziemie przynajmniej we Wrocławiu, a w nie małej mierze na całym Dolnym Śląsku – o czym za chwilę – opierało się o brać akademicką. Co do Dolnego Śląska, to nierzadko bywało tak (wiem coś o tym), że różne regularnie ukazujące się pisma „Solidarności” w różnych miastach niegdyś powiatowych, a nawet wojewódzkich (wtedy na Dolnym Śląsku były cztery województwa: wrocławskie, legnickie, jeleniogórskie i wałbrzyskie) były po prostu drukowane we Wrocławiu przez studentów i przez tych studentów przewożone do miast i miasteczek, z których się oni wywodzili. Żeby było jasne: „bibuła” ta była redagowana na miejscu, a studenci wykonywali „tylko”, ale tak naprawdę fundamentalną, a więc „aż” rolę „techniczną”. Oczywiście w jakiejś mierze zwiększało to ryzyko wpadki naszych ludzi, ale trudno było tego zabronić. Po pierwsze dlatego, że NZS nie był armią, a Aleksander Wołyński generałem czy nawet kapralem dyscyplinującym szeregowców. Po drugie, mieliśmy poczucie, że wszyscy jedziemy na jednym wózku, a wzmacnianie ruchu oporu „na prowincji” jest absolutnie niezbędne dla ostatecznej wiktorii. Po trzecie wreszcie urok konspiracji i jej siła polegała na tym, że o wielu rzeczach po prostu się nie wiedziało. Także o tym, że koledzy odpowiedzialni za takie czy inne rzeczy w podziemiu dodatkowo (w ramach „nadgodzin”) robią coś dla innych struktur. Zresztą niewykorzystanie ludzi jeżdżących na weekend do domu, „w teren” byłoby z punktu widzenia „konspiry” grzechem ciężkim , jeśli nie śmiertelnym.
Innym zagrożeniem był udział w manifestacjach naszych ludzi, którzy na co dzień (a raczej w nocy) zajmowali się drukowaniem. Albo kolportażem. Albo udostępniali swoje mieszkania, czasem stancje, które sami wynajmowali, na lokale konspiracyjne. Złapanie takiego delikwenta z jednoczesnym zrobieniem rewizji pod jego adresem oznaczało wyeliminowanie człowieka, często sprzętu, „bibuły’, a także spalenie kontaktu. Oczywiście powtarzaliśmy dziesiątki razy, żeby tego nie robić: niektórzy się tego słuchali i zachowywali zasady konspiracji, ale inni traktowali manify jako rodzaj odreagowania, wyżycia się, nakrzyczenia na komunę (a czasem czegoś więcej niż nakrzyczenia...), czy po prostu okazję do spotkań towarzyskich (!).
Nie żałuję ani jednego dnia spędzonego na robocie w podziemiu.
*tekst ukazał się w kwartalniku „Opinia” (numer 137, jesień 2022)
historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura