Na historię na Uniwersytecie Wrocławskim zdałem w 1981 roku z drugim wynikiem, ale nie ukrywam, że poza fascynacją dziejami Polski i świata wybrałem ten kierunek, bo był najbliższy… polityki. Owszem, istniały studia w instytutach nauk politycznych, ale miały one fatalną, ideologiczną renomę, były określane jako „czerwone” i młodzi ludzie z moimi poglądami ich unikali. Zmieniło się to dopiero w wolnej Polsce.
Brigitte Bardot zamiast Bolesława Bieruta
Zostałem studentem uczelni, która oficjalnie nazywała się Uniwersytetem Wrocławskim im. Bolesława Bieruta, czyli w skrócie UBB. Mimo kartek na cukier, alkohol, buty itd. nie opuszczało nas poczucie humoru, zatem śmieliśmy się, że studiujemy na UBB czyli na Uniwersytecie Brigitte Bardot.
Instytut Historii mieścił się tak, jak dziś przy ulicy Szewskiej, tuż przy Placu Biskupa Nankiera, dwa kroki od Odry, trzy od Ostrowa Tumskiego i Katedry. Ostrów Tumski był ważny, bo mieściło się tam Duszpasterstwo Akademickie z charyzmatycznym księdzem Aleksandrem Ziemkiewiczem, rodem z Kresów Wschodnich RP. Tuż obok Instytutu Historii była historia sztuki oraz kulturoznawstwo. Na wszystkich tych trzech kierunkach było sporo studentów, którzy sporo rozumieli z tego, co się w Polsce działo i byli doskonałym „materiałem” na opozycjonistów.
Instytut Historii wraz ze wspomnianymi historią sztuki i kulturoznawstwem oraz znajdującymi się daleko od nas, aż za Dworcem Głównym (na którym, w roku mojego urodzenia, zginął aktor Zbyszek Cybulski) na ulicy Dawida, Instytutem Pedagogiki i Psychologii – razem tworzyliśmy Wydział Historyczno-Filozoficzny. Jak tylko rozpoczął się rok akademicki, dosłownie natychmiast zapisałem się do NZS-u. To było oczywiste. Takich ludzi jak ja było sporo – i to też było oczywiste. Ledwo co rozpoczęliśmy studia, zaczęły się pierwsze wykłady, ćwiczenia, zaczęliśmy poznawać się – to normalne studia szlag trafił, bo rozpoczął się ogólnopolski strajk studentów. Gdy przystępował do niego dość zresztą szybko nasz Uniwersytet Wrocławski, to nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że będzie to najdłuższy strajk studencki na świecie. Był to strajk „na poważnie”, a więc nie „włoski”, polegający na tym, że się nie przychodzi na uczelnie, czy do pracy - tylko okupacyjny. Znaczyło to, że po prostu przenieśliśmy się wszyscy do naszych sal wykładowych, które stały się prowizorycznymi sypialniami. Warunki były dość spartańskie, ale nie mieliśmy wielkich wymagań, za to przed oczyma – wielu z nas wielkie idee. Prawdę mówiąc, też mało który z nas wcześniej mieszkał w hotelu, a chyba wszyscy jeździli na obozy i kolonie, a więc wdrożyć się w strajk polegający na spędzaniu całych tygodni na uczelni był czymś, w co było nam raczej łatwo się wdrożyć. Mieszkałem wtedy na ulicy Orzeszkowej 34, w mieszkaniu numer 7. Była to tzw. „stancja”, jak to się określało, czyli miałem spory pokój ze stołem, na którym można było rozłożyć książki, podręczniki i notatniki. Właścicielem mieszkania był pan Edward Trzandel, niepodległościowy socjalista, przed wojną starosta w Olkuszu albo Zawierciu. Dopiero z czasem poznam jego synów: Wojciecha, profesora prawa na Uniwersytecie Wrocławskim i Jacka, literaturoznawcę, specjalistę od Norwida, który potem stanie się sławny, gdy napisze „Hańbę domową”: były to wywiady z różnymi literatami i ludźmi kultury, którzy spowiadali się ze swojej komunistycznej przeszłości. Jacek Trznadel zmarł parę miesięcy temu, był człowiekiem niepokornym, który od komunizowania w młodości przeszedł długą drogę przez opozycję demokratyczną, po nurt niepodległościowy, przyjaźń z Janem Olszewskim i sprzeciw wobec liberalno-lewicowego establishmentu III RP. Ale to wszystko zdarzyło się później. Na razie mieszkając na Orzeszkowej 34/7, wieczorami rozmawiałem z panem Edwardem o jego pracy jako starosty II R, o świetnych relacjach z robotnikami i szacunku, jakim go żywili - z wzajemnością. Mówił też dość dobrze o pierwszym prezydencie Wrocławia po II wojnie światowej Bolesławie Drobnerze z PPS, ze sceptyczną powściągliwością wypowiadał się o władzy komunistycznej.
AZS i Boniek w koszulce „CCCP”...
Rozpoczęcie roku akademickiego i uroczystą „Gaude Mater” w Auli Leopoldina znajdującej się parę minut drogi na piechotę od naszego Instytutu Historii na Szewskiej - pamiętam do dziś, była naprawdę przeżyciem. Potem w tejże „Leopoldinie” szereg razy bywałem na kolejnych inauguracjach, jako przedstawiciel studentów w Radzie Wydziału Instytutu Historycznego, a także na wyborach rektora jako studencki elektor). Między początkiem roku a strajkami było raptem parędziesiąt dni. Poza NZS-em zapisałem się jeszcze do jednej organizacji, która również była dla mnie dość oczywista. Było to Akademickie Zrzeszenie Sportowe czyli AZS, na poziomie uczelni raczej apolityczne. W ogólniaku grałem w piłkę nożną i siatkówkę, ćwiczyłem judo i boks, i było naturalne, że będę chciał coś trenować dalej. Zgłosiłem się do sekcji piłkarskiej. Prowadził ją pan Romanowski. Mówił do nas „per panowie”, miał dobrze ponad czterdziestkę, a później, po stanie wojennym wyjechał do Niemiec. Byliśmy chyba niezłą drużyną, skoro w mistrzostwach Polski uniwersytetów zajęliśmy trzecie miejsce. Pamiętam także turniej w Opolu - wtedy byłem tam pierwszy raz w życiu - na trudnym i niebezpiecznym, bo asfaltowym boisku, w składach kilkuosobowych. Niestety, wtedy i sportowcy i sportowi akademicy prowadzili się inaczej niż obecnie sportowcy - profesjonaliści: niektórzy koledzy dojechali na turniej po nieprzespanej nocy i hucznych zabawach, co niestety dość szybko odbiło się na boisku. A ponieważ graliśmy w małych składach, niedyspozycja jednego lub dwóch czołowych graczy oznaczała turniejową porażkę. Ale co się nasłuchałem o urokach studenckiego życia – to zostało! W reprezentacji „uniwerku” grał między innymi obecny szef sportu w Polsacie, były szef sportu w TVP Marian Kmita, rodem z Brzegu Dolnego.
Sportem mocno się interesowałem, dlatego też, gdy w rozkwicie stanu wojennego odbywały się w Hiszpanii mistrzostwa świata w piłkę nożną, na które pojechaliśmy po wyeliminowaniu NRD, dopingowałem przed telewizorem naszych piłkarzy. Nie ma co jednak ukrywać, że wśród nas byli też tacy, którzy uważali, że ewentualny sukces futbolistów Antoniego Piechniczka podniesie stopień akceptacji komuny przez Polaków. Ja z kolei i wielu innych nie widziało między faktem niespodziewanego zajęcia trzeciego miejsca, a poparciem dla komunistów żadnego związku. Natomiast wszyscy bardzo źle zareagowaliśmy, gdy najlepszy polski piłkarz na tym Mundialu, Zbigniew Boniek po zwycięskim remisie ze Związkiem Sowieckiem 0-0, oznaczającym awans do półfinału, remisie, który sensacyjnie dawał nam awans do grona czterech najlepszych zespołów na świecie, wystąpił w wywiadzie telewizyjnym w koszulce… CCCP. Nie zapomnę mu trzech bramek strzelonych parę dni wcześniej Belgii i jeszcze wielu innych, ale tej koszulki też nie… Tyle o sporcie.
O kartkach na wszystko i Sławku, co otwierał mleko w kartonie...
To był czas kartek na wszystko – na cukier, mięso, buty, alkohol itd. Gdy student mieszkał z rodzicami, to raczej rzadziej w takich kolejkach stawał, ale gdy mieszkał daleko od domu – to musiał. Pamiętam zakupy mięsa we Wrocławiu, pieczołowicie schowane kartki, portfel i wielka siata. Mięso trafiło do lodówki pana Trznadla, potem zaczął się strajk, na strajku początkowo wszyscy mieli kanapki, potem nam coś jeszcze donosili, ale po pewnym czasie jakby tego jedzenia zaczęło być trochę mniej i wtedy przypomniałem sobie – po paru tygodniach – o moim kartkowym mięsie w lodówce na Orzeszkowej.
Dostałem pozwolenie na parogodzinne opuszczenie strajku, pojechałem porządnie się umyć, zabrać nowy zapas bielizny i ubrań oraz oczywiście mięso, co do którego były już wielkie plany strajkowiczów. Niestety ,okazało się, że kartkowe mięso nie wytrzymało próby czasu i było w takim stanie, że należało je szybko usunąć z lodówki, ale na pewno nie w celach konsumpcyjnych. Koleżeństwo było zawiedzione, ale co zrobić.
Na strajku nie wolno było pić alkoholu i myśmy tego rzeczywiście przestrzegali! Dziś to może zabrzmieć niewiarygodnie, ale ani ja sam tego nie złamałem, ani nikogo takiego nie spotkałem, a nie słyszałem, żeby ktoś się wyłamał. A wtedy spożycie alkoholu było większe niż teraz, także wśród ludzi młodych. Piło się wówczas znacznie więcej wódki niż dziś, a na pewno mniej wina i piwa.
Dostawaliśmy na strajku wsparcie żywnościowe, jak wspomniałem. Poza ofiarnymi mieszkańcami Wrocławia, były to także dary z „Zachodu”, jak to się mówiło. Miało to też szerszy kontekst, że oto nie jesteśmy sami w naszej walce itp. Itd., ale czasem też wymiar humorystyczny. Dostaliśmy np. zachodnie mleko. Kolega Sławek Budzyński, pamiętam jak dziś, przyzwyczajony, jak my wszyscy, do mleka w proszku otworzył taki pojemniczek, trochę się przy tym natrudził i uznał, że popróbuje językiem tego sproszkowanego mleka, więc chciał trochę wysypać na dłoń. A tu ku jego osłupieniu, a naszej radości polało się mleko z tekturowego pudełka niczym z butelki zostawianej rano przed drzwiami mieszkań na blokowiskach… Filmowa scena.
Strajkowe miłości ...
Na strajku, jak to na strajku, była gitara, były piosenki i integracja braci akademickiej. Na naszym strajku na Szewskiej rozpoczęły się flirty, które okazały się drogą do co najmniej sześciu małżeństw. Przynajmniej o tylu wiem. W zdecydowanej większości zresztą trwałych. Pamiętam do dziś te pary, gdzie zaiskrzyło między nimi na strajku czy niedługo później.
Są to:
1. Urszula Garbowska i Tadeusz Bieda
2. Jolka Walewska i Darek Spychalski
3. Aśka i Waldek Sęczykowie
4. Maria Jaworska i Ryszard Wawryniewicz
5. Henia i Piotrek Szeja.
Tyle pamiętam małżeństw „studenckich” z naszego roku, które przetrwały. Szóste było moje i Basi, ale my mieliśmy mniej szczęścia albo cierpliwości i po wielu latach rozstaliśmy się.
Były też sytuacje trudne. Wiadomo, dyskutowaliśmy, cenzury nie było, jedni koledzy byli bardziej radykalni, inni mniej. Jeden z nas ostro wyraził się o Milicji Obywatelskiej, choć jeszcze wtedy nie było doświadczeń stanu wojennego, ale mówił o Wybrzeżu 1970 oraz Radomiu i Ursusie 1976. Generalnie wszystkich milicjantów wrzucił do jednego worka, uznając, że złej sprawie służą. Na co bardzo ostro zareagował jeden z kolegów - strajkowiczów. Dyskusja wymknęła się poza normalne ramy. Było na tyle ostro, że rękoczyny wisiały w powietrzu. Trzeba było wkroczyć i zażegnać konflikt, tłumacząc, że jesteśmy tu razem, że działamy wspólnie, że to wartość, że trzeba szukać tego, co łączy, a odrzucać to co dzieli itd. Awanturę udało się jakoś spacyfikować. Dopiero potem, od słowa do słowa, dowiedziałem się, gdzie był „pies pogrzebany”. Chłopak, który stanął w obronie nie tyle MO, ale tego, żeby wszystkich milicjantów nie traktować tak samo i nie robić z nich wrogów czy z definicji złych ludzi - wbrew temu, co się niektórym z nas wydawało, nie miał żadnych rodzinnych związków z milicją. Natomiast na strajku był ze swoją dziewczyną, też studentką z tego samego roku, która podczas tego sporu siedziała blada, milcząca i zaciśniętymi ustami, a jej ojciec właśnie był w MO. Życie.
Wkrótce okazało się, że polityka jest wszędzie – i rywalizacja jest wszędzie. NZS istniał na Uniwersytecie Warszawskiem rok z kawałkiem, a już miał drugiego przewodniczącego. Pierwszym był Wojtek Wojnarowicz, drugim Włodek Biały. Pierwszy wydawał być się bardziej radykalny i „niepodległościowy”, drugi bardziej umiarkowany. W stanie wojennym obaj emigrowali. Obaj - z tego, co wiem- do Kanady. Ale poza rywalizacją w samym NZS-ie, która mnie, szczerze mówiąc naiwnego studenta pierwszego roku z idealistyczno-naiwnym podejściem do działalności, niewiele zajmowała, toczyła się też inna walka konkurencyjna, widoczna już gołym okiem. Otóż okazało się, że strajk na wielu uczelniach i kierunkach inicjowany, co oczywiste, przez działaczy NZS-u, jednak nie do końca wszystkim w NZS-ie pasował. Mówię tu o centrali Niezależnego Zrzeszenia Studentów, ale także o uczelnianych organizacjach NZS. Do tego doszły próby, czasem udane, wykorzystania tych strajków do tworzenia na niektórych uczelniach, a na pewno na Uniwersytecie Wrocławskim – wiem o czym mówię – drugiej "władzy". Czyli fe facto oddolnej „społecznej”, „samorządowej”. „obywatelskiej” konkurencji wobec oficjalnych struktur NZS. To bynajmniej nie władze krajowego NZS-u (Krajowa Komisja Koordynacyjna) czy porozumienia NZS-ów z danego miasta czy konkretnych uczelni wychodziły z daleko idącymi propozycjami reform systemu studiów. Czego tam nie było: możliwość oceniania wykładowców, ba, możliwość nawet ich – o zgrozo, mało to konserwatywne – odwoływania, wprowadzanie nowych przedmiotów i konwersatoriów, przyznaniu studentom takiej władzy, jakby byli w zasadzie pracownikami naukowymi, a może nawet, mówiąc językiem współczesnej gospodarki „kontrolnego pakietu akcji” albo „złotej akcji”. No, dość to było śmiałe, nawet rewolucyjne, mocno pewnie naiwne. Co ciekawe szereg pracowników akademickich popierało te postulaty. Albo ich nie czytali do końca, albo machali ręką uważając, może słusznie, że trzeba „walić w komunę”, a to jest tylko taka retoryka. Albo też nie za bardzo wierzyli, też pewnie słusznie, w możliwość realizacji w praktyce tych rzeczywiście skrajnie reformatorskich postulatów. Co do naszych wykładowców to rzeczywiście byli z nami. Rzecz jasna, nie wszyscy, nie wiem nawet, czy większość, ale widzieliśmy tych, którzy do nas przychodzili, wspierali dobrym słowem, obecnością, czasem dając jakieś quasi - wykłady czy pogadanki. A często po prostu przynosili żywność, picie i dobre słowo. Szereg po cichu – lub całkiem wprost – wspierało strajk organizacyjnie, bo do takich inicjatyw poza zapałem trzeba jeszcze paru konkretnych rzeczy. Dziś szereg z nich już nie żyje. Dziś wszystkim im się nisko kłaniam.
Gafy, studentki polonistyki i zawieszenie strajku...
Jakoś tak się stało, że mimo że miałem tylko 18 lat (do szkoły mama posłała mnie rok wcześniej, kiedy miałem 6) to zabierając glos na różnych spotkaniach, w których uczestniczyły setki osób, z większym doświadczeniem niż ja, spotkaniach, które naprawdę nie były „ustawiane” i można było mówić, co się chce, zabierałem szereg razy głos, stając się w jakimś sensie promotorem reformy studiów. Było to, obiektywnie biorąc, dość śmieszne, bo studiowałem raptem kilka tygodni, a mądrzyłem się, jakbym na uniwersytecie spędził kilkanaście lat. Szaleństwa młodości. Albo, jak kto woli: prawo młodości. Jakoś tak się złożyło, że studenci starsi ode mnie o lat parę, którzy mieli już niedługo kończyć studia, akceptowali to, co mówię i moją osobę (może po części przez grzeczność, może z lenistwa) do tego stopnia, że zostałem wydelegowany, aby głosić „słowo boże” na temat naszej wiekopomnej oddolnej reformy studiów także na innych wydziałach. To było już dla młokosa ,jak ja niemałym zaszczytem. Zapamiętałem zwłaszcza spotkanie na polonistyce (strajkowały tam też inne filologie) na Placu Nankiera (wielu ze studentów nie wiedziało, że patron tego placu był biskupem). Wchodzę – a tam na sali tak na oko 90% dziewczyn. Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Mowy mi nie odebrało, wręcz przeciwnie, ale może z pewnej tremy i wrodzonej nieśmiałości do płci pięknej, zrobiłem zabawne – choć nie dla mnie- przejęzyczenie. Mówiąc o możliwości dowolnego wyboru konwersatoriów dla studentów, zamiast użyć tego przecież nieskomplikowanego słowa powiedziałem „konserwatoria”. Powiedziałem to i już wiedziałem, że popełniłem gafę .Spodziewałem się, że dziewczyny - no i reszta- zaraz zabiją mnie śmiechem. No, ale jakoś nie zabiły.
Gdy strajk się przedłużał radykalizm – żeby było jasne: po obu stronach barykady, choć po stronie władzy była to przemyślana operacja – rósł. Strajk przestawał już być wygodny także dla „Solidarności”. Eksperci związani z Episkopatem też mieli swoje argumenty za przystopowaniem. To wszystko działo się na szczeblu centralnym, ale w efekcie zaczęło dochodzić do istotnych różnic pomiędzy poszczególnymi uczelniami. Mówiąc wprost: jedni chcieli kończyć strajk, nawet na własną rękę – inni chcieli strajkować „do krwi ostatniej”, do końca świata i jeden dzień dłużej. To, co było demonstracją akademickiej siły, ale też siły „młodej Polski” groziło dramatycznym rozjechaniem się środowiska, co oczywiście byłoby korzystne dla komunistów. W tej atmosferze, aby rozstrzygnąć w te albo wewte kwestie ogólnopolskiego strajku studentów, znacznie przecież potężniejszego niż ten „łódzki”, z początku roku 1981 - zwołano do Poznania zjazd przedstawicieli środowisk strajkowych. To były czasy naprawdę szalonej i w niczym niekontrolowanej demokracji. Wyobraźmy sobie, że myśmy tych przedstawicieli wybierali normalnie, na wiecu, propozycje z sali, pytania wszystkie dozwolone (chwyty też). Wybrano mnie, na owym zebraniu, na którym, uwaga, wszyscy stali, bo tylko wtedy można było się pomieścić. I żeby nie było też lepszych, co siedzą, i gorszych, co stoją. Zostałem wybrany jednym z dwóch delegatów na decydujący o przyszłości strajku zjazd w Poznaniu. Jechałem tam bez instrukcji, jak głosować: ZA strajkiem, czy PRZECIW, ale z silnym mandatem, że decyzja, którą tam podejmiemy będzie uszanowana przez Uniwersytet Wrocławski. Prawdę mówiąc, wiedziałem, że gdyby strajk został zakończony, to tej decyzji niektórzy by u nas nie uszanowali… W Poznaniu spotkanie odbywało się, jak pamiętam, na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Jechałem tam, trochę rozdarty. Serce mówiło: „walczymy dalej”. Rozum jednak namawiał: „Przerwijmy, zawieśmy, bo jedność jest wartością”. Pewnie byłem trochę bardziej za kontynuowaniem strajku, niż za jego zakończeniem, zwłaszcza, jak wyszedłem poza mury Uniwersytetu Wrocławskiego, zobaczyłem tę propagandę w gazetach i jednak ewidentną butę komunistów - ale to były emocje.
Na zjeździe w Poznaniu był też Marek Jurek, którego wcześniej nie znałem. On był zdecydowanie za tym, żeby kończyć.
Obradowaliśmy, gadaliśmy, spieraliśmy się, pełna demokracja. Jednak „demokracja rządna”, żeby użyć tego określenia z czasów Polskiego Państwa Podziemnego i AK. Bo jednak zakończyła się wspólną konkluzją: zawieszamy strajk, nasz tak długo trwający strajk studencki faktycznie kończymy.
Gospodarze przygotowali mi jakieś miejsce do spania na UAM-ie. Okazał się, że to sala sypialnia studentek i będę tam jedynym mężczyzną. Byłem tak zmordowany, że nawet nie speszyłem się z tego powodu i zasnąłem natychmiast.
Pociąg do Wrocławia czyli twarde lądowanie idealisty
Po ogłoszeniu zawieszenia, a praktycznie końca strajku na polskich uczelniach wróciłem do Wrocławia, gdzie zdałem relację z tego, co działo się w Poznaniu. Miałem wrażenie, że tak naprawdę jednak większość ze strajkujących odetchnęła z ulgą. To nie był strach przed interwencją ZOMO, bo młodzi ludzie odczuwają to zupełnie inaczej niż ich rodzice: albo są bardziej odważni albo mają bardziej ograniczoną wyobraźnię. To raczej było zmęczenie. Zwykle „zmęczenie materiału”. Trzeba tu powiedzieć, że przynajmniej na Wydziale Filozoficzno-Historycznym i na pewno na polonistyce większość strajkujących stanowiły dziewczyny. Warunki sanitarne, siłą rzeczy, na dłuższą metę w warunkach strajku były dla nich na pewno większym wyzwaniem niż dla facetów. Były bardzo dzielne, olbrzymia większość z nich wytrwała do końca. Oczywiście część z nich korzystała z możliwości wyjścia do akademika, na stancję czy do domu i powrotu po paru godzinach, ale mimo wszystko zmęczenie dawało się we znaki.
Oczywiście z wyniku obrad w Poznaniu nie byli zadowoleni radykałowie. Część z nich wręcz oświadczyła, że nie przyjmuje poznańskiej decyzji do wiadomości. Wiem, że niektórzy zapowiedzieli, że mimo wszystko zostaną na uczelni. Potem pojechałem do Warszawy. Byłem tak zmęczony, że przespałem Warszawę Centralną i obudził mnie jakiś kolejarz na bocznicy już nawet za dworcem Warszawa Wschodnia, gdy już wszyscy wysiedli i w pociągu byłem tylko sam. W stolicy byłem umówiony na niedzielę rano,13 grudnia z działaczem z Komitetu Obrony Więzionych za przekonania, Jerzym Borucem. Była to struktura, która została powołana, żeby formalnie wspierać wiezionych nawet w czasach „Solidarności”: Leszka Moczulskiego, Romualda Szeremietiewa, Tadeusza Stańskiego i Tadeusza Jandziszaka, ale po ich wypuszczeniu dalej funkcjonowała. De facto skupiała radykałów, którym na pewno było bliżej do KPN-u niż do głównego nurtu „Solidarności”. Umówiłem się z Borucem, który wtedy studiował bodaj na warszawskiej SGGW, że szczegóły spotkania dogramy telefonicznie w niedzielny poranek, ale przymierzamy się na 10-11… Rano obudziła mnie mama z wiadomością, że jest stan wojenny i telefony nie działają. Postanowiłem naiwnie sprawdzić, czy nie działają również te w budkach telefonicznych, wyszedłem na miasto zobaczyłem wojsko i wszystko było jasne.
Władze ogłosiły, że studia są zawieszone. Mimo to wiedziałem, że trzeba wracać na mój Uniwersytet Wrocławski, organizować się, działać, może ogłosić strajk, konspirować. Wsiadłem do nocnego pociągu do Wrocławia i to nastąpiło zderzenie studencika, który miał głowę w niepodległościowych chmurach z rzeczywistością PRL-u. W przedziale II (oczywiście) klasy siedział jakiś milczący gość oraz kobieta w średnim wieku z synem chyba trochę starszym ode mnie. Kobieta chętnie komentowała sytuację. Mówiła – a syn przytakiwał - że dobrze, że wprowadzono stan wojenny, bo tak dalej nie mogło być, że się tym z „Solidarności” w głowach przewraca i że teraz będzie wreszcie porządek. Jakiekolwiek próby przedstawiania tego, co się działo z naszego punktu widzenia były jak walenie grochem o ścianę. Wtedy pierwszy raz zrozumiałem, że to nie jest tak, że całe społeczeństwo jest za nami, że są także zwykli, prości ludzie, wcale nie związani z komuną udziałem w jakichś przywilejach, tylko po prostu chcący mieć święty spokój i „żeby był porządek”. Jakaś niepodległość? Że co, proszę?
We Wrocławiu, w poniedziałek 14 grudnia, mimo że nie było telefonów szybko się skrzyknęliśmy. Na pierwszym roku historii powstały dwie grupy konspiracyjne, których zadaniem było dostarczanie strajkującym robotnikom PAFAWAG-u, DOLMEL-u, ELWRO, HUTMENU i innych żywności, napojów czy lekarstw. Stanąłem na czele jednej z nich. Drugą kierował Paweł Beutel, który później wyjechał do RFN. Mieliśmy wybrać nazwę struktury. Paweł była absolwentem Technikum Samochodowego i zdecydował, że jego grupa będzie się nazywać „Samochodziarze”. Ja byłem zanurzony w historie. Za oknami wojna, czołgi, w zasadzie okupacja, proste analogie dla chłopaka, który przeczytał tyle książek o konspiracji, o AK, o II wojnie światowej itp. Wybór był prosty: moja grupa została nazwana „Wawer” – jak symbol oporu przeciwko okupacji niemieckiej po egzekucji ponad stu mieszkańców Wawra wykonanej przez Niemców w końcu grudnia 1939.
„Bliskie spotkania trzeciego stopnia” z… ZOMO
No i zaczęliśmy działać. Długo to nie potrwało. W czwartek 17 grudnia ZOMO zatrzymało mnie i kolegę z tego samego roku Ryszarda Wawryniewicza z Wałbrzycha (później poseł AWS rekomendowany przez ZChN w latach 19997-2001 i PiS w latach 2005-2007, a także wiceprezydent Świdnicy, gdzie mieszka dotąd z żoną Marysią z domu Jaworską, też z naszego roku historii). ZOMO-wcom wskazał nas facet jakby żywcem przeniesiony z filmów o niemieckiej okupacji: skórzany płaszcz, tyrolski kapelusz (!) i krótko przystrzyżony wąs. Wypisz, wymaluj, jakby był rok 1941, a nie 1981. Pod PAFAWAG-iem, nie byliśmy sami. Była z nami koleżanka też z pierwszego roku historii UWr Basia Jedziniak. Akurat stała na przystanku autobusowym kilka metrów od nas, nie za wysoka, drobna, niezwracająca na siebie uwagi. W efekcie w ZOMO-wskiej budzie wylądowaliśmy tylko my we dwóch z Wawryniewiczem. Pomyślałem wtedy, że żegnam się z wolnością na długo. Chojrakowałem, ale nie było to miłe uczucie. U gliniarzy w budzie, ku naszemu zaskoczeniu, słyszeliśmy rozmowy ZOMO-wców z ich szefami przez krótkofalówkę. Pytali się, gdzie mają nas wieźć. Słyszeliśmy też odpowiedzi. „Klęczkowska (więzienie, dop. RCz) – przepełniona, Świebodzki – nie ma miejsc”. Rzeczywiście był to szczyt akcji strajkowej we Wrocławiu. Robotników wygarniano do aresztów, ludzi było tak dużo, że nocą stali na dziedzińcach więzień czekając aż ich gdzieś przewiozą. W końcu, ku naszemu osłupieniu spisali nas dokładnie i… puścili. Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem.
Inni mieli mniej szczęścia. Także koledzy, którzy na wieść o stanie wojennych zjawili się w gmachu głównym Uniwersytetu Wrocławskiego, aby podjąć tam strajk okupacyjny. ZOMO wkroczyło tam dużo szybciej niż do zakładów pracy, gdzie słusznie obawiali się dużego oporu. Naszych zgarnęli szybko. Przy Tadziu Maćkale znaleziono toporek. Tadeusz, który przyjechał na studia do Wrocławia z Lubina, wychowany w tradycjach Kresów Wschodnich RP - skąd pochodziła jego rodzina - a więc walki z Ruskimi i komuną wziął toporek nieprzypadkowo. Ale na rozprawie tłumaczył się inteligentnie: „Czemu oskarżony miał przy sobie toporek? Skoro mówi, że na uniwersytet w niedziele rano przybył w zupełnie pokojowych calach?” Tadziu tłumaczył z kamienną twarzą, że prosto z uniwersytetu miał jechać na wesele do kolegi i pomyślał, że pomoże w biciu świni, gdyby zabrakło mięsa… Serio. Takie to były procesy w owe lata. A Tadeusz po latach zostanie wiceprezydentem, a potem prezydentem swojego Lubina, a po latach posłem.
5 stycznia 1982 nasz NZS zdelegalizowano. „Solidarność’ była „tylko” zawieszona. Opozycyjną organizację studencką uznano za bardziej radykalną i „niebezpieczną”. Wkrótce wróciliśmy na studia. Rzuciliśmy się w wir konspiracji. Na moim roku (pierwszy rok historii) na około 60 osób nie brało udziału w konspiracji zaledwie może kilka. Powołaliśmy „kółka samokształceniowe”, poprzez które kolportowaliśmy głównie bezdebitowe książki, ale także „bibułę” czyli podziemne „gazetki”. Tak się złożyło – nie był to jakoś świadomy wybór, a raczej kwestia kontaktów towarzyskich i koleżeńskich - że nasz NZS, choć pod względem radykalizmu i jasnego określania celu, czyli niepodległości był bliższy „Solidarności Walczącej” to jednak kontakty mieliśmy przede wszystkim z RKS-em, czyli Robotniczym Komitetem Strajkowym, a więc oficjalną regionalną strukturą solidarnościową w podziemiu.
„Bibuła” czyli kurier z Wrocławia...
Moja rola w tej studenckiej konspiracji była dość istotna z racji logistycznych. Tylko ja miałem kontakty z ludźmi z Warszawy, z ludźmi opozycji często jeszcze przedsierpniowej, ja mogłem dotrzeć i docierałem do podziemnych wydawnictw, skądinąd z czasem coraz bardziej różniących się ideowo i politycznie. Jednym słowem, to ja regularnie przywoziłem całymi walizkami i plecakami dziesiątki kilogramów „bibuły”, aby potem ja kolportować. Dzięki temu wdrożyliśmy kanały kolportażowe, które zasysały coraz większą liczbę druków „bezdebitowych”, funkcjonowały realnie i były dość rozległe.
Akurat te koła samokształceniowe były bardzo przydatne. To były spotkania towarzyskie, ktoś coś miał przeczytać, zreferował, była dyskusja, poznawało się ludzi i nie ma co ukrywać, patrzyło się na nich pod kątem takim, czy nadają się do poważniejszej konspiracji. Oprócz tego miało to pewien wymiar intelektualny. Nikt nie mówił, jak później Józef Oleksy, że przeczyta parę książek i będzie „ostry jak brzytwa”, ale jednak ci ,którzy byli bardziej oczytani mogli się zaprezentować, a inni rozumieli, że nawet wypada pewne rzeczy z historii Polski poczytać i znać...
Jednak w wymiarze bieżących działań podziemnych znacznie ważniejsze było drukowanie „bibuły”. Studenci byli w tym mistrzami. Wielu z nas mieszkało na stancjach, właścicieli często nie było, warunki do roboty drukarskiej - na początku głównie „na ramkach” czy potem już na powielaczu były dobre. Powstała wtedy piosenka, z której zapamiętałem kilka słów, które oddawały i jej treść i sens tej roboty: „Przy powielaczu wesoło płynie czas / przy powielaczu wpaść może każdy z nas”.
Studenci odwalali robotę drukarską za całą „Solidarność”. Regionalne władze podziemnych struktur Związku oceniały, że 80% biuletynu Regionalnego Komitetu Strajkowego „Z dnia na dzień” robili studenci, potem nawet ponoć i 90%. Generalnie było to bardzo wygodne dla „Solidarności”, ale też bardzo rozsądne, gdy chodzi o konspirację. SB w większym stopniu starała się, z oczywistych względów, infiltrować środowisko robotnicze, bo strajków w zakładach pracy komuna bała się bardziej, co jasne, niż protestów studenckich. W związku z tym mniej o nas wiedziano. Dodatkowo w stanie wojennym w działalność podziemną zaangażowało się bardzo dużo młodych ludzi, którzy albo byli studentami pierwszego roku i nie zdążyli być na „radarach bezpieki”, a nawet jeżeli byli ze starszych lat, to nie byli specjalnie aktywni w czasie „festiwalu Solidarności” między sierpniem 1980 a grudniem 1981.
Stąd też w pierwszych kilku miesiącach działania podziemnego NZS-u wpadek było niewiele i dotyczyły one bardziej ludzi znanych już wcześniej z działania w legalnym NZS-ie czy wcześniejszym, jeszcze z lat 1970- ch, w SKS-ie czyli Studenckim Komitecie Solidarności. Większa liczba wpadek nastąpiła pod koniec roku 1982. Z jednej stron w nasze działania wkradła się rutyna, a z drugiej strony SB miała więcej czasu na rozpracowanie struktur i ludzi.
„Orzech” i Ludwik czyli wolność w Kościele
W stanie wojennym ważną rolę odgrywały Duszpasterstwa Akademickie, które w praktyce, poza działalnością formacyjną, były też dogodnym miejscem, nie ma co ukrywać, dla kontaktów stricte konspiracyjnych. A także, co równie oczywiste, dla pozyskiwania nowych ludzi. Z mojej perspektywy najbardziej aktywne i najbardziej przyciągające studentów były dwa DA kierowane przez charyzmatycznych kapłanów: księdza Stanisława Orzechowskiego, czyli „Orzecha” oraz dominikanina ojca Ludwika Wiśniewskiego. Pierwszy zawiadywał duszpasterstwem „Wawrzyny” – nazwa od parafii św. Wawrzyńca - na ulicy Bujwida. Skądinąd na parafialnym cmentarzu została pochowana pierwsza ofiara stanu wojennego we Wrocławiu, pracownik Politechniki Wrocławskiej, inżynier Tadeusz Kostecki, który nie przeżył strajku okupacyjnego na swojej uczelni w pierwszych dniach stanu wojennego.
„Orzech” co roku prowadził pielgrzymkę akademicką z Wrocławia do Częstochowy, był autentycznym autorytetem i wywarł naprawdę bardzo duży wpływ na wielu z nas. Zmarł niedawno. To właśnie on ochrzcił mojego pierwszego syna podczas niedzielnej mszy - na te msze, na których głosił kazania przychodziły tłumy, w kościele nie sposób było znaleźć wolne miejsce. Z jego nauk moralnych zapamiętałem jedno kazanie, które pewnie dziś wielu by się nie spodobało. Opowiadał o małżeństwie, które odwiedzał podczas kolędy. Mieli jedno dziecko. Mąż bardzo chciał mieć kolejne, a ona bardzo nie chciała. „Orzech” mówił, że jak żona się będzie tak upierać, żeby nie mieć kolejnego dziecka, to wcześniej czy później mąż ją zdradzi, że to oczywiste i że powinna to wziąć pod uwagę. „Orzech” był nastawiony zdecydowanie opozycyjnie, głosił odważne kazania, był jednym z najbardziej znanych „solidarnościowych” kapłanów.
Ojciec Ludwik miał swoją legendę z Duszpasterstwa Akademickiego w Lublinie, gdzie wprost popierał raczkująca opozycję w latach 1970-tych i ukształtował w jakiejś mierze wielu późniejszych polityków. To samo czynił w Gdańsku. Duszpasterstwo OO. Dominikanów mieściło się na Placu Dominikańskim, w samym centrum Wrocławia. Ojciec Ludwik była zafascynowany, co ciekawe, Mahatmą Gandhim i jego ruchem „Non Violence” – „Bez Przemocy”. Prawdę mówiąc, słuchaliśmy tego grzecznie, ale dla wielu z nas było to cokolwiek abstrakcyjne. Pewnie gdyby od nas to zależało i byłyby ku temu warunki to byśmy bili się o niepodległość jak najbardziej używając siły, nie zawracając sobie głowy ideami hinduskiego myśliciela. Ja byłem chyba niezłym partnerem do dyskusji dla o. Ludwika, bo jeszcze w liceum przeczytałam biografię ojca niepodległości Indii i sporo z niej zapamiętałem. Nawet to, że w oficjalnych papierach był Mahatmą Mohandasem. Do „Ludwika” ,jak go wszyscy nazywaliśmy, rzeczywiście ciągnęła młodzież mająca żyłkę polityczną. Dominikanin nie szczędził nam czasu, organizował dyskusje, zapraszał ciekawych ludzi, często bardzo znanych i stworzył w DA Dominik prawdziwą oazę wolności. Gdy chodzi o przeslanie stricte moralne do dzisiaj zapamiętałem, co ojciec Ludwik mówił nam o zdradzie. Krytykował skruszonych grzeszników, którzy chcąc z siebie zrzucić ciężar winy przyznają się żonie do zdrady i dopiero ją unieszczęśliwiają. Po co? – pytał. Nie rób tego więcej, ale nie musisz zadawać bólu najbliższej osobie. W zasadzie przyznawałem mu rację…
Po latach, już za niepodległości Polski, ojca Ludwika odwiedzałem w Sankt Petersburgu gdzie prowadził działalność iście misyjną na bardzo trudnym terenie. Cały czas stawiał przed sobą wyzwania. Dziś bardzo krytycznie ocenia moją formację polityczną, ale ja zawsze będę go pamiętał z tamtych najtrudniejszych czasów, które jednocześnie były „czarno-białe”. Zawdzięczam osobiście sporo i księdzu Orzechowskiemu i ojcu Wiśniewskiemu.
Pierwszym moim duszpasterstwem akademickim we Wrocławiu było kameralne DA „Pod Czwórką” (nazwa od ulicy Katedralnej 4), gdzie tuż przy siedzibie kardynała Gulbinowicza, znajdowała się placówka prowadzona przez wywodzącego się z Kresów Wschodnich sędziwego już księdza Aleksandra Zienkiewicza. Chodziłem tam jednak tylko na początku roku akademickiego 1981-1982, jeszcze przed strajkiem studenckim i stanem wojennym. Gdy nastała wojna jaruzelsko-polska, zacząłem szukać bardziej „politycznego” duszpasterstwa, choć rozważania księdza Aleksandra o francuskich myślicielach katolickich typu Pierre Teilhard de Chardin były niewątpliwie ciekawe i poszerzały mój horyzont.
Z trójki najważniejszych przywódców regionalnej „Solidarności” przed stanem wojennym poznałem tego, o którym mówiono najmniej, czyli Piotra Bednarza. To on po aresztowaniu Władysława Frasyniuka stanął na czele RKS. Po jego aresztowaniu przyszła kolej na Józefa Piniora. Gdy SB zawinęła i jego przywódcą dolnośląskiej „Solidarności” został „Witold”. Po raz pierwszy strukturami kierował człowiek, którego nazwiska nie znano. Nie tak wielkie grono działaczy wiedziało, że chodzi o Marka Muszyńskiego. Ten przetrwał najtrudniejsze czasy stopniowego spadku poparcia dla konspiracyjnej „Solidarności”. Skromny gość, bez ambicji wodzowskich, z dużą dozą zdrowego realizmu w ocenie sytuacji, impregnowany na wpływy „lewicy laickiej” - w odróżnieniu od Frasyniuka i Piniora, bardzo przestrzegający zasad „konspiry” pewnie nie przypuszczał, że równo po dwudziestu latach od stanu wojennego zostanie posłem na Sejm RP wybranym z listy nowej formacji politycznej – „Prawa i Sprawiedliwości”.
Praca w konspiracji toczyła się w najlepsze. Chodziliśmy też co 13-go każdego miesiąca na mszę w katedrze we Wrocławiu, tzw. „trzynastkę”. Takie msze były również organizowane u św. Wawrzyńca na ulicy Bujwida, gdzie płomienne kazania wygłaszał wspomniany już ksiądz Orzechowski.
Formą działalności jawnej, gdzie spotykało się grono zadeklarowanych opozycjonistów z ludźmi zainteresowanymi historią Polski i polityką, były coroczne, odbywające się we Wrocławiu i w wielu miastach Dolnego Śląska na jesieni Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Poza koncertami muzycznymi przeważnie były to wykłady znanych osobistości z życia publicznego, profesorów, filozofów, historyków. Przyjeżdżali z Warszawy, ale też Kościół posiłkował się wykładowcami przedmiotów humanistycznych z Wrocławia, w tym moich profesorów takich, jak m.in. dr Adolf Juzwenko (następnie przez 30 lat, do 2022 roku dyrektor Ossolineum), dr Włodzimierz Suleja (potem szef IPN w Opolu), dr Krzysztof Kawalec, historyk sztuki prof. Mieczysław Zlat, doc. dr Krystyn Matijowski, prof. Mieczysław Pater. Spotykaliśmy ich na co dzień w Instytucie przy ulicy Szewskiej ,a potem w różnych kościołach mieli wykłady ,na które też się jeździło. To również budowało nieformalną wspólnotę.
Kolportaż na skalę przemysłową czyli z Saskiej Kępy na Dolny Śląsk
Kursowałem regularnie, przeważnie w weekendy ,do Warszawy, wracając objuczony „bibułą”. W międzyczasie przeprowadziłem się z ulicy Orzeszkowej 34/7 i zamieszkałem tuż przy Dworcu Głównym, na ulicy Kościuszki 73/9. To bardzo ułatwiało podziemną robotę, bo nawet jeśli przyjeżdżałem z Warszawy nocnym pociągiem i zjawiałem się na dworcu głównym po piątej rano, to na piechotę w ciągu paru dosłownie minut byłem z „bibułą” na miejscu, a nie zwracałem na siebie uwagi czekając z wielkim plecakiem czy ciężkimi torbami na autobus czy tramwaj.
Kolportaż kwitł. Muszę w tym miejscu podziękować po latach księdzu Stanisławowi Małkowskiemu, z którego warszawskiego mieszkania na Saskiej Kępie wywoziłem tony „bibuły”. Ksiądz Stanisław był synem przyjaciółki mojej mamy, pani Krystyny Małkowskiej. Z opozycją, ale także z ruchem obrony życia nienarodzonych związał się w latach 70-tych. Znał wszystkich najważniejszych ludzi w KOR, był chyba najbardziej zaangażowanym w opozycje kapłanem w Warszawie, ale choć towarzysko spotykał się z ludźmi z lewicy laickiej, to szedł własną drogą i z czasem stał się fundamentalnym krytykiem tej formacji. Z tamtych czasów stanu wojennego do końca życia zapamiętam rozmowę z nim o jakimś księdzu w Związku Sowieckim, który został zamordowany przez komunistów. Zginął za wiarę. Staś mówił o nim z największą admiracją, podając jako wzór. Ja na to wtrąciłem, że skoro zginął, to komuna osiągnęła swój cel, bo już im nie zaszkodzi. Na co ksiądz Stanisław udowadniał, że kapłan dał świadectwo wiary i że z tego ziarna wzejdzie plon. „Moralnie jest zwycięzcą, dał świadectwo wartościom, w które wierzył” - mówił Staś (mimo różnicy wieku byliśmy po imieniu). Ja na to: „Ale zginął”. Na co ksiądz: „Ale dał świadectwo”... Wydawał mi się wtedy strasznym optymistą. Ale może to był realizm. AKAPIT. Pamiętam też, że z kolei z innego mieszkania, a należącego do pani Jadwigi Jantar, w pobliżu Ronda Waszyngtona odbierałem „bibułę”, ale głownie były to gazety, a nie książki – „Tygodnik Mazowsze” (czyli „Mazowszanka”), „Tygodnik Wojenny”, „KOS” (czyli pismo oświaty niezależnej). Paradoks polegał na tym, że ciocia Jadzia - jak ja nazywałem - choć kolportowała „gazetki” głównego nurtu opozycji, to jednocześnie była bliską znajomą Kornela Morawieckiego. Takie to były czasy: różnice jeszcze nie tworzyły okopów.
Miałem też kontakt ze środowiskami narodowymi i od nich tez brałem trochę publikacji, często wartościowych i dotyczących historii Polski np. Armii Krajowej na Kresach Wschodnich RP czy nawet filozofii. Pamiętam, że przywoziłem wtedy książki Feliksa Konecznego, wielkiego polskiego historiozofa, w swoim czasie jednego z najwybitniejszych na świecie obok Anglika Arnolda Toynbee’go i Niemca Oswalda Spenglera. Konecznym zafascynowany był nasz wykładowca dr Adolf Juzwenko, opowiadał o nim z zapałem na wykładach – i wszystko składało się w jedną całość. To był ciekawy eklektyzm, bo narodowcy publikowali dzieła Konecznego, a pan Adolf był zaprzysięgłym piłsudczykiem, a jednak również wyznawcą autora teorii wielości cywilizacji. Odbierałem też książki z okolic Placu Dąbrowskiego i Kredytowej od starszego już pana, majora AK i jego żony. Serdeczni ludzie jakby przeniesieni w czasie z II Rzeczypospolitej. Zawsze prosili „żebym uważał” i zawsze czymś częstowali.
Kamienie i... pokojowe demonstracje
Im bliżej wiosny 1982 i im bardziej opadał u wielu początkowy strach i paraliż związany ze stanem wojennym, tym coraz większa była chęć działań bezpośrednich, organizowania demonstracji, a nie tylko roznoszenia „bibuły”. Stłumione przez komunę manifestacje 1 i 3 maja jakoś nie złamały ducha. We Wrocławiu do największej manifestacji w pierwszym półroczy stanu wojennego doszło 13 czerwca. To był weekend. Sobota albo niedziela. Ulica Grabiszyńska z „solidarnościowym” kościołem św. Elżbiety, Plac Pereca, który wtedy i później niejedną zadymę widział. Ganialiśmy się z SB, MO i ZOMO jak Pan Bóg przykazał. W czasie takich marszów bardzo często skandowaliśmy „PO – KO –JO - WA DE – MON - STRACJA”. Niektórzy z nas w trakcie tych jednak nieco mylących okrzyków rzucali w ZOMO-wców kamieniami. Leszek Kleszcz zawieruszył się kiedyś podczas takiej manify i nagle znalazł się tuż przed kordonem ZOMO. Wiedział, że jak zacznie uciekać, to natychmiast go dopadną i spałują. W związku z tym, na bezczelnego, podszedł do jakiegoś ZOMO-wca, który wyglądał na ważniejszego i zapytał z głupia frant z wielkim zdziwieniem w głosie „Proszę pana, co tu się dzieje?”. Na co gość z ZOMO, wyglądający niczym kosmita odpowiedział wzruszając ramionami, wolno i lekceważąco „Tika, tika – wielka panika”. To powiedzonko faceta z pała i tarczą stało się w naszym środowisku kultowe.
No i właśnie 13 czerwca na Grabiszyńskiej dopadło mnie ZOMO. Nie na gorącym uczynku co prawda, ale sam fakt, że byłem młody, miałem legitymację studencką i znalazłem się na obrzeżach zadymy wystarczył. Zawinęli mnie na komendę, na szczęście nie miałem przy sobie „bibuły”. Siedziałem pod celą z kryminalistami, jeden z nich chodził w te i z powrotem podśpiewując przebój „Nie lubię wielkich samochodów / Limuzyn z eleganckich sfer / Wykładanych dywanem schodów / Które tłumią najmniejszy szmer / Gdy wspinasz się po nich (…)”. Drugi, pamiętam do dziś nazwisko: Sipko, trzynaście lat, a więc na pewno przeszło połowę swojego dorosłego życia spędził w więzieniach i aresztach. Doświadczony gość. Reagował na wszystko z dużym stoicyzmem. Był też w celi trzeci więzień, młody złodziej, którego miano wieźć na rozprawę następnego dnia, a może za dwa dni wraz z jeszcze jednym aresztantem. Tych dwóch nawet specjalnie nie krępując się dość głośno obmyślali, jak mają uciec. Piątym towarzyszem niedoli był przerażony chłopak, którego ZOMO dorwało na ulicy w pobliżu demonstracji. Rzecz w tym, że gość naprawdę znalazł się tam przypadkiem. Wyszedł zrobić jakieś zakupy i zamiast do sklepu pojechał do „pierdla”, jak mówili kryminaliści. Ten był cały czas w szoku i bez przerwy powtarzał, czy ktoś chciał słuchać, czy nie, że on naprawdę, słowo honoru nic nie zrobił, że jest niewinny i prosił, żeby go wypuścić. Po paru godzinach było to już nie do zniesienia. Wszyscy mieliśmy go dość.
Największą dolegliwością pobytu w areszcie nie był dla mnie wcale, może paradoksalnie, strach o przyszłość, ale absolutnie niekomfortowa konieczność załatwiania się na oczach współwięźniów. Gdy po kilkunastu latach odwiedziłem polskie areszty i więzienia jako dziennikarz telewizyjny, robiąc reportaże o osadzonych w zakładach karnych i widziałem toalety za eleganckimi przepierzeniami gwarantujące minimum prywatności, wzdychałem z zazdrością. Tak, ten WC na oczach wszystkich nie było fajny.
Na przesłuchaniu SB-ek z wąsem straszył mnie: „Już nie jesteś studentem”. Naiwnie może, ale śmiałem się w duchu, bo miałem na pierwszym roku średnią ocen „5” i myślałem sobie dość idealistycznie, że takiego dobrego studenta nie mogą wywalić. Gdy prowadzili mnie na przesłuchanie w Komendzie Wojewódzkiej MO zobaczyłem cytat z Norwida: „Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek”. Śmiertelnie się oburzyłem: „Jak ci s… mogli zawłaszczyć Norwida”. Był tam jeszcze inny cytat, jeszcze bardziej szokujący ze względu na osobę autora. Otóż gliniarze albo ich politrucy powiesili tam fragment wiersza... Rafała Wojaczka! Ten niepokorny i antyestablishmentowy poeta, skazany na milczenie w PRL, barwny ptak, mający „wilcze bilety” w szkole i na studiach, przewracałby się w grobie, gdyby wiedział gdzie go cytują i kto. A jego słowa były piękne i w zasadzie absolutnie słuszne: „Na ojczyznę, tę dziedzinę śmierci niechybionej (…)”. Tyle, że tu pasowały, jak pięść do nosa.
Przetrzymali mnie dłużej niż regulaminowe 48 godzin, bo 51,bezprawnie,ale sankcji prokuratorskiej jednak nie dali. Ne bili, tylko straszyli. Namawiali na współpracę z SB, ale bez większego przekonania. Rozprawa na kolegium była błyskawiczna, ławnicy wiedzieli z góry ,co mają zrobić. Pamiętam do dzisiaj karę dwunastu tysięcy złotych – to były niemałe pieniądze. I byłem wolny. Koledzy z podziemia ogarnęli pieniądze na grzywnę. Dla dziewczyn z roku - i nie tylko - byłem bohaterem.
Po kilku dniach zgłosił się do mnie, znany mi z widzenia, dość wysoki, szczupły gość, student kulturoznawstwa (późniejszy prezydent Wrocławia, minister kultury, europoseł i senator) Bogdan Zdrojewski. Ujawnił w rozmowie, że jest szefem podziemnych struktur NZS–u na Uniwersytecie Wrocławskim. Powiedział, że mnie od dawna obserwują i on chce, żebym wszedł do konspiracyjnego Zarządu Uniwersyteckiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów jako przedstawiciel Wydziału Filozoficzno-Historycznego. Byłem bardzo dumny z wyróżnienia. Zgodziłem się od razu, bez żadnych ceregieli.
W moim konspiracyjnym życiu zaczynał się nowy etap…
*tekst ukazał się w kwartalniku „Opinia” (numer 38 (136) - lato 2022
historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura