Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
61
BLOG

Taszkienckie impresje

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Z Polski do Uzbekistanu nie ma połączeń bezpośrednich. LOT lata do Kazachstanu, może z czasem pomyśli też o obsługiwaniu kraju o największej populacji w Azji Środkowej. Tym bardziej że tylu Uzbeków pracuje w naszym kraju – o czym pisałem w „Gazecie Polskiej Codziennie” z 28 października w artykule „Cztery dni w ojczyźnie futer karakułowych”. Na razie zatem można lecieć przez Frankfurt uzbeckimi liniami, można przez Konstantynopol, czyli Stambuł, tureckimi. Ja wybieram tę właśnie drogę.

Z dawnej stolicy Cesarstwa Bizantyjskiego leci się do Taszkientu przeszło cztery godziny. Różnica czasu między Polską a Uzbekistanem wynosi trzy godziny, a między Ankarą a Taszkientem – dwie. Samolot ląduje teoretycznie o wpół do drugiej w nocy. Zanim jednak to uczyni, startujemy z nowego lotniska w Stambule, mając po prawej stronie Izmir i na razie minus 36 stopni Celsjusza na zewnątrz.

Taszkient wita ponownie

Pod nami gdzieś w ciemnej głębi Szumen, Silistra, Sakarja, Bolu, Karabük, Kastamonu, Samsun. Lecimy w kierunku Kijowa, potem do Władykaukazu, ale zanim tam dotrzemy, przelecimy nad Symferopolem, potem nad Soczi, po prawej Stawropol, jeszcze pod nami zamajaczy Machaczkała, znana z klubu piłkarskiego, który startował nawet w europejskich pucharach, ale ze względu na zagrożenie terrorystyczne mecze z angielskim klubem rozgrywał na stadionie… warszawskiej Legii. Teraz jednak myślę nie o piłce i sporcie, lecz o tym, co dzieje się 11 km pode mną. A tam najpierw po lewej Krasnodar, potem Astrachań, po prawej Tokat, potem Tbilisi, do którego niedługo polecę z ramienia Parlamentu Europejskiego obserwować wybory, wreszcie Aktau, Balkanabat, gdzieś tam jeszcze Żangaözen.

Taszkient wita mnie nocnym chłodem. Jestem tu drugi raz. Pierwszy raz byłem przed czterema laty tu i w historycznej Samarkandzie, którą uwiecznił znakomity polski pisarz Ksawery Pruszyński w noweli „Trębacz z Samarkandy”.

O stolicy Uzbekistanu można powiedzieć słowami piosenki z filmu Charlesa Chaplina „Światła wielkiego miasta”. Tyle że półtorej godziny drogi od centralnej aglomeracji, w szkole, w której znajduje się punkt wyborczy, nie ma… toalety. Mieści się ona w osobnym parterowym budyneczku. Drzwi do niego się nie zamykają, a w środku są po prostu oddzielone niskim murem dwa prostokątne, wąskie otwory w kamiennej podłodze i miejsce, gdzie można przykucnąć. To norma w obszarze postsowieckim, w interiorze. Pamiętam to choćby w Gruzji przeszło dekadę wstecz jako rzecz równie powszechną. Skądinąd nie szukajmy daleko: na Ukrainie też takie znajdziemy, na dawnych Kresach Wschodnich RP, pobudowane za czasów ZSRS. Tyle że to jednak typowo muzułmański zwyczaj toalet, gdzie nie ma normalnych sedesów czy pisuarów. Będę takie spotykał w Uzbekistanie nawet w toaletach centralnych urzędów państwowych. Stwierdzam fakt, nie dziwię się, nie grymaszę.

Polonica na ziemi Uzbeków

W centrum Taszkientu odwiedzam komisję wyborczą powołaną do przeliczenia niespełna 2 tys. głosów, z czego prawie 1700 oddano na urzędującego prezydenta Szawkata Mirzijojewa. Z kronikarskim zawzięciem szukam na listach wyborców polskich nazwisk. Hen, daleko od Rzeczypospolitej i w kraju, w którym Polaków silnie przyznających się do swojej tożsamości narodowej jest tak niewielu. Wynotowuję po kolei: Łozicki, Reszetniak, Komarowska, Porycka, Nogaj, Mańko, Rudowska, Wołosewicz, Tarnopolska, Szejna, Szegaj, Jezierski, Sokołowska. Czy mają świadomość, „skąd ich ród”? Najstarsza z osób z tej mojej „polskiej listy” urodziła się w 1936 r., a więc mogła już być dzieckiem tych, których komuniści mordowali i wyrzucali z ziem I Rzeczypospolitej włączonych w granice Związku Sowieckiego. To ludobójstwo na Polakach i zsyłanie ich w głąb ZSRS miały miejsce w latach 30. XX w.

Polonica w Uzbekistanie chwytają za serce. Cmentarz żołnierzy, którzy wyciągnięci z komunistycznych łagrów przez gen. Władysława Andersa, nie wyzdrowieli i zostali tutaj, na sowieckim terytorium, „na nieludzkiej ziemi” – by użyć tytułu książki Beaty Obertyńskiej. Jest skromny budynek w Buzułuku, gdzie mieścił się sztab polskiej armii i gdzie urzędował zbawca rodaków rozsianych po ZSRS – gen. Anders. Ale poza historią jest też polska współczesność. Biskupem ordynariuszem Kościoła katolickiego w Taszkiencie jest Polak, biskup Jerzy Maculewicz.

Młodzi chcą być na swoim i u siebie

Z lokalu wyborczego do lokalu wyborczego. Niektórzy z moich kolegów z Zachodu nie rozumieją chyba, że wymaganie od kraju, w którym 30 lat temu skończył się komunizm i zaczęła się nowoczesna niepodległość, aby w pełni realizował zachodnie standardy, nie jest specjalnie realistycznym pomysłem. Mijam mężczyznę na osiołku. Ale też ludzi w strojach ludowych, którzy idą zagłosować. À propos starszych, później w lokalu spotkam babcię w wieku na oko dziewięćdziesięciu albo więcej lat. Babcia zdziwiona, że komisja wyborcza chce od niej paszportu. Komisja patrzy a to na mnie, a to na babcię, nie wiedzą, jak się zachować. Mam serce: odwracam się w drugą stronę, zaczęło mnie nagle interesować zupełnie coś innego. Po chwili widzę, jak babcia głosuje i wychodzi…

Są też młodzi, bardzo młodzi. Czarnooka niewysoka dziewczyna wygląda jakby miała lat 14, a ma 21, druga niespełna 25 lat. Studiują, dobrze znają angielski i nie chcą nigdzie wyjeżdżać, pragną żyć i pracować w ojczyźnie. Podkreślają swój patriotyzm, ale też może pragmatyzm. Uważają, że jak wyjadą, to tam, na Zachodzie, „będą nikim”, a tutaj, w ojczyźnie „będą kimś”.

Sogdiana Abdullajewa ma też dwadzieścia parę lat, mówi płynnie po angielsku, jej ojciec hoduje króliki i ma plantację truskawek. Owoce sprzedaje do Rosji, Tadżykistanu i innych krajów Azji Środkowej. I ona swoją przyszłość wiąże z własnym krajem.

To ludzie sukcesu – oni też stąd nie wyjadą. Mężczyzna w sile wieku opowiada o sobie i rodzinie. Był pułkownikiem MSW, jego ojciec był w rządzie, ale on sam nie chciał harować od świtu do nocy, więc poszedł na własne. Buduje, importuje materiały z Kazachstanu, córka studiuje w Anglii, a teść ma fabrykę tekstyliów w Samarkandzie. No i nie ma mowy, żeby młoda Uzbeczka, która najpierw w Los Angeles, a teraz w brytyjskiej stolicy uczy się „fashion design”, została nad Tamizą na stałe.

Podstawa uzbeckiej kuchni

Wieczorem, sącząc miejscowe piwo Sarbast (jest jasne i ciemne), myślę o wrażeniach z tego wyborczego dnia. W niektórych lokalach wyborczych pobrzmiewała głośna ludowa muzyka puszczana z głośników umiejscowionych przed budynkami. A w lokalach tabliczki z napisem oznaczającym zakaz fotografowania i używania telefonów komórkowych. Oczywiście w kabinach – bez kotar, bo przecież wciąż trwa walka z pandemią. Myślę jednak, że zakaz robienia zdjęć dotyczy tylko kabin, bo członkowie komisji i mężowie zaufania kandydatów na prezydenta chętnie robią sobie zdjęcia z nami, ludźmi z „Jewrosojuza”. Widocznie to my jesteśmy atrakcją...

Pytany, gdzie chcę pójść na kolację, wybieram oczywiście kuchnię lokalną. Sushi czy włoskie jedzenie będę miał w każdym zakątku świata. Warto spróbować uzbeckich przysmaków. Jem zupę o nazwie mastawa z ich narodowym mięsem, czyli baraniną. Potem konsekwentnie zajadam się baranim szaszłykiem. Jest też, jak w całej Azji Środkowej, płow, czyli mięso ze smażoną cebulą, marchwią i ryżem. Wódka uzbecka smakuje mi lepiej niż rosyjska.

Wracam już – przez Konstantynopol i Brukselę – do Polski, ale będę pamiętał o tym dumnym, gościnnym narodzie i młodych ludziach, którzy czują się w jakiejś mierze częścią Zachodu, choć mieszkają i chcą mieszkać na Wschodzie.

 *tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (02.11.2021)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka