Pierwsze naprawdę wolne wybory w III RP czyli rok 1991. Jestem jednym z młodszych posłów (ale i tak o sześć lat starszy od tego najmłodszego, 22-latka z KPN-u z Poznania) i patrzę jak zachowuje się w Sejmie SLD kierowane przez starszego ode mnie o 9 lat Aleksandra Kwaśniewskiego, byłego redaktora ITD. I ministra sportu. Rządzić wtedy klubem SLD, wbrew pozorom, łatwo nie było. Co prawda stworzony przez ugrupowania solidarnościowe kordon solidarnościowy wymuszał jedność komunistów, ale z drugiej strony byli oni głęboko pęknięci. Mało kto pamięta, że późniejszy postkomunistyczny premier Włodzimierz Cimoszewicz publicznie szantażował klub post-PZPR-u, że opuści jego szeregi, jeżeli dalej będzie w nim również postkomunistyczny premier Leszek Miller. Chodziło o „moskiewską pożyczkę”. Co robił Kwaśniewski? Zręcznie lawirował. Utrzymał jedność i czekał na lepsze czasy, które dzięki katastrofalnym błędom obozu postsolidarnościowego zaowocowały powrotem do władzy SDRP-SLD już po dwóch latach od wyborów A. D. 1991. Owe ignorowanie komunistów w zamierzeniu było dosyć głębokie.
W ramach dzielności międzyparlamentarnej podjęto decyzję o wysłaniu delegacji z Sejmu Rzeczypospolitej do Australii i nowej Zelandii. Na jej czele stanął prezes ZChN Marszałek Wiesław Chrzanowski. Zgodnie z parytetami reprezentowany był każdy klub. SLD wystawiło swojego przewodniczącego – właśnie Aleksandra Kwaśniewskiego. Ówczesny szef Kancelarii Sejmu, pochodzący z Wrocławia Ryszard Stemplewski (w drugiej połowie lat 1990. był ambasadorem RP w Londynie). Spotkał się on z liderem postkomunistów i zaczął mu wyraźnie sugerować, żeby zrezygnował z wyjazdu, bo jego obecność w składzie delegacji będzie źle przyjęta przez emigrację niepodległościową na Antypodach. Kwaśniewski jednak postawił się, do Australii pojechał, a dobrotliwi Polacy nie uczynili mu w trakcie licznych spotkań posłów z rodakami żadnego despektu. Stemeplewski, który jako żywo specjalnym antykomunistą nie był, sam nie wymyślił „Kwaśniewskiego”, stał za tym zapewne Wiesław Chrzanowski, któremu jednak nie wypadało podjąć taka akcję ostracyzmu osobiście.
Mimo, że SLD rządził od 1993 – choć sprytnie - na zasadzie, że „nam mniej wolno” nie wziął funkcji premiera, zostawiając go Waldemarowi Pawlakowi, stojącemu na czele rekordowej w historii PSL-u frakcji liczącej przeszło 133 posłów (sic!). Nie wierzono, by przedstawiciel SLD był w stanie wygrać wybory prezydenckie. Na kandydowanie ochotę miał Józef Oleksy, ba obserwatorzy uważali, że ten absolwent niższego seminarium duchownego (rodzaj szkoły średniej bodajże prowadzony przez księży) dzięki unikaniu komunistycznej ortodoksji ma szansę zebrać więcej głosów od Kwaśniewskiego, nie mówiąc o Millerze. Jednak towarzysz Aleksander, który nie objął ani funkcji premiera, ani Marszałka Sejmu (tę sprawował właśnie Oleksy), rezerwując dla siebie stanowisko przewodniczącego Komisji Konstytucyjnej, która miał przygotować pierwszą po okresie komunizmu Ustawę Zasadniczą, palił się do startu, choć powszechnie uważano, za rzecz niemożliwą, by „komuch” wygrał w wolnej Polsce. Nie wiem, czy Kwaśniewski wierzył w zwycięstwo, na pewno na początku 1995 - jeszcze nie. To przyszło z czasem. Ale w sytuacji narastającego konfliktu w SLD - Oleksy który umiejętnie wykorzystywał stanowisko drugiej osoby w państwie do budowania własnej frakcji - Kwaśniewski uznał, że także ze względów wewnątrz SLD-owskich musi wystartować, aby potwierdzić swój prymat. Nie będę pisał o tym, co wszyscy pamiętają: że w debacie z Wałęsą, do której nieszczęsny sztab ówczesnego prezydenta RP dopuścił, kazał czekać na siebie urzędującej Głowie Państwa, co bardzo zdenerwowało Wałęsę – na tyle, że w debacie zupełnie puściły mu nerwy.
Warto wspomnieć inny manewr: intersujący i chyba w jakiejś mierze skuteczny manewr – zamówienie w okresie wyborczym szeregu kościołach mszy świętej w intencji … Aleksandra Kwaśniewskiego. Odpowiadał za to szef koncesjonowanego w PRL-u ChSS czyli Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego Kazimierz Morawski. Była to gorsza odmiana PAX-u. Kwaśniewski w ten sposób pokazał, że, ależ skąd, nie jest wrogiem Kościoła i przy minimalnej różnicy drugiej tury między nim a Wałęsą właśnie ta szcztuczka mogła zadecydować o wyniku wyborów…
*tekst ukazał się w miesięczniku „Nowe Państwo” (12.2019)
historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka