Poszedłem na galę bokserską z kumplami. Wybierałem się, wybierałem, a w końcu przypadkiem wyszło, bo bilety kumpel dostał z klubu, w którym amatorsko się boksem sportuje.
Gala na Torwarze, walka wieczoru o mistrzostwo świata.
Jesteśmy na miejscu koło 20:00, przezornie parkując nie pod Torwarem, ale po drugiej stronie Czerniakowskiej. Sama hala przyjemna, widok na ring doskonały. Tylko pustawo raczej. Po pierwszej walce wiem nawet dlaczego. Na ringu żadnych uniesień. Ot mordobicie. Średnio emocjonujące. Nasz Bienias zlał Łotysza. Nie znam ani jednego, ani drugiego, to czym mam się podniecać?
Może tylko zapowiadającym, panem Lenartowiczem, który wszystko wykrzykuje z tak nieznośną emfazą, że niedobrze się robi.
Wychodzimy coś przekąsić. Całą imprezę kateringowo obsługuje jeden obleśny barek. Pierogi skończyły się o 20:15, bigos pół godziny później. Z napojów dostępny jest tylko energetyzujący Las Vegas. Żadnej wody, koli czy czego tam. Nie mają drobnych i za wszystko, z uśmiechem na pyskach wydają jakby dychę kosztowało.
Impreza na kilka tysięcy ludzi! Z hali wyjść już nie można coś na mieście trącić, bo nie wpuszczą z powrotem.
Publiczność na trybunach składa się głównie z kibiców Legii i łysych chłopaków w dresach z laskami do towarzystwa.
Na dole wokół ringu publiczność składa się z lanserów wszelkiej maści. Chodzą i ładnie wyglądają. Niektórzy. Taki Wiśniewski bowiem jak zwykle wygląda jak przygłup.
W drugiej walce nasz Miszkin leje Francuza. Nuda.
Za to panie chodzące w przerwach między rundami z numerami po ringu pierwsza klasa! Dlaczego ich nie pokazują w telewizji?
W kolejnej walce Wawrzyk poobijał kolejnego Łotysza. Emocje znowu letnie.
Ciekawie zrobiło się w następnej walce, bo bokser z Konga pociesznie pajacował, biegając przy wejściu dokoła ringu i robiąc groźne miny. A potem po gongu najpierw próbował sam się znokautować, wywalając się po własnym ciosie, a potem dostał od naszego dwie lampy w pusty łeb, po których mu światło na kilka minut zgasło. Było zabawnie.
Było trochę czasu, poszliśmy na spacer. Na korytarzu spotkałem dwóch łotewskich bokserów. Po raz pierwszy widziałem z bliska boksera po walce. Ci panowie wyglądali jakby twarzami z ciężarówkami się zderzyli. Masakra. Frankensztajny normalnie.
Potem była walka Hutkowskiego. Publika się ożywiła, zaczęły się kibicowskie porykiwania. Hutkowski walkę zremisował.
A potem walka wieczoru. Ludzi ciut przybyło, ale dalej pustawo tu i tam. Pan Lenartowicz pieprzy bez sensu. Po nim wszystko słowo w słowo amerykański prowadzący powtarza, na szczęście już bez tej pieprzonej emfazy. Potem artysta Torzewski wykonuje pieśń „Do boju Polsko!”. Tekst brzmi „Do przodu Polsko, nie zginiesz nigdy póki o zwycięstwo grasz”. Nie dostrzegam w tych słowach ni grama sensu, za to artysta Torzewski pląsa z szalikiem jakby go owsiki zaatakowały. Strasznie śmiesznie wygląda jak tak błaznuje.
Potem wychodzi Robinson z groźną miną. Potem wychodzi Diablo z groźną miną, a przed nim biega karzeł z rogami na głowie i puszcza ogień paszczą. Komedia.
Potem jest walka. Kibcowskie pieśni, fala meksykańska. W ringu szlachetna szermierka na pięści, czyli zwykła napieprzanka w celu zadnia bólu przeciwnikowi. Diablo wygrywa. Matko droga, o 1:30 chyba się to kończy.
My odjeżdżamy za 10 minut, ci, którzy stanęli pod Torwarem poczekają jeszcze z godzinkę. Korek totalny.
Stwierdzam niniejszym stanowczo, że z galami bokserskimi jest jak z piramidami. Raz można pojechać i zobaczyć. I starczy.
Motto:
"To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje"
John Steinbeck "Tortilla Flat"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport